ZAMIAST WSTĘPNIAKANie wiem czy ....
... nazwać to ignorancją czy indolencją i do jakiego stopnia, ale Birma świadomie zaznaczyła swoje istnienie w moim życiu dopiero w maju 2008. Oczywiście wcześniej wiedziałem o istnieniu tak właśnie nazwanego skrawka lądu. Wiedziałem też, że panowie generałowie zmienili samowolnie historyczną nazwę kraju na........ jakoś na M (ale w sumie skoro nie wiedziałem jak napisać, nie wiedziałem też jak wymawiać, to po co zaprzątać sobie głowę nową nazwą). |
W swojej głębokiej wiedzy jaką posiada każdy Polak, popartej głęboką inteligencją (jaką posiada każdy Polak) lokalizowałem Birmę w Azji! A dokładniej? Hmm, pewnie w tej dalszej niż bliższej.
To był jeden z tysięcy popołudniowo-wieczornych powrotów do domu i jeden z setek, gdy wracając słuchałem „trójki”. Dyskusja zaproszonych do studia gości o tragedii birmańskiego narodu, który nie dość że zniewolony przez rządzącą juntę wojskową zostaje teraz doświadczony ogromną siłą cyklonu „Nargis” przerodził się w ich wspomnienia z pobytu w Birmie, opowieści o tym pięknym kraju i najprzyjaźniejszych ludziach na świecie.
2 maja 2008 – moje kolejne urodziny. Tajfun wiejący z prędkością grubo przekraczającą 200 km/godz. uderza w Birmę, łamie drzewa, zrywa dachy i co najgorsze wywołuje falę powodziową. To właśnie ona zabiera najwięcej ofiar. Trzyipółmetrowa fala dopada ludzi, którzy nie mają dokąd uciec, zabiera i nie oddaje Birmie ponad 40 tysięcy życzliwych światu i na co dzień uśmiechniętych istnień (choć tak naprawdę chyba dużo, dużo więcej). Kolejnej, niezliczonej liczbie ubogich i nie mających niemal nic Birmańczyków, zabiera nawet to co mają.
Ilość ciepłych słów jakimi zostali opisani w trójkowej audycji Birmańczycy rodzi we mnie szczególną empatię, większą niż typowe współczucie dla ofiar katastrof i kataklizmów. W jej konsekwencji zaczynam bardziej interesować się tym niewielkim w skali Azji, choć znacznie większym od Polski, krajem. Sięgam po historię Amy Tan – Ratując ryby od utonięcia. I choć nie udaje mi się przebrnąć przez książkę do końca, to jednak moja wiedza o Birmie zostaje znakomicie uzupełniona (sięgam po nią ponownie jesienią 2010, znacznie bogatszy w wiedzę o Birmie i birmańczykach i z trudem, ale jednak do końca, przedzieram się przez tą konfabulowaną przygodówkę osadzoną twardo w politycznych realiach współczesnej Birmy).
Przez te dwa kolejne lata Birma nie była chyba dla mnie obojętna, bo w wakacje 2010 (wakacje jako okres urlopowo-wypczynkowy nie mają tu żadnego znaczenia, chodzi mi o porę roku) podejmuję pełną determinacji decyzję o wyprawie do Birmy w 2011. Decyzja w sferze mentalnej jest prosta i zarazem genialna. W praktyce jednak szalona dla zasiedziałego mężczyzny w „wieku średnim”, który z reguły woli lepsze hotele niż gorsze, wodę cieplejszą niż zimniejszą, pogodę ładniejszą niż brzydszą, samochody bezpieczniejsze niż trandy, porządek niż nieład... Trzeba więc powoli rozwiązywać kolejne przeszkody na drodze do tej podróży i odpowiadać na pytania: za co, kiedy, z kim, po co, na ile.......
Skąd taka decyzja poparta ciągłymi myślami o Birmie? Wydaje mi się że nie są to pagody, świątynie, posągi Buddy. To raczej chęć udania się tam, gdzie spotkanie człowieka jest radością dla obu stron, a nie koniecznością, gdzie uśmiech nie jest wyrachowanym grymasem twarzy, a życzliwością wypływającą z natury. To zdecydowanie ludzie z ich życzliwością i radością życia ciągną mnie do Birmy (co za ironia, szukać tych ludzi w jednym z najbiedniejszych krajów świata). Ciągnie mnie tam możliwość spędzenia kilkunastu dni w świecie cywilizacyjnej (a może niecywilizacyjnej właśnie) ciszy, bez internetu, bez sygnału GSM, bez telewizji. Mam nadzieję, że moje wyobrażenie o takim świecie, w którym do głosu dochodzą serdeczność i bezinteresowność nie okaże się mrzonką.
Wraz ze zbliżającą się realizacją mojego birmańskiego marzenia, zastanawiam się coraz częściej jakie powody kierują mną, że tak intensywnie myślę o Birmie, o tej podróży. Nie łatwo powiedzieć to jednym lub dwoma słowami. Bo przecież ciekawych i pięknych miejsc jest na świecie wiele. A w tych miejscach i jedzenie lepsze, i klimat bardziej przyjazny, i warunki podróżowania bardziej komfortowe, a i zobaczyć można nie mniej. To jest coś innego, coś co na lokalną skalę miały kiedyś w sobie Bieszczady i co zatraciły wraz z dotarciem tam komercji, stając się szeroko dostępne.
Spokój. Radość życia. Większość opisów podróży po Birmie bardzo uwypukla radość i spokój jakie charakteryzują Birmańczyków mimo codziennej biedy i niedoli jaką przychodzi im znosić. Birma z czytanych relacji i zebranym informacji wydaje się być właśnie takim miejscem, gdzie radość czerpie się nawet z trudów życia, gdzie spokój kryje się za każdym rogiem, a powietrze przesiąka życzliwość. Birmańczycy potrafią skleić radość życia ze smutku poszczególnych chwil. Chciałbym tego doświadczyć, choćby przez tych kilkanaście dni (zaraz, zaraz - 23 dni to już kilkadziesiąt). To jednak zapewne za mało, by móc się od nich tego nauczyć.
To był jeden z tysięcy popołudniowo-wieczornych powrotów do domu i jeden z setek, gdy wracając słuchałem „trójki”. Dyskusja zaproszonych do studia gości o tragedii birmańskiego narodu, który nie dość że zniewolony przez rządzącą juntę wojskową zostaje teraz doświadczony ogromną siłą cyklonu „Nargis” przerodził się w ich wspomnienia z pobytu w Birmie, opowieści o tym pięknym kraju i najprzyjaźniejszych ludziach na świecie.
2 maja 2008 – moje kolejne urodziny. Tajfun wiejący z prędkością grubo przekraczającą 200 km/godz. uderza w Birmę, łamie drzewa, zrywa dachy i co najgorsze wywołuje falę powodziową. To właśnie ona zabiera najwięcej ofiar. Trzyipółmetrowa fala dopada ludzi, którzy nie mają dokąd uciec, zabiera i nie oddaje Birmie ponad 40 tysięcy życzliwych światu i na co dzień uśmiechniętych istnień (choć tak naprawdę chyba dużo, dużo więcej). Kolejnej, niezliczonej liczbie ubogich i nie mających niemal nic Birmańczyków, zabiera nawet to co mają.
Ilość ciepłych słów jakimi zostali opisani w trójkowej audycji Birmańczycy rodzi we mnie szczególną empatię, większą niż typowe współczucie dla ofiar katastrof i kataklizmów. W jej konsekwencji zaczynam bardziej interesować się tym niewielkim w skali Azji, choć znacznie większym od Polski, krajem. Sięgam po historię Amy Tan – Ratując ryby od utonięcia. I choć nie udaje mi się przebrnąć przez książkę do końca, to jednak moja wiedza o Birmie zostaje znakomicie uzupełniona (sięgam po nią ponownie jesienią 2010, znacznie bogatszy w wiedzę o Birmie i birmańczykach i z trudem, ale jednak do końca, przedzieram się przez tą konfabulowaną przygodówkę osadzoną twardo w politycznych realiach współczesnej Birmy).
Przez te dwa kolejne lata Birma nie była chyba dla mnie obojętna, bo w wakacje 2010 (wakacje jako okres urlopowo-wypczynkowy nie mają tu żadnego znaczenia, chodzi mi o porę roku) podejmuję pełną determinacji decyzję o wyprawie do Birmy w 2011. Decyzja w sferze mentalnej jest prosta i zarazem genialna. W praktyce jednak szalona dla zasiedziałego mężczyzny w „wieku średnim”, który z reguły woli lepsze hotele niż gorsze, wodę cieplejszą niż zimniejszą, pogodę ładniejszą niż brzydszą, samochody bezpieczniejsze niż trandy, porządek niż nieład... Trzeba więc powoli rozwiązywać kolejne przeszkody na drodze do tej podróży i odpowiadać na pytania: za co, kiedy, z kim, po co, na ile.......
Skąd taka decyzja poparta ciągłymi myślami o Birmie? Wydaje mi się że nie są to pagody, świątynie, posągi Buddy. To raczej chęć udania się tam, gdzie spotkanie człowieka jest radością dla obu stron, a nie koniecznością, gdzie uśmiech nie jest wyrachowanym grymasem twarzy, a życzliwością wypływającą z natury. To zdecydowanie ludzie z ich życzliwością i radością życia ciągną mnie do Birmy (co za ironia, szukać tych ludzi w jednym z najbiedniejszych krajów świata). Ciągnie mnie tam możliwość spędzenia kilkunastu dni w świecie cywilizacyjnej (a może niecywilizacyjnej właśnie) ciszy, bez internetu, bez sygnału GSM, bez telewizji. Mam nadzieję, że moje wyobrażenie o takim świecie, w którym do głosu dochodzą serdeczność i bezinteresowność nie okaże się mrzonką.
Wraz ze zbliżającą się realizacją mojego birmańskiego marzenia, zastanawiam się coraz częściej jakie powody kierują mną, że tak intensywnie myślę o Birmie, o tej podróży. Nie łatwo powiedzieć to jednym lub dwoma słowami. Bo przecież ciekawych i pięknych miejsc jest na świecie wiele. A w tych miejscach i jedzenie lepsze, i klimat bardziej przyjazny, i warunki podróżowania bardziej komfortowe, a i zobaczyć można nie mniej. To jest coś innego, coś co na lokalną skalę miały kiedyś w sobie Bieszczady i co zatraciły wraz z dotarciem tam komercji, stając się szeroko dostępne.
Spokój. Radość życia. Większość opisów podróży po Birmie bardzo uwypukla radość i spokój jakie charakteryzują Birmańczyków mimo codziennej biedy i niedoli jaką przychodzi im znosić. Birma z czytanych relacji i zebranym informacji wydaje się być właśnie takim miejscem, gdzie radość czerpie się nawet z trudów życia, gdzie spokój kryje się za każdym rogiem, a powietrze przesiąka życzliwość. Birmańczycy potrafią skleić radość życia ze smutku poszczególnych chwil. Chciałbym tego doświadczyć, choćby przez tych kilkanaście dni (zaraz, zaraz - 23 dni to już kilkadziesiąt). To jednak zapewne za mało, by móc się od nich tego nauczyć.
PRZYGOTOWANIA - oraz o czym pisać nie będę.
Wiele relacji z przygotowań, czy też samej podróży do Birmy zaczyna się od opisywania panującej tam sytuacji politycznej i analizy celowości i sensowności wyjazdu a tamte strony. Ten temat znajduje się także na pierwszych stronach przewodnika Lonely Planet. Nie będę więc dotykał spraw związanych z panującym tam reżimem, rządzącej wojskowej juncie i zasadnością jej "dotowania". Ale może też nie do końca.... zakładam, że mogą zdarzyć się sytuacje, w których przywołanie tego tematu będzie celowe i właściwe w kontekście spotkanych osób, czy zachodzących zdarzeń. Nie zamierzam odwiedzać kobiet z plemienia Padong, a więc i pisać o nich - zgadzam się w pełni z Michałem Lubiną, w którego slajdowisku miałem przyjemność uczestniczyć oraz wieloma innymi opiniami, które nie dopuszczają popierania tak zwierzęcego sposobu traktowania ludzi poprzez sam fakt odwiedzin w miejscu gdzie się ich 'wystawia'. |
Chciałbym w relacji z tej podróży oddać jej nastrój i przeżywane emocje, wzbogacając ją informacjami pomocnymi tym, którzy podążą moim szlakiem lub choćby częściowo mój ze swoim skrzyżują. Oznacza to, że mało istotna jest dla mnie ilość włosów Buddy, które znajdują się wewnątrz Złotej Skały w Kyaikto, czy też ilość pagód w Baganie. Z drugiej strony jest to dosyć odważne założenie, że każdy zna te często powtarzające się przewodnikowych fakty na pamięć, a przecież tak nie jest. To ja chłonąc informacje o Birmie ciągle napotykam na powtarzające się opisy, a wiele osób, które trafią tu przez przypadek, z ciekawości, a nie koniecznie z powodu fascynacji krajem 'niepodobnym do wszystkich', faktycznie szuka tych ciekawostek...... Może więc uda się więc znaleźć złoty środek.
Kiedy zapadła decyzja o zakupie biletów wszystko stało się jej naturalną, nieuchronną i nieodwoływalną konsekwencją (w sumie można wszystko odwołać tylko po co, a zakup biletów mobilizuje do dalszych przygotowań). Wcale nie padło na niby najtańszy Finnair, albo Aerosvit. Późno podjęta decyzja o terminie wylotu i zakupie biletów zaowocowała najlepszym jak się wydawało w tamtym momencie połączeniem KRK‐WAW‐AMS‐BKK‐RGN i RGN‐BKK‐CDG‐WAW. W sumie najtaniej nie wyszło, no ale cóż… kto późno wstaje drogie bilety dostaje (do jesieni 2011 to bym nie doczekał z tym wyjazdem licząc na zaoszczędzenie kilku stówek).
W ramach wyrobienia sobie nastroju i pozyskania licznych informacji przepytałem wujka Googla i ciocię Wikipedię. Poczytałem sobie Birmańskie Dni Georga Orwella, wspomniane już Ratując ryby od utonięcia - Amy Tan i przeczesałem przewodnik Lonely Planet, który znajdzie się w plecaku. Zapoznałem się z treścią Burma - What Everyone Needs to Know - Davida I. Steinberga, która to pozycja na pewno w plecaku się nie znajdzie. Obejrzałem Ucieczkę z Rangoon (reż. John Bohrmann) i Burma VJ - Reporting from the closed country (reż. Anders Ostergaard). Muzyka birmańska mnie wyraźnie nie zachwyciła. Może na miejscu to się zmieni, ale nie sądzę - szczerze mówiąc. Więc póki co, postanowiłem pozostać przy Mandalay - Kazika, Road to Mandalay - Michała Piątka, Robbiego Williamsa, czy Franka Sinatry (tylko co to ma wspólnego z TYM Mandalay), albo przy Way to Mandalay - Blackmore's Night. Nie ma tego wiele, niestety - do poczytania, obejrzenia, posłuchania..... A w podróż i tak zabiorę coś innego do posłuchania..... Bjornstadt, Tori Amos, Joni Mitchell, Happysad, The Pogues, 1-2-3 i jeszcze sporo, sporo, sporo innej muzyki (kilkanaście GB w sumie).
(Tuż przed wyjazdem ukazała się książka prof. Bogdana Góralczyka Złota ziemia roni łzy - zbyt późno, żeby poznać jej treść przed podróżą. Będzie zatem co weryfikować po powrocie i do czego się odnosić.)
Wspomniany powyżej wujek Google wskazał na kilka ciekawych birmańskich relacji, które okazały się nieocenionym źródłem wiedzy w przygotowaniach i planowaniu podróży. Polecam więc relacje Łukasza Kędzierskiego, Eli Sermet i Leszka Czmuta, a przy okazji pozdrawiam ich serdecznie. W ramach przedwyjazdowych czytadeł, do których dotarłem, znalazł się też artykuł Michała Jarneckiego o turystyce kulturowej w kontekście Birmy, a dzięki koledze birofilowi trafiłem też na artykuł o birmańskich piwach i niemal padłem pod wrażeniem perspektywy z jakiej można ten kraj opisać.
WIZA. Ilu było Polaków w Birmie i ile postów na forach, tyle opinii w tej sprawie, nie mnie niż korników w drzew korach (twórczość własna - obowiązują copyrights). No więc, żeby zbytnio nie ryzykować z problematyczną wciąż wizą 'on arrival', a także nie stracić kilku dni cennego urlopu w Bangkoku, postanowiłem wykorzystać kuzyna from London, który paszport mój otrzymawszy, udał się na Charles Street w celu uzyskania wspomnianej. Mój wcześniejszy kontakt telefoniczny z ambasadą odbył się w bardzo miłej atmosferze, ograniczonej do ogólnych 'yes, yes', 'no problem', 'passport, sri photos, 14 pounds'. To ja wnikliwie drążyłem jeszcze i pytałem skąd mam wziąć formularz wizowy, a pani po drugiej stronie, że na przykład ze strony Embassy in Camberra. A z berlińskiej może być? - dopytywałem, bo widziałem, że tam taki był. Tak, tak - ten formularz też nie jest zły - odpowiedziała sympatyczna pani. Hmm, przedsmak birmańskiej życzliwości i bezproblemowości. Zobaczymy jak to będzie w praktyce.
EMS spisało się na medal. Paszport znalazł się w Londynie w 2 dni. Kuzyn spisał się na medal - załatwił wszystko jak trzeba. Powrotne DHL też spisało się na medal (nawet czasowo lekko wygrało z EMS). Koszty uzyskania wizy i podróży paszportu 20 GBP i 100 PLN, radość z wizy - bezcenna.
Świątynie, pagody, lokalne targowiska, złoto i bieda, produkcja pereł i opium, bryczki zaprzężone w woły, longyi i tanaka, betel. Życzliwość i uśmiech, ubóstwo i nadzieja, obozy pracy i najpiękniejsze na świecie plaże, mnisi i mniszki. BIRMA - kraj, w który zła wiadomość żyje tylko siedem dni, w którym ludzie dziwią się, że opisujesz coś za pomocą stu słów, kiedy i tysiąc to mało - miejsce, w którym nie istnieje pośpiech.
Dobra. Pora kończyć, czas wyruszać.
W ramach wyrobienia sobie nastroju i pozyskania licznych informacji przepytałem wujka Googla i ciocię Wikipedię. Poczytałem sobie Birmańskie Dni Georga Orwella, wspomniane już Ratując ryby od utonięcia - Amy Tan i przeczesałem przewodnik Lonely Planet, który znajdzie się w plecaku. Zapoznałem się z treścią Burma - What Everyone Needs to Know - Davida I. Steinberga, która to pozycja na pewno w plecaku się nie znajdzie. Obejrzałem Ucieczkę z Rangoon (reż. John Bohrmann) i Burma VJ - Reporting from the closed country (reż. Anders Ostergaard). Muzyka birmańska mnie wyraźnie nie zachwyciła. Może na miejscu to się zmieni, ale nie sądzę - szczerze mówiąc. Więc póki co, postanowiłem pozostać przy Mandalay - Kazika, Road to Mandalay - Michała Piątka, Robbiego Williamsa, czy Franka Sinatry (tylko co to ma wspólnego z TYM Mandalay), albo przy Way to Mandalay - Blackmore's Night. Nie ma tego wiele, niestety - do poczytania, obejrzenia, posłuchania..... A w podróż i tak zabiorę coś innego do posłuchania..... Bjornstadt, Tori Amos, Joni Mitchell, Happysad, The Pogues, 1-2-3 i jeszcze sporo, sporo, sporo innej muzyki (kilkanaście GB w sumie).
(Tuż przed wyjazdem ukazała się książka prof. Bogdana Góralczyka Złota ziemia roni łzy - zbyt późno, żeby poznać jej treść przed podróżą. Będzie zatem co weryfikować po powrocie i do czego się odnosić.)
Wspomniany powyżej wujek Google wskazał na kilka ciekawych birmańskich relacji, które okazały się nieocenionym źródłem wiedzy w przygotowaniach i planowaniu podróży. Polecam więc relacje Łukasza Kędzierskiego, Eli Sermet i Leszka Czmuta, a przy okazji pozdrawiam ich serdecznie. W ramach przedwyjazdowych czytadeł, do których dotarłem, znalazł się też artykuł Michała Jarneckiego o turystyce kulturowej w kontekście Birmy, a dzięki koledze birofilowi trafiłem też na artykuł o birmańskich piwach i niemal padłem pod wrażeniem perspektywy z jakiej można ten kraj opisać.
WIZA. Ilu było Polaków w Birmie i ile postów na forach, tyle opinii w tej sprawie, nie mnie niż korników w drzew korach (twórczość własna - obowiązują copyrights). No więc, żeby zbytnio nie ryzykować z problematyczną wciąż wizą 'on arrival', a także nie stracić kilku dni cennego urlopu w Bangkoku, postanowiłem wykorzystać kuzyna from London, który paszport mój otrzymawszy, udał się na Charles Street w celu uzyskania wspomnianej. Mój wcześniejszy kontakt telefoniczny z ambasadą odbył się w bardzo miłej atmosferze, ograniczonej do ogólnych 'yes, yes', 'no problem', 'passport, sri photos, 14 pounds'. To ja wnikliwie drążyłem jeszcze i pytałem skąd mam wziąć formularz wizowy, a pani po drugiej stronie, że na przykład ze strony Embassy in Camberra. A z berlińskiej może być? - dopytywałem, bo widziałem, że tam taki był. Tak, tak - ten formularz też nie jest zły - odpowiedziała sympatyczna pani. Hmm, przedsmak birmańskiej życzliwości i bezproblemowości. Zobaczymy jak to będzie w praktyce.
EMS spisało się na medal. Paszport znalazł się w Londynie w 2 dni. Kuzyn spisał się na medal - załatwił wszystko jak trzeba. Powrotne DHL też spisało się na medal (nawet czasowo lekko wygrało z EMS). Koszty uzyskania wizy i podróży paszportu 20 GBP i 100 PLN, radość z wizy - bezcenna.
Świątynie, pagody, lokalne targowiska, złoto i bieda, produkcja pereł i opium, bryczki zaprzężone w woły, longyi i tanaka, betel. Życzliwość i uśmiech, ubóstwo i nadzieja, obozy pracy i najpiękniejsze na świecie plaże, mnisi i mniszki. BIRMA - kraj, w który zła wiadomość żyje tylko siedem dni, w którym ludzie dziwią się, że opisujesz coś za pomocą stu słów, kiedy i tysiąc to mało - miejsce, w którym nie istnieje pośpiech.
Dobra. Pora kończyć, czas wyruszać.
W DRODZE DO RANGUNJeżeli nie możesz spać...
... i budzisz się o piątej rano przez kilka kolejnych dni, to albo jesteś chory, albo czeka cię coś nadzwyczaj ważnego. Oznak choroby u siebie nie zauważyłem, więc poranne wstawanie było z pewnością konsekwencją zbliżającego się wylotu i podniecenia jakie potęgowała planowana podróż. |
Plecak 60l okazał się całkiem pojemny i wystarczający na tak monotonny, wiosenny, birmański klimat. Dużo gorzej z drugim podróżnym naplecnym worem, który miał pomieścić korpus, szkła, ładowarki, karty pamięci, dokumenty, pieniądze i stanowić bagaż kabinowy. Szkła własne i użyczone nabrały jakichś wielkich rozmiarów i niespotykanej wagi. Ale jeżeli takie ich widzimisię miało zapewnić niezawodność i ładne, ostre zdjęcia - postanowiłem im to wybaczyć i do tematu nie wracać.
Polska żegnała mnie mrozem w okolicach -15C i przyprószoną lekko na biało szarością krajobrazu. Było też i słońce przebijające się przez chmury. To samo, które po kilkunastu godzinach lotu miało mi dać nieźle popalić. Terminal 2 Kraków Balice Airport imienia JP2 - zaledwie kilkanaście minut drogi od domu. Dziwna hala wybudowana nie wiadomo po co, jakby cztery loty na dobę do Warszawy, obsługiwane zazwyczaj przez ATR-72 wymagały osobnego terminala lotów krajowych. Zimowa kurtka zostaje w samochodzie, a ja w koszulce i polarze podążam do Check-In Desk. I już pow chwili pierwsze prześwietlenie. Później okaże się, że najbardziej szczegółowe w całej podróży. Panowie od skanera nie tylko że każdy obiektyw lustrują oddzielnie, to jeszcze dekle karzą ściągać. Bywa - myślę. Niech cię nie opuszcza dobry humor - dopowiadam sobie po cichu. Oni nie są w stanie zepsuć ci wymarzonej wyprawy. Już po chwili wsiadam do ogrzewanego busa, który dzięki otwartym szeroko wszystkim drzwiom utrzymuje wewnątrz temperaturę wyższą od tej zewnętrznej o jeden, no może dwa stopnie. Ale jeszcze chwili i siedzę sobie wygodnie we wspomnianym ATR i popijam otrzymaną colę i zagryzam kokosową Princessę.
Warszawę witam o czasie. A właściwie to Warszawa wita mnie nowym terminalem. Wszyscy poszli od razu za napisem Exit bądź Transfer nie zatrzymując się nawet przy bagażowej taśmie, przy której spotyka mnie pierwsze pomyślane fuck. Stoimy we trzech, ale bagaże wyjeżdżają dwa. Klapa się zamyka, taśma zatrzymuje, światło ostrzegawcze gaśnie. Czyjego bagażu nie ma? No oczywiście mojego! Nic nie zepsuje ci humoru - myślę i powłóczę powoli do biura zgłaszania rzeczy znalezionych. Tam sympatyczna pani dzwoni do Janka, który jednak nic nie wie. Staszek również. Dopiero trzeci telefon do Jadzi wyjaśnia sprawę: plecak już wyjeżdża. Uff, będzie w co się przebrać w Birmie.
Do kolejnego logowania pozostaje godzina, więc można zwiedzić nowy terminal. Stary zresztą też. Pusto, nic ciekawego się nie dzieje. Widać, że rejsowych samolotów mało, a wakacyjne czartery jeszcze nie latają. Chodzę więc tak sobie i myślę. Myślę, myślę i w końcu już wiem! Nie wziąłem zdjęcia do wizy tajskiej. O rzesz (i pada drugie fuck). Natrafia się więc szansa na ostatnie pogadanie po polsku. Podchodzę posuwistym krokiem do informacji i pytam uprzejmie, gdzie znajdę automat do robienia zdjęć. Odpowiedź jest tyleż uprzejma, co krótka: nigdzie, bo nie ma.
Check-in na linie KLM i Air France jest już tak nowoczesny jak na lotnisku we Fraknfurcie. Żeby sprawę ułatwić i przyspieszyć podchodzi się do takiego info-kiosku, gdzie wpisuje się nr rezerwacji, skanuje paszport i wybiera miejsca w samolocie. Przy każdym takim kiosku stoi dwóch gości podpowiadająco-pomagających. Całość operacji trwa w moim odczuciu wcale nie krócej, za to i tak trzeba dostać się do pani za ladą, która bagaż przyjmie i naklei numerek. Ta niby innowacja przenosi się i do nas. Ciekawe czy kiedyś będzie można nadać bagaż już w domu.
Podróż do Amsterdamu odbywam na pokładzie Boeninga 737 linii KLM. Samolot nie jest zapełniony nawet w połowie, co przekłada się na pełen luz i komfort, a być może także i na to, że dostajemy po dwie fajne kanapki. Ten krótki bądź co bądź etap podróży skłania mnie do przemyśleń dotyczących jedzenia kanapek. Pamiętam, że Czesi ze zdziwieniem obserwowali kiedyś Polaków przekrawających bułki i pakujących wszytko do środka, podczas gdy sami obracali bułkę do góry 'nogami', czyli stroną płaską ku górze i smarowali sobie masełkiem kładąc na tym wędliny czy ser. Tym razem ja patrzę na siedzących przede mną Hiszpanów, którzy odrywają palcami skórki i zjadają sam środek. Co kraj to obyczaj. Siedzący kilka miejsc dalej starszy pan w wieku mojego ojca ostentacyjnie rzuca na wolny fotel obok siebie Tylko Rock. Chyba bardziej niż na czytaniu zależy mu na tym, by wszyscy to widzieli.
Amsterdam wita temperaturą w okolicach zera i pięknym, choć już zachodzącym słońcem. Dwa piwa i bułka z nadzieniem mięsnym, którą w Polsce nie wiedzieć czemu nazywa się pasztecikiem umilają czas oczekiwania na kolejne połączenie. Przerwę wykorzystuję też na zrobienie sobie foty do wizy. Fotoautomat musi być najprawdopodobniej produkcji birmańskiej, sądząc po jakości zdjęcia. Nie zamieszczam go tutaj ze względów estetycznych.
Z nadzieją i dumą patrzę sobie na potężnego Jumbo Jeta nazwanego przez KLM Seul. Z zewnątrz potęga, w środku kicha. Fotele upchane jak w 126p i wcale nie wygodniejsze. Dziki tłum w środku. Startujemy i wznosimy się coraz wyżej, by po jakiejś godzinie dostać smaczną kolację, kurczaka z ryżem - a jakże. Do tego deserek. Przede mną jeszcze kilka godzin lotu więc podejmuje desperackie próby przespania nocy, która będzie trwała ledwo parę chwil. Niestety wspomniane fotele to wersja standard, a nie - jak może starsi pamiętają - kubełkowe wypasy w maluchach. Mały ekran w oparciu fotela przede mną miga i sieje, więc oglądanie filmu odpada. Ustawiam go więc w pozycji 'pokazuj informacje o locie' i śledzę upływające powoli minuty dzielące nas od lądowania w Bangkoku. Przy okazji staram się obserwować jak szybko lecimy i jak wysoko. Zaobserowane rekordy to 991 km/h i ok. 11.500 m n.p.m. Zanim wylądujemy jeszcze tylko śniadanko, choć lokalnie w Bangkoku właśnie zaczęło się popołudnie.
Bangkok. Znowu jakby cieplej, około 30C, duszno i niebo pokryte chmurami. Niekończonymi się ruchomymi chodnikami lotniska Suvarnabhumi docieram do stanowiska Visa On Arrival. Wniosek, wiza, kontrola - całość trwa na tyle szybko, że przy taśmie z bagażami jestem szybciej niż ci, którzy wizę mieli i czekali w typowej kolejce do kontroli paszportowej. Plecak na plecy i do hali odlotów. Hala odlotów na lotnisku w Bangkoku ma wielkość całego lotniska w Warszawie, nie wyłączając pasa startowego....
Kolejny, ostatni już etap podróży to lot z Bangkoku do Rangun najnowocześniejszym, choć nie największym z dotychczasowych samolotów A320-200 linii Air Asia. Kiedy miał odlatywać planowo, jeszcze go nie było przy terminalu, a mimo to wylatujemy z ok. 30 minutowym opóźnieniem. Lot trwa nieco ponad godzinę, po którym wita nas Rangun rozpoczynającym się zmierzchem, temperaturą ponad 30C i niemal bezchmurnym niebem. Lotnisko międzynarodowe w Rangunie nieustępuje niczym temu w Warszawie (fotoautomatu też zresztą nie ma). To, co go wyróżnia to stanowiska, przy których przyznaje się Visa On Arrival. Tyle się o tym, mówiło, a prawda jest inna niż najbardziej wiarygodne informacje w Polsce: można taką wizę otrzymać na lotnisku. No cóż, przynajmniej poleciałem do Birmy bezstresowo, ze świadomością, że na pewno wiza nie będzie powodem mojego ewentualnego niewpuszczenia.
Po 30 godzinach spędzonych w podróży wita mnie więc Rangun, była stolica Birmy. Wita w osobie chłopaka z Mather Land Inn 2, który mnie, ale i kilku innych przybyłych tym samym lotem wiezie przez całe miasto do hotelu (słowo hotel używane dla określenia miejsca nocowania w warunkach birmańskich nie jest właściwe, jednak z braku właściwego pozostanę przy nim). Busik marki Hino, którym jedziemy jest przeuroczy i wbrew nazwie nie jest produkcji chińskiej. Kiedy go wyprodukowano, Chiny przecież nie mogły istnieć. Ale jedzie i to jest najważniejsze.
Po raz kolejny mogę powiedzieć: no to zaczynamy!
Polska żegnała mnie mrozem w okolicach -15C i przyprószoną lekko na biało szarością krajobrazu. Było też i słońce przebijające się przez chmury. To samo, które po kilkunastu godzinach lotu miało mi dać nieźle popalić. Terminal 2 Kraków Balice Airport imienia JP2 - zaledwie kilkanaście minut drogi od domu. Dziwna hala wybudowana nie wiadomo po co, jakby cztery loty na dobę do Warszawy, obsługiwane zazwyczaj przez ATR-72 wymagały osobnego terminala lotów krajowych. Zimowa kurtka zostaje w samochodzie, a ja w koszulce i polarze podążam do Check-In Desk. I już pow chwili pierwsze prześwietlenie. Później okaże się, że najbardziej szczegółowe w całej podróży. Panowie od skanera nie tylko że każdy obiektyw lustrują oddzielnie, to jeszcze dekle karzą ściągać. Bywa - myślę. Niech cię nie opuszcza dobry humor - dopowiadam sobie po cichu. Oni nie są w stanie zepsuć ci wymarzonej wyprawy. Już po chwili wsiadam do ogrzewanego busa, który dzięki otwartym szeroko wszystkim drzwiom utrzymuje wewnątrz temperaturę wyższą od tej zewnętrznej o jeden, no może dwa stopnie. Ale jeszcze chwili i siedzę sobie wygodnie we wspomnianym ATR i popijam otrzymaną colę i zagryzam kokosową Princessę.
Warszawę witam o czasie. A właściwie to Warszawa wita mnie nowym terminalem. Wszyscy poszli od razu za napisem Exit bądź Transfer nie zatrzymując się nawet przy bagażowej taśmie, przy której spotyka mnie pierwsze pomyślane fuck. Stoimy we trzech, ale bagaże wyjeżdżają dwa. Klapa się zamyka, taśma zatrzymuje, światło ostrzegawcze gaśnie. Czyjego bagażu nie ma? No oczywiście mojego! Nic nie zepsuje ci humoru - myślę i powłóczę powoli do biura zgłaszania rzeczy znalezionych. Tam sympatyczna pani dzwoni do Janka, który jednak nic nie wie. Staszek również. Dopiero trzeci telefon do Jadzi wyjaśnia sprawę: plecak już wyjeżdża. Uff, będzie w co się przebrać w Birmie.
Do kolejnego logowania pozostaje godzina, więc można zwiedzić nowy terminal. Stary zresztą też. Pusto, nic ciekawego się nie dzieje. Widać, że rejsowych samolotów mało, a wakacyjne czartery jeszcze nie latają. Chodzę więc tak sobie i myślę. Myślę, myślę i w końcu już wiem! Nie wziąłem zdjęcia do wizy tajskiej. O rzesz (i pada drugie fuck). Natrafia się więc szansa na ostatnie pogadanie po polsku. Podchodzę posuwistym krokiem do informacji i pytam uprzejmie, gdzie znajdę automat do robienia zdjęć. Odpowiedź jest tyleż uprzejma, co krótka: nigdzie, bo nie ma.
Check-in na linie KLM i Air France jest już tak nowoczesny jak na lotnisku we Fraknfurcie. Żeby sprawę ułatwić i przyspieszyć podchodzi się do takiego info-kiosku, gdzie wpisuje się nr rezerwacji, skanuje paszport i wybiera miejsca w samolocie. Przy każdym takim kiosku stoi dwóch gości podpowiadająco-pomagających. Całość operacji trwa w moim odczuciu wcale nie krócej, za to i tak trzeba dostać się do pani za ladą, która bagaż przyjmie i naklei numerek. Ta niby innowacja przenosi się i do nas. Ciekawe czy kiedyś będzie można nadać bagaż już w domu.
Podróż do Amsterdamu odbywam na pokładzie Boeninga 737 linii KLM. Samolot nie jest zapełniony nawet w połowie, co przekłada się na pełen luz i komfort, a być może także i na to, że dostajemy po dwie fajne kanapki. Ten krótki bądź co bądź etap podróży skłania mnie do przemyśleń dotyczących jedzenia kanapek. Pamiętam, że Czesi ze zdziwieniem obserwowali kiedyś Polaków przekrawających bułki i pakujących wszytko do środka, podczas gdy sami obracali bułkę do góry 'nogami', czyli stroną płaską ku górze i smarowali sobie masełkiem kładąc na tym wędliny czy ser. Tym razem ja patrzę na siedzących przede mną Hiszpanów, którzy odrywają palcami skórki i zjadają sam środek. Co kraj to obyczaj. Siedzący kilka miejsc dalej starszy pan w wieku mojego ojca ostentacyjnie rzuca na wolny fotel obok siebie Tylko Rock. Chyba bardziej niż na czytaniu zależy mu na tym, by wszyscy to widzieli.
Amsterdam wita temperaturą w okolicach zera i pięknym, choć już zachodzącym słońcem. Dwa piwa i bułka z nadzieniem mięsnym, którą w Polsce nie wiedzieć czemu nazywa się pasztecikiem umilają czas oczekiwania na kolejne połączenie. Przerwę wykorzystuję też na zrobienie sobie foty do wizy. Fotoautomat musi być najprawdopodobniej produkcji birmańskiej, sądząc po jakości zdjęcia. Nie zamieszczam go tutaj ze względów estetycznych.
Z nadzieją i dumą patrzę sobie na potężnego Jumbo Jeta nazwanego przez KLM Seul. Z zewnątrz potęga, w środku kicha. Fotele upchane jak w 126p i wcale nie wygodniejsze. Dziki tłum w środku. Startujemy i wznosimy się coraz wyżej, by po jakiejś godzinie dostać smaczną kolację, kurczaka z ryżem - a jakże. Do tego deserek. Przede mną jeszcze kilka godzin lotu więc podejmuje desperackie próby przespania nocy, która będzie trwała ledwo parę chwil. Niestety wspomniane fotele to wersja standard, a nie - jak może starsi pamiętają - kubełkowe wypasy w maluchach. Mały ekran w oparciu fotela przede mną miga i sieje, więc oglądanie filmu odpada. Ustawiam go więc w pozycji 'pokazuj informacje o locie' i śledzę upływające powoli minuty dzielące nas od lądowania w Bangkoku. Przy okazji staram się obserwować jak szybko lecimy i jak wysoko. Zaobserowane rekordy to 991 km/h i ok. 11.500 m n.p.m. Zanim wylądujemy jeszcze tylko śniadanko, choć lokalnie w Bangkoku właśnie zaczęło się popołudnie.
Bangkok. Znowu jakby cieplej, około 30C, duszno i niebo pokryte chmurami. Niekończonymi się ruchomymi chodnikami lotniska Suvarnabhumi docieram do stanowiska Visa On Arrival. Wniosek, wiza, kontrola - całość trwa na tyle szybko, że przy taśmie z bagażami jestem szybciej niż ci, którzy wizę mieli i czekali w typowej kolejce do kontroli paszportowej. Plecak na plecy i do hali odlotów. Hala odlotów na lotnisku w Bangkoku ma wielkość całego lotniska w Warszawie, nie wyłączając pasa startowego....
Kolejny, ostatni już etap podróży to lot z Bangkoku do Rangun najnowocześniejszym, choć nie największym z dotychczasowych samolotów A320-200 linii Air Asia. Kiedy miał odlatywać planowo, jeszcze go nie było przy terminalu, a mimo to wylatujemy z ok. 30 minutowym opóźnieniem. Lot trwa nieco ponad godzinę, po którym wita nas Rangun rozpoczynającym się zmierzchem, temperaturą ponad 30C i niemal bezchmurnym niebem. Lotnisko międzynarodowe w Rangunie nieustępuje niczym temu w Warszawie (fotoautomatu też zresztą nie ma). To, co go wyróżnia to stanowiska, przy których przyznaje się Visa On Arrival. Tyle się o tym, mówiło, a prawda jest inna niż najbardziej wiarygodne informacje w Polsce: można taką wizę otrzymać na lotnisku. No cóż, przynajmniej poleciałem do Birmy bezstresowo, ze świadomością, że na pewno wiza nie będzie powodem mojego ewentualnego niewpuszczenia.
Po 30 godzinach spędzonych w podróży wita mnie więc Rangun, była stolica Birmy. Wita w osobie chłopaka z Mather Land Inn 2, który mnie, ale i kilku innych przybyłych tym samym lotem wiezie przez całe miasto do hotelu (słowo hotel używane dla określenia miejsca nocowania w warunkach birmańskich nie jest właściwe, jednak z braku właściwego pozostanę przy nim). Busik marki Hino, którym jedziemy jest przeuroczy i wbrew nazwie nie jest produkcji chińskiej. Kiedy go wyprodukowano, Chiny przecież nie mogły istnieć. Ale jedzie i to jest najważniejsze.
Po raz kolejny mogę powiedzieć: no to zaczynamy!
ZŁOTE RANGUNZa drzwiami hali przylotów świat zmienia się, a czas cofa o więcej niż długość mojego życia. Jednak pierwsze co mnie uderza to pewna sprzeczność, którą na początku trudno nazwać i zrozumieć: to co widzę nie pasuje do tego co słyszę. Odgłosy otaczającego mnie miasta: dziesiątki warkoczących silników, setki osób pokrzykujących i przekrzykujących się nawzajem, nie są w ogóle niesłyszalne. Czuję się, jakbym oglądał film, którego ścieżka dźwiękowa została zastąpiona przez głosy ćwierkających i jazgoczących ptaków. Ich niezliczone stado przysiadło na ogromnym drzewie znajdującym się tuż przed wyjście z lotniska. Najprawdopodobniej Tuwim między innymi pod tym drzewem czerpał inspirację do swojego Ptasiego Radia. Rangun - pięciomilionowa, była stolica Birmy położona w delcie Irawadi. Miasto, którego żaden turysta odwiedzający Birmę nie może pominąć, bo właśnie tutaj znajduje się jedyne międzynarodowe lotnisko, jedyna brama dla obcokrajowców do Birmy. |
Zapada powoli zmrok. W drodze do hotelu dostrzegam oświetloną już o tej porze Shwedagon Pagoda. Pierwsze głośne wow wyrywa się samo na jej widok, a mentalna decyzja, by jeszcze dzisiejszego wieczora wybrać się w to właśnie miejsce, zostaje podjęta natychmiast. Kilkunastominutowy odpoczynek w pokoiku hotelowym jest poświęcony zabiegom odświeżającym i przepakowywaniu. Już po chwili ulice Rangun witają mnie ciemnością porozświetlaną gdzieniegdzie zimnym światłem neonówek.
Z planu miasta wynika, że do Shwedagon Pagody wcale nie jest tak daleko. Rikszarzy niby pełno, ale nie są nachalni, nie zaczepiają, nie namawiają. Chcąc przełamać to dziwne zachowanie tubylców, mających dolarowego turystę niemal za nic zatrzymuję chyba dziesiątego pana na trójkołowym rowerku, który mnie mija i pytam za ile pojedzie do Shwedagon. Niestety nie jesteśmy w stanie się dogadać. Pokazuję na planie i miejsce i jego nazwę, ale odziany w longyi pan nie ma dalej zielonego pojęcia o co mi chodzi. Później, z perspektywy czasu spędzonego w Birmie, wysnuję sobie taką teorię, że być może nigdy tam nie był. Rewir i zakres aktywności Birmańczyków jest bardzo ograniczony. Żyją i pracują tam, gdzie mieszkają. Odchodzą najwyżej na 3m żeby splunąć betelem na chodnik przy sąsiedzie.... Z pomocą przychodzi mi jakiś młody człowiek, który po ustaleniu o jaki cel podróży chodzi wyjaśnia, że to jednak dla rikszarza za daleko (faktycznie, życie zweryfikuje odległość, a zwłaszcza różnicę poziomu terenu i uświadomi mi, że dla rikszarza byłby to ostatni kurs jaki by wziął, bo zajechałby się na śmierć). Ów młody człowiek sugeruje taksówkę i sam uzgadnia z szoferem stawkę, która wydaje się być tak niska, że niewarta nawet jakichkolwiek negocjacji. Po kilku minutach już jestem na miejscu, podwieziony pod samo wejście dla turystów z zagranicy. Będąc tak blisko muszę wydać z siebie kolejny okrzyk zachwytu. Pagoda, ze swoją bogatą iluminacją jest niesamowita, olśniewająca, powalająca. Mocno kontrastuje z ciemnym miastem. Dochodzi 21, a bramy zamykają o 22. To zbyt mało czasu by płacić 5$ za wstęp, kiedy w planach mam dłuższą wizytę w tym miejscu. Wycofuję się więc grzecznie spod kasy i kilkadziesiąt metrów dalej docieram do zadaszonych schodów, dość pustych już o tej porze, które okazują się być południowym wejściem do pagody, jednym z głównych, przy którym o tej porze nie ma kontroli biletów. Krótka wspinaczka po schodach na Thein Gottara, z sandałami przypiętymi do plecaka, doprowadza mnie do miejsca, w którym pada kolejny okrzyk zachwytu. Stoję przed główną stupą Shwedagon Pagody, otoczoną niezliczoną ilością mniejszych i większych pagód i stup z posągami Buddy.
Kiedy czytałem o Shwedagon Pagodzie, najświętszym miejscu dla wyznawców buddyzmu, birmańskiej Częstochowie, informacje o złocie i szlachetnych kamieniach jakie wykorzystano do jej budowy uznawałem za legendę, służącą między innymi budowie prestiżu tego miejsca i podniesieniu jego atrakcyjności turystycznej. Myliłem się.
Shwedagon zawiera w sobie Sandaw (osiem włosy z głowy Buddy), czego nie udało mi się sprawdzić naocznie, bo przechowywane są one razem z niezliczoną ilością złota i innych kosztowności wewnątrz stupy. Podobno całkowita waga zebranego tutaj złota może dzisiaj dochodzić do 9 ton. I po tym co zobaczyłem, jestem w stanie w to uwierzyć. Otoczona przez 72 pomniejsze kapliczki stupa pokryta jest blisko dziesięcioma tysiącami płytek ze złota, z których każda waży 153 kg, udekorowana jest ponad pięcioma tysiącami diamentów o łącznej wadze ponad 2200 karatów, a do tego jeszcze ponad 2000 innych naprawdę drogich kamieni. Kto nie wierzy, może spojrzeć sobie w zbliżeniu przez lunetkę - jak na Gubałówce. Ja stojąc przed Shwedagon uwierzyłem we wszystko.
Jest przyjemnie ciepło. Atmosferę tworzą medytujący i pogrążeni w myślach Birmańczycy. Tak samo wielu młodych, jak i starych. Bez najmniejszego problemu dostrzega się na ich twarzach wyraz głębokiego przeżywania obecności w tym miejscu. Siedzę i obserwuję - dla mnie to również chwila duchowej uczty i odpoczynku po trzydziestu godzinach podróży. Z tego stanu popodróżnego uduchowienia wyrywa mnie młody, kilkunastoletni chłopak, który dostrzegając we mnie obcokrajowca uprzejmie dopomina się o wykupienie biletu. Sugeruję, że już późno i ja tylko na chwilę, bo na dłużej jeszcze przybędę z ponowną wizytą, ale pozostaje nieubłagany. Po angielsku wycofuję się więc z tarasu wokół stupy schodząc, tym razem innymi schodami ze wzgórza, wokół którego spacer nie trwa dłużej niż trzy kwadranse, a z przystankami na podziwianie i zdjęcia najwyżej godzinę. Mam okazję oglądnąć Shwedagon z każdej strony. Co krok napotykam wałęsające się psy, trafiam też na nielicznych już o tej porze Ranguńczyków, którzy przygotowują się do snu. O tej porze pracują niemal wyłącznie taksówkarze. Rangun szybko chodzi spać, ale też i wcześnie wstaje.
Taksówka spod pagody jest od razu o połowę droższa, a przecież droga powrotna taka sama. Ale upieram się i jeden z posiadaczy białych Toyot pamiętających lata 60-te, z napisem TAXI przystaje na moją nienegocjowalną propozycję cenową. Miły szofer okazuje się być emerytowanym farmaceutą, który dostał pozwolenie na taksówkę od 19 do 22.
Ruch uliczny w Birmie ciągle zaskakuje. Pewną metodą na przejście przez ulice jest pokonanie połowy jej szerokości, a więc jednego kierunku ruchu i spacer środkiem, pomiędzy pędzącymi w obie strony samochodami do chwili, aż uda się przebrnąć przez drugą połową jezdni. Żaden przechodzień nie słyszał tu nigdy o akcji 'bądź widoczny na drodze'. O ile tylko ubrany jest w coś jasnego staje się szarą plamą pełzającą między samochodami. Gdy ubrany jest na ciemno - w ogóle go nie widać. Zdany jest na własny refleks i szybkość ruchów.
Używanie świateł mijania nie jest powszechne - jest raczej niepowszechne. Albo innymi słowy tak powszechne jak dwusuwy w Polsce. Natomiast dużo powszechniejsza, zwłaszcza w Rangunie jest wszelaka iluminacja błyskająca. Przoduje ta, która oświetla podwozie oraz asfalt pod jadącym pojazdem.
Pierwszy birmański dzień był krótki. Przyniósł jednak wiele niezapomnianych wrażeń. Żeby go jakoś podsumować zamówiłem w hotelikowej restauracji makaron z warzywami i piwo, które okazało się wyśmienitym trunkiem, droższym niż w Polsce. Wieczorem w moim podręcznym plecaku znalazł się też bilet autobusowy do Kalaw na następne popołudnie. Na bilecie była napisama godzina odjazdu 3.00PM, ale jak mi powiedziano o 13.30 trzeba się pakować do taksówki, bo to kawał drogi jest (chyba wszyscy w Birmie mnożą czas potrzebny na podróż x2 na wypadek awarii środka transportu).
Z planu miasta wynika, że do Shwedagon Pagody wcale nie jest tak daleko. Rikszarzy niby pełno, ale nie są nachalni, nie zaczepiają, nie namawiają. Chcąc przełamać to dziwne zachowanie tubylców, mających dolarowego turystę niemal za nic zatrzymuję chyba dziesiątego pana na trójkołowym rowerku, który mnie mija i pytam za ile pojedzie do Shwedagon. Niestety nie jesteśmy w stanie się dogadać. Pokazuję na planie i miejsce i jego nazwę, ale odziany w longyi pan nie ma dalej zielonego pojęcia o co mi chodzi. Później, z perspektywy czasu spędzonego w Birmie, wysnuję sobie taką teorię, że być może nigdy tam nie był. Rewir i zakres aktywności Birmańczyków jest bardzo ograniczony. Żyją i pracują tam, gdzie mieszkają. Odchodzą najwyżej na 3m żeby splunąć betelem na chodnik przy sąsiedzie.... Z pomocą przychodzi mi jakiś młody człowiek, który po ustaleniu o jaki cel podróży chodzi wyjaśnia, że to jednak dla rikszarza za daleko (faktycznie, życie zweryfikuje odległość, a zwłaszcza różnicę poziomu terenu i uświadomi mi, że dla rikszarza byłby to ostatni kurs jaki by wziął, bo zajechałby się na śmierć). Ów młody człowiek sugeruje taksówkę i sam uzgadnia z szoferem stawkę, która wydaje się być tak niska, że niewarta nawet jakichkolwiek negocjacji. Po kilku minutach już jestem na miejscu, podwieziony pod samo wejście dla turystów z zagranicy. Będąc tak blisko muszę wydać z siebie kolejny okrzyk zachwytu. Pagoda, ze swoją bogatą iluminacją jest niesamowita, olśniewająca, powalająca. Mocno kontrastuje z ciemnym miastem. Dochodzi 21, a bramy zamykają o 22. To zbyt mało czasu by płacić 5$ za wstęp, kiedy w planach mam dłuższą wizytę w tym miejscu. Wycofuję się więc grzecznie spod kasy i kilkadziesiąt metrów dalej docieram do zadaszonych schodów, dość pustych już o tej porze, które okazują się być południowym wejściem do pagody, jednym z głównych, przy którym o tej porze nie ma kontroli biletów. Krótka wspinaczka po schodach na Thein Gottara, z sandałami przypiętymi do plecaka, doprowadza mnie do miejsca, w którym pada kolejny okrzyk zachwytu. Stoję przed główną stupą Shwedagon Pagody, otoczoną niezliczoną ilością mniejszych i większych pagód i stup z posągami Buddy.
Kiedy czytałem o Shwedagon Pagodzie, najświętszym miejscu dla wyznawców buddyzmu, birmańskiej Częstochowie, informacje o złocie i szlachetnych kamieniach jakie wykorzystano do jej budowy uznawałem za legendę, służącą między innymi budowie prestiżu tego miejsca i podniesieniu jego atrakcyjności turystycznej. Myliłem się.
Shwedagon zawiera w sobie Sandaw (osiem włosy z głowy Buddy), czego nie udało mi się sprawdzić naocznie, bo przechowywane są one razem z niezliczoną ilością złota i innych kosztowności wewnątrz stupy. Podobno całkowita waga zebranego tutaj złota może dzisiaj dochodzić do 9 ton. I po tym co zobaczyłem, jestem w stanie w to uwierzyć. Otoczona przez 72 pomniejsze kapliczki stupa pokryta jest blisko dziesięcioma tysiącami płytek ze złota, z których każda waży 153 kg, udekorowana jest ponad pięcioma tysiącami diamentów o łącznej wadze ponad 2200 karatów, a do tego jeszcze ponad 2000 innych naprawdę drogich kamieni. Kto nie wierzy, może spojrzeć sobie w zbliżeniu przez lunetkę - jak na Gubałówce. Ja stojąc przed Shwedagon uwierzyłem we wszystko.
Jest przyjemnie ciepło. Atmosferę tworzą medytujący i pogrążeni w myślach Birmańczycy. Tak samo wielu młodych, jak i starych. Bez najmniejszego problemu dostrzega się na ich twarzach wyraz głębokiego przeżywania obecności w tym miejscu. Siedzę i obserwuję - dla mnie to również chwila duchowej uczty i odpoczynku po trzydziestu godzinach podróży. Z tego stanu popodróżnego uduchowienia wyrywa mnie młody, kilkunastoletni chłopak, który dostrzegając we mnie obcokrajowca uprzejmie dopomina się o wykupienie biletu. Sugeruję, że już późno i ja tylko na chwilę, bo na dłużej jeszcze przybędę z ponowną wizytą, ale pozostaje nieubłagany. Po angielsku wycofuję się więc z tarasu wokół stupy schodząc, tym razem innymi schodami ze wzgórza, wokół którego spacer nie trwa dłużej niż trzy kwadranse, a z przystankami na podziwianie i zdjęcia najwyżej godzinę. Mam okazję oglądnąć Shwedagon z każdej strony. Co krok napotykam wałęsające się psy, trafiam też na nielicznych już o tej porze Ranguńczyków, którzy przygotowują się do snu. O tej porze pracują niemal wyłącznie taksówkarze. Rangun szybko chodzi spać, ale też i wcześnie wstaje.
Taksówka spod pagody jest od razu o połowę droższa, a przecież droga powrotna taka sama. Ale upieram się i jeden z posiadaczy białych Toyot pamiętających lata 60-te, z napisem TAXI przystaje na moją nienegocjowalną propozycję cenową. Miły szofer okazuje się być emerytowanym farmaceutą, który dostał pozwolenie na taksówkę od 19 do 22.
Ruch uliczny w Birmie ciągle zaskakuje. Pewną metodą na przejście przez ulice jest pokonanie połowy jej szerokości, a więc jednego kierunku ruchu i spacer środkiem, pomiędzy pędzącymi w obie strony samochodami do chwili, aż uda się przebrnąć przez drugą połową jezdni. Żaden przechodzień nie słyszał tu nigdy o akcji 'bądź widoczny na drodze'. O ile tylko ubrany jest w coś jasnego staje się szarą plamą pełzającą między samochodami. Gdy ubrany jest na ciemno - w ogóle go nie widać. Zdany jest na własny refleks i szybkość ruchów.
Używanie świateł mijania nie jest powszechne - jest raczej niepowszechne. Albo innymi słowy tak powszechne jak dwusuwy w Polsce. Natomiast dużo powszechniejsza, zwłaszcza w Rangunie jest wszelaka iluminacja błyskająca. Przoduje ta, która oświetla podwozie oraz asfalt pod jadącym pojazdem.
Pierwszy birmański dzień był krótki. Przyniósł jednak wiele niezapomnianych wrażeń. Żeby go jakoś podsumować zamówiłem w hotelikowej restauracji makaron z warzywami i piwo, które okazało się wyśmienitym trunkiem, droższym niż w Polsce. Wieczorem w moim podręcznym plecaku znalazł się też bilet autobusowy do Kalaw na następne popołudnie. Na bilecie była napisama godzina odjazdu 3.00PM, ale jak mi powiedziano o 13.30 trzeba się pakować do taksówki, bo to kawał drogi jest (chyba wszyscy w Birmie mnożą czas potrzebny na podróż x2 na wypadek awarii środka transportu).
Zmęczenie związane ze zmianą czasu i wielogodzinną podróżą zostało stłamszone przez podniecenie i entuzjazm związany z tym co mnie czeka w najbliższych tygodniach. 7.00 okazuje się porą, o której można spokojnie wstać, bez nieodpartej potrzeby wykonania jeszcze jednego przewrotu na drugi bok. A jak można rozpocząć dzień? Oczywiście od rozkoszowania się widokiem jaki ma się za oknem... Hmm... Dosyć to trudne, gdy ten widok przypomina ni to gruzowisko, ni to śmietnisko. Pode mną daszek przykrywający jakieś parterowe przybytki. Na daszku wszystko, co udało się wyrzucić z okien znajdujących się ponad daszkiem w ciągu ostatnich kilku lat. Można by się oburzać albo użalać nad tym widokiem, gdyby nie fakt, że podwórka przystarówkowych kamienic w polskich miastach są „zagospodarowane” podobnie. Fasady piękne, ale oficyny podobne do birmańskich.
Śniadanie kontynentalne smakuje wyśmienicie i tak już będzie smakowało niemal codziennie, bo zaledwie kilka razy uda mi się zjeść o poranku coś innego niż tosty, jajko w postaci dowolnej, dżem, coffee-mix i owoc.
Wczesnym porankiem stawiam pierwsze za dnia kroki na Ranguńskim trotuarze. Warto jednak wyjaśnić dokładniej czym są chodniki w tym mieście. Są to przylegające do ulicy rynsztoki przykryte betonowymi płytami. Najczęściej nie nadają się do przemieszczania z miejsca na miejsce bo tam właśnie ludzie rozkładają swoje małe interesy, sklepiki, wyszynki, jadłodajnie, zakłady usługowe. Płynące pod nimi fekalia, wymieszane z wszechobecnym zapachem przeżutego betelu powodują, że Rangun pozostanie dla mnie na zawsze miastem smrodu. I choć wielu rzeczy, czasem istotnych, zdarza mi się w życiu nie pamiętać, to jednak w mojej głowie istnieje coś takiego jak pamięć zapachu. Dla takich jak ja, spacery po Rangunie nie są wyłącznie przyjemnością.
Póki co, żadnych środków lokomocji, prócz własnych nóg. Spacer ma służyć poznaniu życia miasta. Za cel obieram sobie pokolonialne kwatery, Sule Paya i na koniec wizytę w Bogyoke Aung San Market. Już na pierwszej mijanej ulicy Merchant St. mam swoje przypuszczenie dotyczące organizacji handlu: sklepiki z jednej branży są obok siebie. I tak na wspomnianej już ulicy mijam punkty sprzedaży śrub okrętowych i łańcuchów do nich, by na przykład na Shwe Bontha St. minąć kilkadziesiąt położonych jeden przy drugim sklepów elektrycznych, czy kawałek dalej kilkanaście zakładów fryzjerskich.
Idąc Mahabandoola Road docieram po chwili do kościoła Baptystów, wokół którego zaczyna się obszar wzmożonej aktywności cinkciarzy, zawodu ongiś w Polsce bardzo popularnego. Wcześniejsze przestrogi i później zasłyszane opowieści potwierdzają, że to jedyne miejsce w Birmie, gdzie można dostać w twarz nieuczciwością (czyli być kilkadziesiąt dolców w plecy na ich oszukańczej wymianie). Plan miasta sugeruje skręcenie w Mahabandoola Garden St. i spacer w kierunku portu nad Yangon River. Mijam więc kolonialne budynki, w których obecnie znajdują się Urząd Celny i Sąd Najwyższy. Przy tym drugim przechodzę obok okutego w kajdany na rękach i nogach Birmańczyka. Eskortowany przez policjantów, w ręce trzyma torebkę z kawałkami arbuza. Zapewne jest to cały jego dobytek, a mimo to widząc mnie uśmiecha się i pozdrawia. Nie patrzy mu źle z oczu. Postura i sposób bycia też raczej nie skłaniają do przypuszczeń, by był to wyjątkowy złoczyńca. To pierwszy moment, w którym świadomie myślę o ciemiężonych Birmańczykach, o obozach pracy, o miejscach strzeżonych nawet przed oczami pozostałych mieszkańców Birmy.
Yangon River, bardzo szeroka w swojej delcie jest nie jest zbyt malownicza. Zamulona i brudna, z nieuporządkowanymi brzegami po prostu nie zachwyca. Port promowy to jednak doskonałe miejsce na krótki odpoczynek i obserwację ludzi wraz z ich obyczajami. Turysta, zwłaszcza niezorganizowany, z aparatem fotograficznym na szyi nie zostaje tu jednak długo bez opieki. Już po chwili wdaję się w konwersację w sympatycznym nastolatkiem, który włada doskonałym angielskim. Jak niemal każdy w Birmie mówi, że języka nauczył się od turystów. Kiedy jednak pada pytanie czym ja zajmuję się u siebie w kraju - staję się lekko podejrzliwy i kieruję konwersację w stronę moich zachwytów nad gościnnością i życzliwością Birmańczyków.
Rzut oka na plan i już wiem gdzie iść dalej. Sule Paya Road prowadzi mnie obok ogrodu Mahabandoola właśnie do Sule Paya , drugiej co do wielkości i znaczenia pagody w Rangun. Wzdłuż całej mijanej ulicy, pod każdym drzewem, swoje miejsca zajmują wróżbici, kabaliści, chiromanci i domorośli astrolodzy. Wiara we wróżby, numerologie, przepowiednie jest tu przeogromna, a interes zdaje się kwitnąć w najlepsze. Natomiast sama Sule Paya w swoim disneylandowskim anturażu nie robi specjalnego wrażenia. Jedyne co z niej zapamiętam, to rozmowę z mnichem, praktykującym życie klasztorne od siedmiu lat oraz z przypadkowo spotkanym mężczyzną, który nie odpuścił okazji do zrobienia sobie zdjęcia z białym człowiekiem.
Ulica 29-ta doprowadza mnie do Bogyoke Aung San Market. Jest południe. Zadaszone sklepiki i stragany przynoszą ulgę w trzydziestokilkustopniowym upale. To, co rzuca się w oczy to wielość kolorów. Materiały wszystkich odcieni i barw, których mężczyzna nawet nazwać nie potrafi, bo to przecież nie jest fioletowy, tylko oberżynowy, albo ten obok to amarant... Brak słów. Na solidne zwiedzanie targu nie mam już jednak czasu. Minęło południe, a trzeba wracać do hotelu po bagaż, coś w siebie wlać i pędzić na dworzec autobusowy.
Wracam więc szybko taksówką, wlewam w siebie piwo i udaję się na dworzec. A ten znajduje się dokładnie po przeciwnej, północnej stronie miasta, a może nawet tuż za nim. Podróż trwa 45 minut, więc z odpowiednią rezerwą czasową docieram na miejsce, w którym czekają już autobusy. Ile ich jest? Jeżeli nie tysiące to na pewno setki. Dworzec to małe miasteczko, ze swoimi ulicami, domkami, w których znajdują się małe poczekalnie i punkty sprzedaży biletów. Mojemu taksówkarzowi wystarczył jeden rzut oka na bilet, by wiedzieć pod który budynek mnie podwieźć.
Autobus już czeka. Standard nienajgorszy, powiedziałbym polski. Choć jest jedna różnica. Luki bagażowe są zapełnione pudłami i skrzyniami z różnymi częściami mechanicznymi. Tak myślę sobie, że można by z nich zbudować drugi autokar. Bagaże podróżnych lądują z tyłu autobusu, a ja tuż przed nimi. W związku z tym, że są ułożone od podłogi po dach, moje oparcie nie odchyla się do tyłu, ale cóż, nie przyjechałem tu dla wygód. Podróż powinna być szczęśliwa. Za wycieraczkami kwiaty dla Natów, jako dar w zamian za ich przychylność w podróży.
Ważne, że nad kierowcą wisi wielgachny LCD, a klima działa (choć termometr wewnątrz wskazuje ok. 35ºC). Ruszamy z piętnastominutowym opóźnieniem, co wprawia mnie niemal w zachwyt. Klientelę przewoźnika stanowią głównie tubylcy, ale jestem też i ja, miła i nadzwyczaj sympatyczna warszawianka Renata, z którą przyjdzie mi dzielić birmańskie wrażenia, para Szwajcarów, Australijka i Chinka. Wyjeżdżamy sobie z Rangun i wjeżdżamy na płatną, pustą, szeroką autostradę. Może i jest czasami wyboista, ale nawet o takie należałoby się w Polsce modlić. Obsługę autokaru stanowi grupa trzech mężczyzn, z których jeden to kierowca, drugiego możemy nazwać stewardem, bo jego zadaniem jest usadzanie podróżnych na właściwych miejscach i ich liczenie po każdym przystanku. Jednak prawdziwy powód dla którego on jest tu zatrudniony, to pomoc kierowcy, który w prawostronnym ruchu drogowym używa autobusu z kierownicą po prawej stronie (to sytuacja powszechna w Birmie, po dokonanej z dnia na dzień przez rządzących generałów zmianie przepisów). Jest on odpowiedzialny za pilotaż i informuje kiedy możliwe jest wyprzedzanie na wąskich birmańskich ścieżkach (nazwa droga lub ulica nie pasuje tu nijak do kawałka utwardzonego gruntu). O funkcji jaką pełni trzeci jegomości przyszło mi się przekonać po dwóch godzinach podróży. Głośny huk i stajemy. Awaria. „No pięknie” – myślę, „zaczyna się”. Wszyscy wysiadamy i patrzymy na ręce właśnie temu trzeciemu, który okazuje się być mechanikiem, a wszystko, co zdeponował w lukach bagażowych to jego niezbędnik. Po kilku minutach znajduje sporą gumową część i wymienia ją w układzie zawieszenia samochodu. Naprawa trwa lekko ponad godzinę. Stara, zepsuta guma ląduje na poboczu, a my mkniemy autostradą dalej, by wieczorem zatrzymać się w stacji obsługi podróżnych, której bliżej do standardów panujących przy niemieckich lub belgijskich autostradach, niż do tego, co możemy spotkać w Polsce. Jest już ciemno, więc posiłek spokojnie można nazwać kolacją, a po niej umyć zęby używając szczoteczki i pasty, którą każdy z podróżnych (oprócz butelki wody) otrzymuje w autobusie.
Warto wspomnieć, że podróż mija szybko, choć niekoniecznie dzięki temu, co puszczają na wspomnianym wcześniej LCD. Podróżni raczeni są bowiem serialami, przy oglądaniu których człowiek zaczyna się modlić, by puścili choćby Isaurę, czy „W zaklętym kręgu”. Prawdą okazuje się też przeczytane przeze mnie stwierdzenie, że w birmańskich autobusach większość rzeczy może nie działać w ogóle, ale są trzy, bez których nikt nie ruszy z miejsca: system nagłośnieniowy, klimatyzacja i klakson. Miałem to nieszczęście, że moje miejsce znajdowało się tuż pod głośnikiem, więc nawet wsadzone przez uszy niemal do samego mózgu słuchawki, połączone z mp3, nie zagłuszyły całkowicie wartkich dialogów.
Późnym wieczorem, a właściwie już nocą, wciąż jadąc autostradą, docieramy do punktu kontroli, gdzie obcokrajowcy oprócz okazania paszportów są także spisywani. Tuż za punktem kontroli świat zmienia się i przyjmuje postać odpustowo-bajkową. Nay Pyi Taw – wybudowana w szczerym polu, kosztem wielu miliardów dolarów nowa stolica Państwa. Szkoda, że przejazd odbywa się bardzo szybko i w ciemności. Obserwacje tego dziwactwa są mocno ograniczone. Ronda wielkości lotnisk, ulice o czterech pasach w jedną stronę. Wszechobecne iluminacje, które ozdabiają nie tylko domy, wiadukty, drzewa, ale także kanały ściekowe. Miasto kaprys i fanaberia generałów. Nawet późna pora przejazdu przez miasto nie tłumaczy kompletnych pustek na ulicach. Idealne miejsce do kręcenia filmu o skutkach działania bomby neutronowej. Budynki i infrastruktura jest – życia nie ma.
Tuż za Nay Pyi Taw autostrada kończy się. Autobus pnie się ostro w górę i robi się coraz zimniej. Polar z kapturem naciągniętym na głowę ratuje odrobinę sytuację, a klimatyzacja działa dalej. Ostatnie 100km pokonujemy w około 5 godzin. Na rozwinięcie takiej prędkości pozwala teren, którym się poruszamy. Zasypiam i.....
Śniadanie kontynentalne smakuje wyśmienicie i tak już będzie smakowało niemal codziennie, bo zaledwie kilka razy uda mi się zjeść o poranku coś innego niż tosty, jajko w postaci dowolnej, dżem, coffee-mix i owoc.
Wczesnym porankiem stawiam pierwsze za dnia kroki na Ranguńskim trotuarze. Warto jednak wyjaśnić dokładniej czym są chodniki w tym mieście. Są to przylegające do ulicy rynsztoki przykryte betonowymi płytami. Najczęściej nie nadają się do przemieszczania z miejsca na miejsce bo tam właśnie ludzie rozkładają swoje małe interesy, sklepiki, wyszynki, jadłodajnie, zakłady usługowe. Płynące pod nimi fekalia, wymieszane z wszechobecnym zapachem przeżutego betelu powodują, że Rangun pozostanie dla mnie na zawsze miastem smrodu. I choć wielu rzeczy, czasem istotnych, zdarza mi się w życiu nie pamiętać, to jednak w mojej głowie istnieje coś takiego jak pamięć zapachu. Dla takich jak ja, spacery po Rangunie nie są wyłącznie przyjemnością.
Póki co, żadnych środków lokomocji, prócz własnych nóg. Spacer ma służyć poznaniu życia miasta. Za cel obieram sobie pokolonialne kwatery, Sule Paya i na koniec wizytę w Bogyoke Aung San Market. Już na pierwszej mijanej ulicy Merchant St. mam swoje przypuszczenie dotyczące organizacji handlu: sklepiki z jednej branży są obok siebie. I tak na wspomnianej już ulicy mijam punkty sprzedaży śrub okrętowych i łańcuchów do nich, by na przykład na Shwe Bontha St. minąć kilkadziesiąt położonych jeden przy drugim sklepów elektrycznych, czy kawałek dalej kilkanaście zakładów fryzjerskich.
Idąc Mahabandoola Road docieram po chwili do kościoła Baptystów, wokół którego zaczyna się obszar wzmożonej aktywności cinkciarzy, zawodu ongiś w Polsce bardzo popularnego. Wcześniejsze przestrogi i później zasłyszane opowieści potwierdzają, że to jedyne miejsce w Birmie, gdzie można dostać w twarz nieuczciwością (czyli być kilkadziesiąt dolców w plecy na ich oszukańczej wymianie). Plan miasta sugeruje skręcenie w Mahabandoola Garden St. i spacer w kierunku portu nad Yangon River. Mijam więc kolonialne budynki, w których obecnie znajdują się Urząd Celny i Sąd Najwyższy. Przy tym drugim przechodzę obok okutego w kajdany na rękach i nogach Birmańczyka. Eskortowany przez policjantów, w ręce trzyma torebkę z kawałkami arbuza. Zapewne jest to cały jego dobytek, a mimo to widząc mnie uśmiecha się i pozdrawia. Nie patrzy mu źle z oczu. Postura i sposób bycia też raczej nie skłaniają do przypuszczeń, by był to wyjątkowy złoczyńca. To pierwszy moment, w którym świadomie myślę o ciemiężonych Birmańczykach, o obozach pracy, o miejscach strzeżonych nawet przed oczami pozostałych mieszkańców Birmy.
Yangon River, bardzo szeroka w swojej delcie jest nie jest zbyt malownicza. Zamulona i brudna, z nieuporządkowanymi brzegami po prostu nie zachwyca. Port promowy to jednak doskonałe miejsce na krótki odpoczynek i obserwację ludzi wraz z ich obyczajami. Turysta, zwłaszcza niezorganizowany, z aparatem fotograficznym na szyi nie zostaje tu jednak długo bez opieki. Już po chwili wdaję się w konwersację w sympatycznym nastolatkiem, który włada doskonałym angielskim. Jak niemal każdy w Birmie mówi, że języka nauczył się od turystów. Kiedy jednak pada pytanie czym ja zajmuję się u siebie w kraju - staję się lekko podejrzliwy i kieruję konwersację w stronę moich zachwytów nad gościnnością i życzliwością Birmańczyków.
Rzut oka na plan i już wiem gdzie iść dalej. Sule Paya Road prowadzi mnie obok ogrodu Mahabandoola właśnie do Sule Paya , drugiej co do wielkości i znaczenia pagody w Rangun. Wzdłuż całej mijanej ulicy, pod każdym drzewem, swoje miejsca zajmują wróżbici, kabaliści, chiromanci i domorośli astrolodzy. Wiara we wróżby, numerologie, przepowiednie jest tu przeogromna, a interes zdaje się kwitnąć w najlepsze. Natomiast sama Sule Paya w swoim disneylandowskim anturażu nie robi specjalnego wrażenia. Jedyne co z niej zapamiętam, to rozmowę z mnichem, praktykującym życie klasztorne od siedmiu lat oraz z przypadkowo spotkanym mężczyzną, który nie odpuścił okazji do zrobienia sobie zdjęcia z białym człowiekiem.
Ulica 29-ta doprowadza mnie do Bogyoke Aung San Market. Jest południe. Zadaszone sklepiki i stragany przynoszą ulgę w trzydziestokilkustopniowym upale. To, co rzuca się w oczy to wielość kolorów. Materiały wszystkich odcieni i barw, których mężczyzna nawet nazwać nie potrafi, bo to przecież nie jest fioletowy, tylko oberżynowy, albo ten obok to amarant... Brak słów. Na solidne zwiedzanie targu nie mam już jednak czasu. Minęło południe, a trzeba wracać do hotelu po bagaż, coś w siebie wlać i pędzić na dworzec autobusowy.
Wracam więc szybko taksówką, wlewam w siebie piwo i udaję się na dworzec. A ten znajduje się dokładnie po przeciwnej, północnej stronie miasta, a może nawet tuż za nim. Podróż trwa 45 minut, więc z odpowiednią rezerwą czasową docieram na miejsce, w którym czekają już autobusy. Ile ich jest? Jeżeli nie tysiące to na pewno setki. Dworzec to małe miasteczko, ze swoimi ulicami, domkami, w których znajdują się małe poczekalnie i punkty sprzedaży biletów. Mojemu taksówkarzowi wystarczył jeden rzut oka na bilet, by wiedzieć pod który budynek mnie podwieźć.
Autobus już czeka. Standard nienajgorszy, powiedziałbym polski. Choć jest jedna różnica. Luki bagażowe są zapełnione pudłami i skrzyniami z różnymi częściami mechanicznymi. Tak myślę sobie, że można by z nich zbudować drugi autokar. Bagaże podróżnych lądują z tyłu autobusu, a ja tuż przed nimi. W związku z tym, że są ułożone od podłogi po dach, moje oparcie nie odchyla się do tyłu, ale cóż, nie przyjechałem tu dla wygód. Podróż powinna być szczęśliwa. Za wycieraczkami kwiaty dla Natów, jako dar w zamian za ich przychylność w podróży.
Ważne, że nad kierowcą wisi wielgachny LCD, a klima działa (choć termometr wewnątrz wskazuje ok. 35ºC). Ruszamy z piętnastominutowym opóźnieniem, co wprawia mnie niemal w zachwyt. Klientelę przewoźnika stanowią głównie tubylcy, ale jestem też i ja, miła i nadzwyczaj sympatyczna warszawianka Renata, z którą przyjdzie mi dzielić birmańskie wrażenia, para Szwajcarów, Australijka i Chinka. Wyjeżdżamy sobie z Rangun i wjeżdżamy na płatną, pustą, szeroką autostradę. Może i jest czasami wyboista, ale nawet o takie należałoby się w Polsce modlić. Obsługę autokaru stanowi grupa trzech mężczyzn, z których jeden to kierowca, drugiego możemy nazwać stewardem, bo jego zadaniem jest usadzanie podróżnych na właściwych miejscach i ich liczenie po każdym przystanku. Jednak prawdziwy powód dla którego on jest tu zatrudniony, to pomoc kierowcy, który w prawostronnym ruchu drogowym używa autobusu z kierownicą po prawej stronie (to sytuacja powszechna w Birmie, po dokonanej z dnia na dzień przez rządzących generałów zmianie przepisów). Jest on odpowiedzialny za pilotaż i informuje kiedy możliwe jest wyprzedzanie na wąskich birmańskich ścieżkach (nazwa droga lub ulica nie pasuje tu nijak do kawałka utwardzonego gruntu). O funkcji jaką pełni trzeci jegomości przyszło mi się przekonać po dwóch godzinach podróży. Głośny huk i stajemy. Awaria. „No pięknie” – myślę, „zaczyna się”. Wszyscy wysiadamy i patrzymy na ręce właśnie temu trzeciemu, który okazuje się być mechanikiem, a wszystko, co zdeponował w lukach bagażowych to jego niezbędnik. Po kilku minutach znajduje sporą gumową część i wymienia ją w układzie zawieszenia samochodu. Naprawa trwa lekko ponad godzinę. Stara, zepsuta guma ląduje na poboczu, a my mkniemy autostradą dalej, by wieczorem zatrzymać się w stacji obsługi podróżnych, której bliżej do standardów panujących przy niemieckich lub belgijskich autostradach, niż do tego, co możemy spotkać w Polsce. Jest już ciemno, więc posiłek spokojnie można nazwać kolacją, a po niej umyć zęby używając szczoteczki i pasty, którą każdy z podróżnych (oprócz butelki wody) otrzymuje w autobusie.
Warto wspomnieć, że podróż mija szybko, choć niekoniecznie dzięki temu, co puszczają na wspomnianym wcześniej LCD. Podróżni raczeni są bowiem serialami, przy oglądaniu których człowiek zaczyna się modlić, by puścili choćby Isaurę, czy „W zaklętym kręgu”. Prawdą okazuje się też przeczytane przeze mnie stwierdzenie, że w birmańskich autobusach większość rzeczy może nie działać w ogóle, ale są trzy, bez których nikt nie ruszy z miejsca: system nagłośnieniowy, klimatyzacja i klakson. Miałem to nieszczęście, że moje miejsce znajdowało się tuż pod głośnikiem, więc nawet wsadzone przez uszy niemal do samego mózgu słuchawki, połączone z mp3, nie zagłuszyły całkowicie wartkich dialogów.
Późnym wieczorem, a właściwie już nocą, wciąż jadąc autostradą, docieramy do punktu kontroli, gdzie obcokrajowcy oprócz okazania paszportów są także spisywani. Tuż za punktem kontroli świat zmienia się i przyjmuje postać odpustowo-bajkową. Nay Pyi Taw – wybudowana w szczerym polu, kosztem wielu miliardów dolarów nowa stolica Państwa. Szkoda, że przejazd odbywa się bardzo szybko i w ciemności. Obserwacje tego dziwactwa są mocno ograniczone. Ronda wielkości lotnisk, ulice o czterech pasach w jedną stronę. Wszechobecne iluminacje, które ozdabiają nie tylko domy, wiadukty, drzewa, ale także kanały ściekowe. Miasto kaprys i fanaberia generałów. Nawet późna pora przejazdu przez miasto nie tłumaczy kompletnych pustek na ulicach. Idealne miejsce do kręcenia filmu o skutkach działania bomby neutronowej. Budynki i infrastruktura jest – życia nie ma.
Tuż za Nay Pyi Taw autostrada kończy się. Autobus pnie się ostro w górę i robi się coraz zimniej. Polar z kapturem naciągniętym na głowę ratuje odrobinę sytuację, a klimatyzacja działa dalej. Ostatnie 100km pokonujemy w około 5 godzin. Na rozwinięcie takiej prędkości pozwala teren, którym się poruszamy. Zasypiam i.....
KALAW... asystent kierowcy budzi mnie koło 5.00
lekko potrząsając i powtarzając kala, kala. Ja z kolei budzę Renatę – ona też tu wysiada. Autobus już stoi, a moje plecaki na czyichś wędrują do wyjścia. Dojechaliśmy do Kalaw. Nie mogę się ruszyć jest przeraźliwie zimno. Zbieram się w sobie, jeszcze bardziej opatulam polarową bluzą i wychodzę z autobusu. Jest przeraźliwie zimno, kolana drżą, nie potrafię zebrać myśli |
W światłach odjeżdżającego autobusu widzę tylko parę wydobywającą się z ust. To nie jest pora na szukanie noclegu. To nie są nawet warunki na otworzenie plecaka i wyciągnięcie przewodnika. Wykonuję obrót o 180 stopni i okazuje się, że stoję przed jednym z „hotel”. Minimalny poziom warunków bytowania na jakie jestem w stanie się zgodzić gwałtownie się obniża. Drżąc i szczękając zębami jestem gotowy zgodzić się niemal na wszystko. Dzwonek i dobijanie się do drzwi przywołują szybko chłopka z recepcji, który bez zbędnych słów bierze klucz do ręki i pokazuje mi pokój. Naprawdę nie jest najgorsze. Nie przestając dygotać pomijam wieczorne (poranne) mycie i wskakuję do łóżka.
Pobudka o 9.30 jest tym razem problemem. Gorąca kąpiel jest prawdziwą przyjemnością. Mimo, że śniadanie serwowano jedynie do 9.00, gdy tylko pojawiam się na tarasie hotelu stolik zapełnia się typowymi elementami śniadania, które tutaj zwie się kontynentalne. Jesteśmy 1330 m n.p.m. Wysokość robo swoje; powietrze jest rześkie, choć czuć zbliżający się upał. Dzisiejszy dzień według planu ma być przeznaczony na poznanie miasta, zwiedzanie okolic i znalezienie przewodnika na dwa kolejne dni wędrówki na jezioro Inle.
W recepcji wisi tablica precyzyjnie opisująca pomoc jaką można uzyskać w hotelu. Jednym z punktów jest także Tour Guide. Próba frei – jak mawiają Niemcy – wdaję się w konwersację z chłopakiem z recepcji, który wstrzymuje mnie gestem ręki w hotelu i wybiega z niego jak poparzony. Już po chwili wraca z młodą osóbką płci pięknej, która według jego i swoich zapewnień mówi po angielsku. Z trudem ustalamy podstawowe założenia do treku. Standardem, jak się okazuje są wycieczki trzydniowe. Dwudniowa też jest możliwa, ale jedzie się połowę drogi taksówką, Nie o to nam chodzi. W sumie niezbyt przekonani razem z Renatą, z którą podzielimy koszty treku i razem dotrzemy nad Inle, obiecujemy pani odwiedzić ją w jej turystycznym biurze na przeciwko.
Gdy się tam pojawiamy po chwili rozmowa jest podobna. My swoje, ona swoje i nie ma nici, niteczki porozumienia. Ceny też jakieś dziwnie niskie. Pani potwierdza, że to co mówi to całkowity koszt treku, podobnie zresztą potwierdza każde inne moje pytanie. Skorzystanie z jej usług będzie ostatecznością. Trek ma być nie tylko spacerem, ale i okazją do rozmowy – normalnej konwersacji osób z dwóch różnych końców świata. Z nią się to na pewno nie uda.
Od targu dzieli nas tylko ulica. Prosta i asfaltowa jedynie w granicach miasta, tuż za jego granicami zmienia się w polną ścieżynkę. Przechodzimy ją rozglądając się bacznie na wszystkie strony i wiedząc, że dziwne pojazdy nie będą dla nas łaskawe i litościwe. Spacerując po rynku odkrywamy małe siedziby przewodników. Jest ich zaledwie kilka i są najczęściej pozamykane. Jedna z najsłynniejszych agencji Sam Tekking Guide niby otwarta, ale kobieta w środku mówi, że wszyscy w trasie i będą dopiero po 18.00. To trochę niebezpieczne tak ryzykować i czekać na ostatnią chwilę, ale nie załamujemy się spacerując dalej pośród straganów i małych budek licząc na łut szczęścia. Tenże łut nie dopada nas na samym targu, ale niewiele dalej w drodze do Hsu Taung Pye Paya, które wydaje się być miejscem godnym zobaczenia. Przed nieco kolonialnym domkiem w głębi miasteczka wisi tabliczka Htun Htun – Licensed Tour Guide Service. Brama, za którą widać jesienny o tej porze roku ogród jest zamknięta. Dzwonka, ani kołatki nie ma. Pozostają okrzyki hallo oraz mingalaba. Okrzyki stają się coraz głośniejsze, minuty mijają, a całej akcji przygląda się mieszkaniec z domu na przeciwko, który stara się doprowadzić swój samochód do stanu używalności. Z uśmiechem podchodzi, otwiera mocnym szarpnięciem bramę i wchodzi do środka. Po chwili wraca z przeurokliwą staruszką, która okazuje się być matką Thun Thuna. Jej syn prowadzi biuro podróży w Rangun i nie często bywa w Kalaw, ale z turystami podróżuje także jej mąż. Problem polega na tym, że właśnie jest w trasie i wróci późno wieczorem. Rano nie będzie zapewne w stanie podjąć następnej pieszej wędrówki. Nasze zasmucone miny sprawiają, że pani domu szybko znajduje rozwiązanie. Zna kogoś, kto z nami pójdzie. Nasz warunek jest jeden: musi mówić po angielsku. Czy możemy zaczekać chwilę? Oczywiście! Na stole w ciągu paru sekund pojawia się zielona herbata, a my oglądamy zdjęcia z wycieczek męża, czytamy rekomendacje i poszukujemy polskich śladów w książce ‘meldunkowej’.
Dosłownie po kilku minutach pojawia się młoda, czupryniasta, męska postać. Trzy dni? – pyta. Nie, dwa – odpowiadamy. Jak się okazuje, da się zrobić, choć nie jest to typowy trek. Z reguły ludzie biorą jeden lub trzy dni. Ale my chcemy dwa! Kothe – bo tak ma na imię nasz przewodnik (mimo, że nic jeszcze nie ustalone, to czujemy, że będzie to właśnie on) pokazuje nam na mapie proponowaną trasę i uprzedza, że będziemy szli przez wioski zupełnie obce turystom. Chłopie, ale nam właśnie o to chodzi! Jak wynika z jego planów pierwszego dnia pokonamy około 22 km mijając kilka wiosek. W ostatniej z nich zatrzymamy się na nocleg. Kolejnego dnia droga będzie wiodła niemal wyłącznie w dół i po 14 km doprowadzi nas nad jezioro Inle do Indein, gdzie będzie czekała łódź, którą po jeziorze dostaniemy się do Nyaungshwe – turystycznej bazy wypadowej nad jezioro.
Kothe mówi, że oprócz leków, które ewentualnie zażywamy i kremu do opalania, nic nie będziemy potrzebować. Wodę kupimy po drodze. Zgadzamy się. W dobrych nastrojach żegnamy się do następnego poranka aranżując jeszcze tylko przewóz naszych plecaków z Kalaw do hotelu w Nyaungshwe, w którym zamierzamy się zatrzymać.
Dużo spokojniejsi trafiamy do klasztoru Hsu Taung. To dosyć spokojne miejsce z przylegającym ogrodem i licznymi biało złotymi stupami, pomiędzy którymi biegają lub chodzą młodzi mnisi. Do głównego klasztornego budynku zaprasza nas jedyny starszy mnich jakiego tam spotykamy. Swoją gościnność usiłuje potwierdzić typowymi pytaniami skąd jesteśmy, czy pierwszy raz w Birmie i jak nam się podoba oraz zaserwowaną zieloną herbatą. Niestety próby zadania jakiegoś pytania kończą się odpowiedzią yes, która nie zawsze pasuje do jego treści. Dostrzegamy z Renatą śpiącego w kącie młodego mnicha. Lekko poruszony naszym spostrzeżeniem gospodarz budzi go szybko tłumacząc, że powinien czytać i uczyć się. Młody lekko zdezorientowany, z uśmiechem urwisa na twarzy, za nic ma uwagi mistrza i przygląda się nam z ciekawością. Przysłuchuje się też naszej „rozmowie”, ale czy wie z niej więcej niż my z rozmowy dwóch mnichów między sobą? Wątpliwe. W nasze ręce trafia mocno sfatygowana lektura młodego mnicha. To birmańsko-angielskie wydanie Buddhism in Modern Life. Pełno w nim różnych podkreśleń, zaznaczeń i dopisków. Kiedy na przemian z Renatą zaczynamy czytać angielskie fragmenty, żeby sprawić radość naszym gospodarzom, książka niespodziewanie staje się naszą własnością, jako upominek i pamiątka. Nieskromnie musze przyznać, że ląduje w moim plecaku i tam pozostaje. Dalsze konwersacje nie mają specjalnego sensu, więc dziękując za gościnność wychodzimy i kierujemy się w stronę Thein Taung Paya. To położony na wzgórzu, po przeciwnej stronie miasteczka klasztor, do którego poprzez ogromną bramę prowadzą strome i długie schody.
Nie ma chyba jednoznacznych reguł w którym miejscu i momencie należy ściągać buty wchodząc do buddyjskiej świątyni. Czasami na bosaka zasuwałem schodami zdającymi się nie mieć końca, a rozpoczynającymi się w miejscu, gdzie samego klasztoru lub stupy nie było nawet widać, a czasami wokół samej stupy ludzie chodzili w sandałach i japonkach. Nie wszędzie też można spotkać tabliczki „take off your shoes”. Należy się więc domyślać lub uważnie obserwować. Tym razem nie było kogo obserwować, więc schodami na górę wchodzę obuty, ale już na szczycie przy stupie ściągam moje sandały. Po chwili widzę jednak biegających w japonkach młodych mnichów. Bądź tu człowieku-katoliku mądry.
Thein Taung Paya nie ma w sobie nic specjalnego. Małymi ciekawostkami są „rozćwierkane” drzewo, podobne do tego sprzed lotniska w Rangunie i przywieszona obok wotywnego dzwonu butla na gaz sprężony. Nie wiem czemu ma służyć takie zestawienie, może zanim mnisi uderzą w dzwon ćwiczą na butli? Oby była pusta.
Tuż za klasztorem znajduje się niewielkie skupisko domów tworzących małą osadę. Jest i sklepik, a w sklepiku zimne napoje. Wolne sączenie star-koli, napoju lepszego od lokalnej, oficjalnej coca-coli pozwala na obserwację dzieciaków, które puszczają latawce. A latawiec, jak najlepiej wie Adam Słodowy, można zrobić z dwóch patyków, foliowej torebki i sznurka. Tak też robią dzieci w Birmie.
Jest wczesne popołudnie. Tak sobie siedzimy z Renatą, sączymy, przyglądamy się dzieciakom i zastanawiamy się co dalej. Wydaje się, że niewielkie Kalaw mamy zaliczone w całości. Zgodnie decydujemy się zwiedzenie okolic, a konkretnie Nee Paya i Shwe O Min Paya. Schodzimy do miasta nieco inną drogą, poprzez wioskę, wzbudzając zachwyt wśród dzieciaków, które licznie wybiegają przed domy i machają nam przyjaźnie. Widomość „biały we wsi” rozchodzi się bardzo szybko.
W oba wspomniane miejsca w okolicy Kalaw docieramy tuk-tukiem, którego łapiemy na targu. Nasz szofer chyba był już umówiony z żoną, bo jak tylko udało nam się zapakować na pakę jego pojazdu, skręcił w bok, zatrzymał się przy swojej kobiecie i rzucił coś w stylu „stara, spóźnię się na obiad, ale mam kurs z dewizowymi”.
Pierwszy z klasztorów, położony kilka kilometrów poza miastem i słynie z pomalowanego na złoty kolor, pięćsetletniego, bambusowego posągu Buddy. Drugi to w zasadzie kompleks grot. Wąskich, długich, nagle rozwidlających się i równie niespodziewanie łączących korytarzy, na ścianach których znajdują się podobizny Buddy. W obu miejscach brakuje turystów, panuje cisza, a w grotach dodatkowo chłód, którego w o tej porze roku w Birmie poszukuje się podświadomie przez cały czas. Groty Shwe O Min Paya to zdecydowanie najciekawsze miejsce w Kalaw i wokół niego. Nie wydaje się być na trasie zbyt wielu turystów, a z pewnością jest tego warte. Ma swój urok i niepowtarzalny charakter, który tworzą setki posągów Buddy różnych kolorów i rozmiarów, zdobione kolorowymi światełkami, które migają i świecą, jak dekoracje hipermarketów przed świętami Bożego Narodzenia.
Shwe O Min Paya znajduje się na terenie akademii wojskowej i kampusu dla młodych kadetów, w związku z czym nie ominęła nas kontrola i pytania kierowane do naszego szofera: skąd, dokąd i po co.
Wieczór w Kalaw rozpoczyna się około 18.00. Szybko robi się chłodno i ciemno. Na kolację wybieramy knajpę z nepalskim żarciem i birmańskim piwem . Takie połączenie to doskonała kompozycja kulinarna.
Dzień w Kalaw nie był wolny od przemyśleń. Jednym z nich było spostrzeżenie, że cywilizacja demoralizuje. Niech więc Birma na swoich niezurbanizowanych terenach pozostanie krajem nie do końca cywilizowanym, ale zachowa swoją zwykłą życiową i ludzką moralność i życzliwość. Jakże milej spędza się czas wśród ludzi z małego miasteczka niż wielkiego Rangun. Drugie przemyślenie dotyczyło stopnia „zorganizowania czasu”. Tu czas nie przecieka przez palce, zawsze jest należycie wykorzystywany (w miarę możliwości oczywiście). Birmańczycy w swojej gościnności dbają też o czas turysty nie pozwalając, by czuł się zagubiony lub osamotniony.
Pobudka o 9.30 jest tym razem problemem. Gorąca kąpiel jest prawdziwą przyjemnością. Mimo, że śniadanie serwowano jedynie do 9.00, gdy tylko pojawiam się na tarasie hotelu stolik zapełnia się typowymi elementami śniadania, które tutaj zwie się kontynentalne. Jesteśmy 1330 m n.p.m. Wysokość robo swoje; powietrze jest rześkie, choć czuć zbliżający się upał. Dzisiejszy dzień według planu ma być przeznaczony na poznanie miasta, zwiedzanie okolic i znalezienie przewodnika na dwa kolejne dni wędrówki na jezioro Inle.
W recepcji wisi tablica precyzyjnie opisująca pomoc jaką można uzyskać w hotelu. Jednym z punktów jest także Tour Guide. Próba frei – jak mawiają Niemcy – wdaję się w konwersację z chłopakiem z recepcji, który wstrzymuje mnie gestem ręki w hotelu i wybiega z niego jak poparzony. Już po chwili wraca z młodą osóbką płci pięknej, która według jego i swoich zapewnień mówi po angielsku. Z trudem ustalamy podstawowe założenia do treku. Standardem, jak się okazuje są wycieczki trzydniowe. Dwudniowa też jest możliwa, ale jedzie się połowę drogi taksówką, Nie o to nam chodzi. W sumie niezbyt przekonani razem z Renatą, z którą podzielimy koszty treku i razem dotrzemy nad Inle, obiecujemy pani odwiedzić ją w jej turystycznym biurze na przeciwko.
Gdy się tam pojawiamy po chwili rozmowa jest podobna. My swoje, ona swoje i nie ma nici, niteczki porozumienia. Ceny też jakieś dziwnie niskie. Pani potwierdza, że to co mówi to całkowity koszt treku, podobnie zresztą potwierdza każde inne moje pytanie. Skorzystanie z jej usług będzie ostatecznością. Trek ma być nie tylko spacerem, ale i okazją do rozmowy – normalnej konwersacji osób z dwóch różnych końców świata. Z nią się to na pewno nie uda.
Od targu dzieli nas tylko ulica. Prosta i asfaltowa jedynie w granicach miasta, tuż za jego granicami zmienia się w polną ścieżynkę. Przechodzimy ją rozglądając się bacznie na wszystkie strony i wiedząc, że dziwne pojazdy nie będą dla nas łaskawe i litościwe. Spacerując po rynku odkrywamy małe siedziby przewodników. Jest ich zaledwie kilka i są najczęściej pozamykane. Jedna z najsłynniejszych agencji Sam Tekking Guide niby otwarta, ale kobieta w środku mówi, że wszyscy w trasie i będą dopiero po 18.00. To trochę niebezpieczne tak ryzykować i czekać na ostatnią chwilę, ale nie załamujemy się spacerując dalej pośród straganów i małych budek licząc na łut szczęścia. Tenże łut nie dopada nas na samym targu, ale niewiele dalej w drodze do Hsu Taung Pye Paya, które wydaje się być miejscem godnym zobaczenia. Przed nieco kolonialnym domkiem w głębi miasteczka wisi tabliczka Htun Htun – Licensed Tour Guide Service. Brama, za którą widać jesienny o tej porze roku ogród jest zamknięta. Dzwonka, ani kołatki nie ma. Pozostają okrzyki hallo oraz mingalaba. Okrzyki stają się coraz głośniejsze, minuty mijają, a całej akcji przygląda się mieszkaniec z domu na przeciwko, który stara się doprowadzić swój samochód do stanu używalności. Z uśmiechem podchodzi, otwiera mocnym szarpnięciem bramę i wchodzi do środka. Po chwili wraca z przeurokliwą staruszką, która okazuje się być matką Thun Thuna. Jej syn prowadzi biuro podróży w Rangun i nie często bywa w Kalaw, ale z turystami podróżuje także jej mąż. Problem polega na tym, że właśnie jest w trasie i wróci późno wieczorem. Rano nie będzie zapewne w stanie podjąć następnej pieszej wędrówki. Nasze zasmucone miny sprawiają, że pani domu szybko znajduje rozwiązanie. Zna kogoś, kto z nami pójdzie. Nasz warunek jest jeden: musi mówić po angielsku. Czy możemy zaczekać chwilę? Oczywiście! Na stole w ciągu paru sekund pojawia się zielona herbata, a my oglądamy zdjęcia z wycieczek męża, czytamy rekomendacje i poszukujemy polskich śladów w książce ‘meldunkowej’.
Dosłownie po kilku minutach pojawia się młoda, czupryniasta, męska postać. Trzy dni? – pyta. Nie, dwa – odpowiadamy. Jak się okazuje, da się zrobić, choć nie jest to typowy trek. Z reguły ludzie biorą jeden lub trzy dni. Ale my chcemy dwa! Kothe – bo tak ma na imię nasz przewodnik (mimo, że nic jeszcze nie ustalone, to czujemy, że będzie to właśnie on) pokazuje nam na mapie proponowaną trasę i uprzedza, że będziemy szli przez wioski zupełnie obce turystom. Chłopie, ale nam właśnie o to chodzi! Jak wynika z jego planów pierwszego dnia pokonamy około 22 km mijając kilka wiosek. W ostatniej z nich zatrzymamy się na nocleg. Kolejnego dnia droga będzie wiodła niemal wyłącznie w dół i po 14 km doprowadzi nas nad jezioro Inle do Indein, gdzie będzie czekała łódź, którą po jeziorze dostaniemy się do Nyaungshwe – turystycznej bazy wypadowej nad jezioro.
Kothe mówi, że oprócz leków, które ewentualnie zażywamy i kremu do opalania, nic nie będziemy potrzebować. Wodę kupimy po drodze. Zgadzamy się. W dobrych nastrojach żegnamy się do następnego poranka aranżując jeszcze tylko przewóz naszych plecaków z Kalaw do hotelu w Nyaungshwe, w którym zamierzamy się zatrzymać.
Dużo spokojniejsi trafiamy do klasztoru Hsu Taung. To dosyć spokojne miejsce z przylegającym ogrodem i licznymi biało złotymi stupami, pomiędzy którymi biegają lub chodzą młodzi mnisi. Do głównego klasztornego budynku zaprasza nas jedyny starszy mnich jakiego tam spotykamy. Swoją gościnność usiłuje potwierdzić typowymi pytaniami skąd jesteśmy, czy pierwszy raz w Birmie i jak nam się podoba oraz zaserwowaną zieloną herbatą. Niestety próby zadania jakiegoś pytania kończą się odpowiedzią yes, która nie zawsze pasuje do jego treści. Dostrzegamy z Renatą śpiącego w kącie młodego mnicha. Lekko poruszony naszym spostrzeżeniem gospodarz budzi go szybko tłumacząc, że powinien czytać i uczyć się. Młody lekko zdezorientowany, z uśmiechem urwisa na twarzy, za nic ma uwagi mistrza i przygląda się nam z ciekawością. Przysłuchuje się też naszej „rozmowie”, ale czy wie z niej więcej niż my z rozmowy dwóch mnichów między sobą? Wątpliwe. W nasze ręce trafia mocno sfatygowana lektura młodego mnicha. To birmańsko-angielskie wydanie Buddhism in Modern Life. Pełno w nim różnych podkreśleń, zaznaczeń i dopisków. Kiedy na przemian z Renatą zaczynamy czytać angielskie fragmenty, żeby sprawić radość naszym gospodarzom, książka niespodziewanie staje się naszą własnością, jako upominek i pamiątka. Nieskromnie musze przyznać, że ląduje w moim plecaku i tam pozostaje. Dalsze konwersacje nie mają specjalnego sensu, więc dziękując za gościnność wychodzimy i kierujemy się w stronę Thein Taung Paya. To położony na wzgórzu, po przeciwnej stronie miasteczka klasztor, do którego poprzez ogromną bramę prowadzą strome i długie schody.
Nie ma chyba jednoznacznych reguł w którym miejscu i momencie należy ściągać buty wchodząc do buddyjskiej świątyni. Czasami na bosaka zasuwałem schodami zdającymi się nie mieć końca, a rozpoczynającymi się w miejscu, gdzie samego klasztoru lub stupy nie było nawet widać, a czasami wokół samej stupy ludzie chodzili w sandałach i japonkach. Nie wszędzie też można spotkać tabliczki „take off your shoes”. Należy się więc domyślać lub uważnie obserwować. Tym razem nie było kogo obserwować, więc schodami na górę wchodzę obuty, ale już na szczycie przy stupie ściągam moje sandały. Po chwili widzę jednak biegających w japonkach młodych mnichów. Bądź tu człowieku-katoliku mądry.
Thein Taung Paya nie ma w sobie nic specjalnego. Małymi ciekawostkami są „rozćwierkane” drzewo, podobne do tego sprzed lotniska w Rangunie i przywieszona obok wotywnego dzwonu butla na gaz sprężony. Nie wiem czemu ma służyć takie zestawienie, może zanim mnisi uderzą w dzwon ćwiczą na butli? Oby była pusta.
Tuż za klasztorem znajduje się niewielkie skupisko domów tworzących małą osadę. Jest i sklepik, a w sklepiku zimne napoje. Wolne sączenie star-koli, napoju lepszego od lokalnej, oficjalnej coca-coli pozwala na obserwację dzieciaków, które puszczają latawce. A latawiec, jak najlepiej wie Adam Słodowy, można zrobić z dwóch patyków, foliowej torebki i sznurka. Tak też robią dzieci w Birmie.
Jest wczesne popołudnie. Tak sobie siedzimy z Renatą, sączymy, przyglądamy się dzieciakom i zastanawiamy się co dalej. Wydaje się, że niewielkie Kalaw mamy zaliczone w całości. Zgodnie decydujemy się zwiedzenie okolic, a konkretnie Nee Paya i Shwe O Min Paya. Schodzimy do miasta nieco inną drogą, poprzez wioskę, wzbudzając zachwyt wśród dzieciaków, które licznie wybiegają przed domy i machają nam przyjaźnie. Widomość „biały we wsi” rozchodzi się bardzo szybko.
W oba wspomniane miejsca w okolicy Kalaw docieramy tuk-tukiem, którego łapiemy na targu. Nasz szofer chyba był już umówiony z żoną, bo jak tylko udało nam się zapakować na pakę jego pojazdu, skręcił w bok, zatrzymał się przy swojej kobiecie i rzucił coś w stylu „stara, spóźnię się na obiad, ale mam kurs z dewizowymi”.
Pierwszy z klasztorów, położony kilka kilometrów poza miastem i słynie z pomalowanego na złoty kolor, pięćsetletniego, bambusowego posągu Buddy. Drugi to w zasadzie kompleks grot. Wąskich, długich, nagle rozwidlających się i równie niespodziewanie łączących korytarzy, na ścianach których znajdują się podobizny Buddy. W obu miejscach brakuje turystów, panuje cisza, a w grotach dodatkowo chłód, którego w o tej porze roku w Birmie poszukuje się podświadomie przez cały czas. Groty Shwe O Min Paya to zdecydowanie najciekawsze miejsce w Kalaw i wokół niego. Nie wydaje się być na trasie zbyt wielu turystów, a z pewnością jest tego warte. Ma swój urok i niepowtarzalny charakter, który tworzą setki posągów Buddy różnych kolorów i rozmiarów, zdobione kolorowymi światełkami, które migają i świecą, jak dekoracje hipermarketów przed świętami Bożego Narodzenia.
Shwe O Min Paya znajduje się na terenie akademii wojskowej i kampusu dla młodych kadetów, w związku z czym nie ominęła nas kontrola i pytania kierowane do naszego szofera: skąd, dokąd i po co.
Wieczór w Kalaw rozpoczyna się około 18.00. Szybko robi się chłodno i ciemno. Na kolację wybieramy knajpę z nepalskim żarciem i birmańskim piwem . Takie połączenie to doskonała kompozycja kulinarna.
Dzień w Kalaw nie był wolny od przemyśleń. Jednym z nich było spostrzeżenie, że cywilizacja demoralizuje. Niech więc Birma na swoich niezurbanizowanych terenach pozostanie krajem nie do końca cywilizowanym, ale zachowa swoją zwykłą życiową i ludzką moralność i życzliwość. Jakże milej spędza się czas wśród ludzi z małego miasteczka niż wielkiego Rangun. Drugie przemyślenie dotyczyło stopnia „zorganizowania czasu”. Tu czas nie przecieka przez palce, zawsze jest należycie wykorzystywany (w miarę możliwości oczywiście). Birmańczycy w swojej gościnności dbają też o czas turysty nie pozwalając, by czuł się zagubiony lub osamotniony.
Na szlakuKiedy otwieram oczy...
... słońca nie widać jeszcze nad horyzontem. Jest na tyle zimno, że polar zamiast w podręcznym plecaku od razu ląduje na ramionach. Nie stosuję się do wskazówek Kothe „nie bierzcie prawie nic” i biorę prawie wszystko. No może bez przesady, ale sprzęt foto, przewodnik, dokumenty i pieniądze, pielucha która posłuży za ręcznik, zestaw „czyste ząbki”, upominki dla dzieciaków zabrane z Polski i polar na zimne poranki i wieczory mają swoją bardzo wymierną wagę. O śniadaniu nie warto wspominać, bo odkąd przybyłem do Birmy, nie zmienia się ani na jotę. |
Na miejsce zbiórki docieramy wszyscy o tej samej porze: ja, Renata, Kothe i.... szerpa, który w zwykłej. płóciennej siatce będzie przez dwa kolejne dni dźwigał nasze żarcie. Jak się później okaże, tragarz będzie także naszym znakomitym kucharzem w podróży. Opuszczamy Kalaw i wchodzimy na ścieżki wiodące przez góry Shan, ale wbrew nazwie zamieszkiwane nie tylko przez Shanów, drugą po Bamarach grupę etniczną Birmy, spokrewnioną bardziej z plemionami tajskimi, niż birmańskimi, ale także przez lud Pa-Oh (którego członków nazywa się też czarnymi Karenami) oraz lud Intha zamieszkujący okolice celu naszej wędrówki – jeziora Inle.
Zaraz za granicą miasta forsujemy spore podejście, ale już po chwili ścieżki i polne drogi, którymi idziemy wiodą nas raczej po płaskim terenie. Krajobraz swoim ukształtowaniem bardzo przypomina polskie Beskidy. Największą różnicą zdaje się być kolor dróg i ścieżek. Pozbawiona roślinności ziemia, ma kolor ceglasto-cynoberowy. Ubarwia on krajobraz pozbawiony o tej porze roku soczystej zieleni.
Pierwszy widok, który stanowczo każe nam się zatrzymać się na kilka chwil, by się nim napawać, trafia się po półtorej godziny szybkiego marszu narzuconego przez naszego przewodnika. Położona na zboczu wzgórza zagroda, otoczona zielonymi polami porośniętymi czosnkiem oraz odpoczywające przy tej zagrodzie woły tworzą naprawdę bajkowy widok. Z oddali całość wygląda jak osamotniony domek Kajka (dla Kokosza byłby za mały). Powietrze rześkiego wciąż poranka przyjmuje delikatny posmak czosnku.
Mija kolejne pół godziny naszej wędrówki, a droga którą idziemy staje się szersza i coraz bardziej zatłoczona. Mijamy stada bydła popędzane przez kilkuletnie dzieci oraz rolników podążających do pracy na roli. Dla dzieciaków luty jest okresem wakacji, ale przede wszystkim ciężkiej pracy i pomoc rodzicom. Tutaj na wołach nie jeździ się dla przyjemności, ale z obowiązku. A pracuje się codziennie. Sobota, niedziela – w Birmie to tylko nazwy dni tygodnia nie różniących się zasadniczo od innych. Tu tydzień pracy trwa siedem dni, a według birmańskiego kalendarza nawet osiem. Bo w Birmie wszystko musi być inaczej. Nie wystarcza to, że strefa czasowa nie jest przesunięta o pełną godzinę w stosunku do sąsiednich. Komuś przyszło do głowy przesunięcie jej o trzydzieści minut. Stąd różnica czasu pomiędzy Polską a Rangun to 5 godzin 30 minut. Tydzień też nie może mieć normalnie siedem dni, więc ma osiem. To konsekwencja faktu, iż birmański horoskop składa się z ośmiu zodiakalnych znaków pod którymi można się urodzić. Tą liczbę najłatwiej było dopasować do liczby dni tygodnia. Jeden brakujący dzień dołożono w środę po południu. Trwa on więc według naszej środy od jej południa do północy.
Pierwszą wsią na naszej drodze jest Myan Ma Htay, położona na płaskim terenie, niespecjalnie ciekawa. Domy są tu częściowo murowane i jak wyjaśnia Kothe, to wieś dosyć bogata. Ludzie żyją tu z roli, a ponieważ przez wieś biegnie droga z Kalaw do Loikaw, ważny szlak tranzytowy, to ze zbyciem swoich plonów nie mają żadnego problemu, a dodatkowo koszty transportu ze wsi w okolice drogi są niemal pomijalne. Bo już wieś położona kilka kilometrów od takiego ciągu komunikacyjnego (celowo pomijam słowo droga lub szosa, które nie pasuje tu nijak) ma z tym duże kłopoty. Jak bowiem przetransportować zbiory nawet te kilka kilometrów, jeżeli wioskę łączą ze światem wyłącznie piesze, wąskie ścieżki? Transport lokalny ograniczony jest więc ludzką siłą i wytrzymałością.
Do wioski docieramy późnym porankiem. Nie jest jeszcze gorąco, a mimo to zatrzymujemy się w wielobranżowym, choć wcale nie samoobsługowym sklepie, będącym równocześnie lokalną jadłodajnią. To ostatni sklep na naszej trasie w dniu dzisiejszym, a kolejny będzie dopiero w miejscu naszego noclegu, więc zakup wody jest bardzo wskazany. W trakcie krótkiego odpoczynku i delektowania się zieloną herbatą, która przywędrowała na nasz stół, migają naszymi oczami pudła opakowane w różowy lśniący papier pakunkowy i oklejone serduszkami. Fakt ten notuję jakoś podświadomie w swojej głowie, nie widząc w nim niczego dziwnego lub podejrzanego i nawet nie wychylam się z pytaniem, czy to czasem nie są jakieś buddyjskie Walentynki.
Kiedy mijamy centrum wsi, które jest skrzyżowaniem dwóch polnych dróg i kierujemy się ku jej przeciwległemu końcowi, zaczynają dochodzić nas głośne azjatyckie dźwięki, które niektórzy uważają za muzykę. „Wesele. Chcecie wpaść na chwilę?” – pyta Kothe. No oczywiście, że chcemy. Już z daleka jesteśmy przywoływani i zapraszani. Zbaczamy ze szlaku najwyżej sto metrów i stajemy przed parą młodą, ustawioną sztywno przed murowaną ścianą. Tło nie jest tu bez znaczenia, bo nie każdy może w Birmie przyjmować życzenia i być fotografowanym na tle murowanej ściany domu. Para młoda wydaje się być tak samo zażenowana uczestnictwem białych w tak ważnej dla nich uroczystości, jak ja faktem, że pojawiłem się na czyimś weselu w krótkich spodenkach i upoconym tiszercie. Piękna odświętna suknia panny młodej oraz specjalne szyte na tą okazję longyi pana młodego bardzo kontrastują ze strojami weselnych gości, którzy po prostu przyszli w swoich codziennych strojach.
Kothe tłumaczy parze młodej nasze życzenia – naprawdę szczere i serdeczne. Odpowiedzią na nie jest szczery i serdeczny uśmiech panny młodej i mina pana młodego zdająca się mówić „no większych jaj na moim ślubie to już nie mogło być’. Jeden z mężczyzn, organizator imprezy - ale jak się dowiaduję nie jest to ojciec któregoś z nowożeńców, lecz po prostu przyjaciel rodziny – ciągnie nas usilnie do stołu. No ale zanim siądziemy do stołu trzeba spełnić drugi z obowiązków (oprócz życzeń), czyli prezent. Obok młodej pary ustawione jest małe wydzielone stanowisko. Tam można wpisać się do specjalnego zeszytu w kratkę, co niniejszym czynię. Kothe tłumaczy co znaczą a nagłówki poszczególnych kolumn. Wpisuję więc kolejno: imię – Bartek, wieś – Polska, no i obok liczbę odpowiadającą wpłacie. Te właśnie wpłaty wymieniane są na bieżąco w pobliskim sklepie na różowo opakowane prezenty. Dowodem wdzięczności młodej pary dla mnie, jak i dla każdego innego gościa, za obecność i złożony datek jest szampon jednorazowy w saszetce. Hmm.
Kothe woła mnie jeszcze do zagrody, którą można nazwać kuchnią. Pokazuje mi wielki kocioł, wyjaśniając że to zupa fasolowa i nie mniejszy od kotła wok, w który podgrzewane są na oleju suszone ryby. Tymczasem pan organizator weselny używa już niemal siły fizycznej, ciągnąc nas w kierunku sali bankietowej. Ta sala, to przykryta brezentem i wyściełana matami bambusowymi zagroda, w której przy okrągłych, bardzo niskich stołach siedzą sobie weselni goście. Zdejmujemy buty, wchodzimy i siadamy. W ciągu kilku sekund pojawia się przede mną miska zupy fasolowej, czyli wody, która ma zabarwienie czerwonej fasoli, oraz micha ryżu z suszoną rybą. Głodny nie jestem więc zupy nie tykam, ale coś zjeść trzeba bo się obrażą - myślę. Rybę można przełknąć. Odrobina silnej woli i koniecznie na wydechu - by, o ile nie można pozbyć się smaku, to zminimalizować chociaż zapach. Ryba ląduje w żołądku. Znacznie lepiej ryba wchłania się z papryczką chili, którą dokładam sobie do zestawu. Niestety papryczka ma to do siebie, że działa na mnie jak siarka na smoka wawelskiego. A napoje serwowane są w namiocie obok. O rzesz ty! Wyciągam z plecaka puszkę coli i wlewam w siebie dla podniesienia prawdopodobieństwa przeżycia.
Siedzimy sobie z Renatą i obserwujemy, a nasi panowie zaczynają przebierać nogami. No tak – oni są w pracy, a jednym z ich obowiązków jest pilnowanie harmonogramu czasowego. Dziękujemy więc za gościnę, żegnamy się i odchodzimy. Jeszcze raz szczęścia na niełatwej drodze wspólnego życia. Ech, będą mieli co wspominać. My też.
Kolejna godzina marszu to piękne, choć suche krajobrazy. Mijamy niezliczone tarasy ryżowe, na których o tej porze roku nic nie rośnie, a ziemia jest popękana od słońca. Ryż zbiera się tu tylko raz w roku. Kothe idzie z przodu. Zauważyłem, że lubi mówić, ale tylko wtedy gdy się gdzieś zatrzymujemy. Gdy idzie – woli milczeć.
Na naszej drodze pojawia się kolejna wioska. To Inn Win. Jest pusta i wyludniona o tej porze dnia. Widać od razu, że nie tak bogata jak poprzednia, ale przez to też bardziej urokliwa (i tak będzie już ta rozbieżność narastać w miarę oddalania się od głównych szlaków transportowych). „Chcecie zobaczyć jak tu ludzie mieszkają?” – znowu z zaskoczenia przywala pytaniem Kothe. Jasne, że chcemy, ale nie kosztem czyjegoś dyskomfortu z powodu nagłego „nawiedzenia”. Utwierdza nas w przekonaniu, że nasza wizyta nie będzie problemem dla nikogo. Podchodzimy pod jeden z domów, w którego oknie pojawia się panienka, córka gospodarza i szybko go przywołuje do nas. Sympatyczny, starszy pan, właściciel domu, zaprasza nas na górę. Obowiązkowo ściągamy buty i wdrapujemy się za nim po wąskich, drewnianych schodkach do dużego pomieszczenia z ołtarzykiem Buddy, przed którym nasi towarzysze podróży kłaniają się głęboko klęcząc. Gdy przybyliśmy, w domu i wokół niego było kilka kobiet. Kiedy wchodzimy do środka wszystkie znikają, a poczęstunkiem dla gości, którym jest - o dziwo - zielona herbata, zajmuje się gospodarz. Jest ojcem siedmiorga dzieci, w większości już dorosłych. Ma też dwoje wnuków. Wszyscy mieszkają razem.
Pytamy o wizerunek Buddy. Jest w każdym birmańskim domostwie, a przed nim stawia się nie tylko kwiaty, które kiedyś były może i formą daru i przebłagania, a dzisiaj pełnią także rolę dekoracyjną, ale także każdy „pierwszy kęs”. Pierwsza miska ryżu, czy pierwszy upieczony placek trafiają więc przed wizerunek Buddy.
Domy, które odwiedzamy w trakcie podróży zbudowane są w bardzo podobny sposób. Dół przeznaczony jest dla zwierząt gospodarczych. Góra, gdzie mieszkają ludzie, podzielona jest na dwie, mniej więcej równe części. Jedną z nich zajmuje główna izba, można by rzec – salon. Jego jedynym istotnym wyposażeniem jest ołtarzyk z posągiem Buddy. Innych mebli nie ma. Druga połówka piętra podzielona jest pomiędzy kuchnię i sypialnie. Kuchnia, z paleniskiem umieszczonym na podłodze i rusztem powieszonym pod sufitem zajmuje jedną czwartą piętra. Sypialnia natomiast, to dwa oddzielne pomieszczenia z matami do spania; jedno dla rodziców, drugie dla dzieci.
Wychodząc po chwili, zastajemy przed domem żonę gospodarza, która formuje kulki z jakiejś zieleniny, wyciskając z nich wodę. Niestety nie udaje mi się dowiedzieć co to za roślina, natomiast zostaję douczony do czego będzie służyć jej susz. W okresie, gdy nie ma zbiorów, zalewa się ją wrzącą wodą i w ten sposób przygotowuje zupę.
Gospodarzowi, który nas przyjął i ugościł zostawiamy kilka przyborów szkolnych dla jego wnuków. Jeszcze przed wioską ustaliliśmy z Kothe, że długopisy i małe jajkoniespodziankowe figurki trafią najpierw do niego i to on będzie je rozdawał dzieciakom według własnego uznania. Chodzi o to, by nie przyzwyczaić uroczych birmańskich łobuziaków, do faktu iż biały coś przyniesie, biały coś da. Prośba Kothe jest natomiast taka, by dzieciom nie dawać słodyczy. Szczoteczka do zębów nie jest mieszkańcom wsi znana.
Tuż za wioską mijamy tory kolejowe i zaczynamy wspinać się dość wysoko, do kolejnej wioski. Z góry widzimy przejeżdżający po torach, które zaledwie kilka minut temu minęliśmy, pociąg. Wchodzimy do Pa Yar Phaw, w której kobiety bez żadnego skrępowania kąpią się w przydomowych baliach, więc my nieco bardziej skrępowani niż one, szybkim krokiem opuszczamy wioskę i znowu zaczynamy trenować nasz zmysł równowagi przechodząc po uformowanych z ziemi wąskich murkach rozdzielających tarasy ryżowe, jak po równoważniach.
Kothe nie ściemniał, mówiąc że miniemy kilka wiosek, a trasa jest ciekawa. Znowu kilka chwil marszu i kolejna wieś, i kolejna birmańska lekcja. Mieszkańcy Lay Thar Kang zebrali się, by razem robić ściany domów (użycie słowa produkcja, byłoby chyba nadużyciem). Długie wysuszone bambusowe tyki są przecinane na specjalnym ostrzu, a następnie przy pomocy czegoś, co przypomina magiel prostowane. Tą część prac wykonują starsi mężczyźni, widocznie jest bardziej odpowiedzialna, niż ta, którą przydzielono młodszym, a więc przeplatanie płaskich bambusowych „listewek”. Nieliczne kobiety siedzą sobie obok, zajmują się dziećmi i przygotowując posiłki tym, którzy pochłonięci są ścianopleceniem. Nasza wizyta to dla nich okazja do chwili przerwy, powitań, rozmowy o tym że życie jest generalnie OK i wszyscy jesteśmy szczęśliwi.
Właśnie mija południe, a w naszych głowach i sercach już tyle przeżyć. A ja zawsze szukający dziury w całym martwię się na zapas, że żadne zdjęcia i żadne opowieści – choćby je pisał sam Terzani, nie oddadzą tego co zobaczyliśmy i przeżyliśmy. Słońce zaczyna przypalać niemiłosiernie, a nasi przewodnicy podkręcają tempo, by koło 13.00 dotrzeć do Kong Long, wioski lunchu i odpoczynku.
Wioska Kong Long nie jest ani duża jak King Kong, ani też nie jest bardzo long, jednak... No właśnie, każda z tych wiosek niby taka sama, a w swoim charakterze, jednak inna i niepowtarzalna. Trudne to do opisania i wytłumaczenia. O ile nie tak dawno widzieliśmy akcję „cała wieś plecie bambusowe ściany”, o tyle teraz trafiamy na „cała wieś kopie dół na wodę”. Nie po raz pierwszy dzisiaj czuję się zażenowany, tym razem mężczyźni obracają się w naszą stronę i zastygają w bezruchu wsparci na motykach i łopatach, a kobiety stawiają na ziemi kosze, w których przenoszą wykopaną glinę i zaczynają tańczyć na nasze powitanie. Chcąc jakoś rozładować sytuację przyłączam się do tańca i już w myślach widzę oceny tego co robię (Pavlović – 0, Galiński – 0, Wodecki – 0, Tyszkiewicz – 10 za osobisty czar i wdzięk). Kupa śmiechu, Mingalaba, opowieści Kothe skąd się wzięliśmy i po chwili zostajemy niemal przyjaciółmi.
Mimo ogromnego upału i ciężkiej pracy jaką wykonują mieszkańcy wioski, ubrani są oni w swoje tradycyjne stroje ludowe. Kobiety na głowach noszą kraciaste chusty w jaskrawych kolorach, symbolizujące języki ognia wydobywające się ze smoczej paszczy, natomiast ich czarny strój ma symbolizować łuski na ciele smoka, stąd wierzchnie okrycie jest najkrótsze, a to najbliżej ciała najdłuższe. Mężczyźni, których protoplastą nie był smok, lecz czarnoksiężnik ubierają się jak to czarnoksiężnicy... kolorowo. Stara legenda mówi, że spotkała się kiedyś smoczyca z czarnoksiężnikiem. Ona miała jajo i on miał jajo. Coś tym jajom swoim zrobili nawzajem takiego, że z jednego wykluła się kobieta, a z drugiego mężczyzna. Później to już potoczyło się jak u Adama i Ewy, tzn. zaludnili góry, które od nazwy ich plemienia przyjęły nazwę Shan.
W wiosce musi panować zgoda i miłość, bo takiej gromady dzieciaków nie widzieliśmy wcześniej. Chodzą za nami krok w krok, ale na widok aparatu uciekają jak poparzone. Może aparatu jeszcze nigdy nie widziały, a zdarzyło im się zobaczyć broń. A niech takie moje czarne bydle wystrzeli kanonadą.... Nic na siłę. Nie chcę burzyć ich spokoju i ufności wobec obcych, którą jeszcze w sobie mają. Kiedyś wpadnie tu Niemiec, albo Japończyk i obfotografuje ich w sposób obdzierający z godności. Kiedyś...
Gdy obserwuję jak powstaje dół na wodę, która będzie się w nim gromadzić w porze monsunu i starczy na kilkanaście kolejnych tygodni, w domu, w kuchni przygotowuje się dla nas lunch. A pora lunchu, staje się też porą dyplomacji, no bo jak wytłumaczyć, że w tym upale i przy takim zmęczeniu nie jesteśmy naprawdę głodni, a wielkie porcje starczyłyby dla całej wioski na tydzień. Rozwiązaniem staje się zaproszenie do wspólnego posiłku naszych towarzyszy podróży. Widać nie są do tego przyzwyczajeni i chyba nie jadają razem z turystami. Dla nas to jednak przyjemność móc mieć takich towarzyszy biesiady; dla nich chyba również.
Makaron z warzywami znika z naszych talerzy, a w tym samym czasie rozdane przez Kothe jajkoniespodziankowe figurki stają się prawdziwym hitem nie tylko wśród dzieci, ale i dorosłych. Z jednej strony to tylko kilkadziesiąt minut spędzonych z mieszkańcami Kong Long, a z drugiej duża radość jaką sprawiamy im naszą wizytą, no i nie łudźmy się – nigdy się już nie zobaczymy. Wszystkiego dobrego, miło było Was poznać.
Przed nami trzy, a może cztery godziny marszu. Wszystko byłoby OK, gdyby na jego trasie było jakieś drzewo lub choćby większy krzak. Ścieżka którą idziemy, prowadzi podnóżem południowego zbocza długiego i wysokiego wzniesienia. Na skalnej ścianie która jest jedynym widokiem po naszej lewej stronie opiera się słońce, a skała nie tylko że osłania nas od najmniejszego choćby zefirka, to jeszcze oddaje swoje ciepło – birmańska Death Valley.
Nie raz i nie dwa przecieram ze zdumienia moje zapocone i pokryte pyłem z pól oczy, kiedy to mijamy np. samotną staruszkę okopującą jakąś zupełnie wyschniętą już roślinę w miejscu, z którym do najbliższej wioski jest zapewne kilka kilometrów. Około 17.00 słońce zaczyna już zachodzić nadając ziemi barwę o takim nasyceniu kolorystycznym, że w sadzie każde zdjęcie będzie ocenione komentarzem „przesadziłeś z fotoszopem”. Ceglasty kolor drogi jest tak jaskrawy, że trzeba mrużyć oczy. Znajdujemy w końcu drzewo. A że najczęściej samotnym drzewom towarzyszą leżące pod nimi kamienie – jest i gdzie usiąść. Muszę wyglądać źle, bo od Renaty dostaję pół porcji wody gratis z zachęcającym tekstem „pij żebyś tu nie zszedł”.
O schodzeniu nie ma jednak mowy. Jest wręcz przeciwnie wychodzenie – ostatni etap wędrówki dzisiejszego dnia. Bardzo strome podejście doprowadza nas na szczyt, gdzie niestety łączymy nasz szlak ze szlakiem większości turystów eksplorujących te bajkowe tereny. A że są turyści musi być i knajpa. A jak jest knajpa musi być i polski akcent. Nad drzwiami sklepiku naklejka klubu Laurazja. „Nasi tu byli” – chce się rzec i rozpiera człowieka jakaś mała duma (dumka?), że jest Polakiem. Zimne birmańskie piwo (smakuje z dnia na dzień coraz lepiej), stawia wszystkich na nogi.
Obok szlaku (jednak jak się okaże dla większości turystów zbyt daleko, by się w nią zagłębić) położona jest wioska Pat To Pink, miejsce naszego noclegu i chyba najniezwyklejszej ze zwykłych birmańskich przygód. Kothe udaje się na poszukiwanie noclegu, a więc gospodarza, który zechce nas przyjąć na noc pod dach i ugościć. Pozostawia nas pod opieką Ninn, śnieżnej dziewczyny mieszkającej w wiosce. Ninn studiuje filologię angielską na Uniwersytecie Mandalay. Studiowanie jest tu terminem umownym, podobnie jak filologia. Dwa miesiące w roku, przez cztery lata uczy się angielskiego. I chociaż skończyła dopiero drugi rok, można się z nią bardzo łatwo porozumieć. Ninn jest niezwykle sympatyczna i gościnna. Oprowadza nas po swojej wiosce, jej ścieżkach i obejściach. W jej obecności znaczenie szybciej i łatwiej nawiązujemy kontakt z bawiącymi się wszędzie dzieciakami. Oglądamy budową naprawdę dużego – jak na warunki wioski, czy nawet całej okolicy – domu. Dom murowany stawia jej ojcu cała ekipa. Pracują i kobiety i mężczyźni. Ninn nie pochodzi z ubogiej rodziny, odnosząc się do birmańskich warunków. Studia, na które uczęszcza są również płatne. Kiedy opowiada nam o swojej wiosce i jej mieszkańcach widać w jej oczach i słychać w jej głosie dumę i radość. Nie potrafimy więc odmówić propozycji, by spojrzeć na wioskę z pewnej odległości, z kolejnego wzgórza, które oddziela od wsi głęboki jar i zobaczyć ją w promieniach zachodzącego słońca.
Nie oszukujmy się. Wieś z góry nie wygląda tak czarująco. Dominują szare, blaszane dachy, które dawno straciły już swój połysk i pokryły się pyłem i kurzem z otaczających pól i domowych palenisk. Kiedy wracamy do wioski zapada zmierzch, a jej mieszkańcy wraz z inwentarzem wracają z pół do domów. Pat To Pink posiada swój urok, który jak mi się wydaje wynika z jej magicznego położenia wśród wzgórz i panującego ładu i porządku. Zwiedzamy ją, jak dobrze zagospodarowany i utrzymany skansen sprzed kilkudziesięciu, a nawet kilkuset lat, w którym zgromadzono setki aktorów odtwarzających perfekcyjnie rolę mieszkańców.
Założenie o wizycie w skansenie byłoby bardzo wiarygodne, gdyby nie serdeczność z jaką spotykamy się na każdym kroku. Takiego zachowania nie można aktorów nauczyć, ani go od nich wymagać. Co chwila jesteśmy witani, pozdrawiani, a także oglądani. Ninn cierpliwie opowiada o nas swoim krajanom.
Gdy wracamy, w wiosce czeka już na nas Kothe i wskazuje dom, w którym spędzimy noc. Witamy się z naszymi gospodarzami. O ile pan domu i jego żona ze swoją charakterystyczną urodą stają się dla nas dość dobrze rozpoznawalni, o tyle ich cztery córki są bardzo podobne do kilkunastu innych dziewczyn, który cały czas przewijają się przez podwórko i dom naszych gospodarzy, zlewają się w dziewczęcą birmańską masę i stają się nierozpoznawalne. Kilkakrotnie zadane pytanie „to wasza córka?” spotyka się z odpowiedzią „nie, skąd, to córka sąsiadów”.
Biały człowiek ma we krwi wieczorną toaletę. Najchętniej przystałby po takim upalnym i męczącym dniu na jakiś relaks w jacuzzi, no ale we wsi takiego jeszcze nie ma. To, co odrobinę przypomina jacuzzi to zbiornik na wodę, który znajduje się niemal przy każdym domu. Wybetonowany otwór w ziemi o boku około dwóch metrów i głębokości około sześciu, jest częściowo wypełniony wodą, którą zgromadzono w czasie pory deszczowej. Jaka jest więc jej wartość, zwłaszcza teraz kiedy od kilku miesięcy trwa już pora sucha? Wartość jest wręcz bezcenna! Małym cebrzykiem nabieram kilka litrów wody wlewając do naczynia, które nie jest ani dzbanem, ani garnkiem, ani kanistrem, jednak znakomicie sprawdza się jako oblewaczka ciała. Muszę przyznać, że kiedy stoję nad miednicą, z ową oblewaczką w ręce, zastanawiam się przez chwilkę jaka powinna być kolejność mycia mojego niemałego ciała, by zacząć od partii najmniej brudnych do tych, które swoim kolorem czyniły ze mnie Birmańczyka (wszystko w trosce o jej efektywne zagospodarowanie oczywiście). Jak już to sobie obmyśliłem to ściągam upoconego T-Shirta i w tym samym momencie słyszę chichoty i śmiechy. Rozglądam się wokół i cóż widzę... Wieś przyszła zobaczyć jak myje się biały. W zasadzie przyszły tylko kobiety. Chichotom i śmiechom towarzyszą następujące gesty: najpierw palec wskazujący na mnie, a później ruch w okolicy swojego brzucha, jak gdyby chciały mi powiedzieć, że są w ciąży.... No tak drogie panie, wasi mężowie są szczuplejsi. Nie oglądają ligi mistrzów z piwem w ręku, nie spędzają czasu za kółkiem i za biurkiem, nie jedzą swojskiej z musztardą. Skoro wy mi dajecie tyle radości, więc ja też wam dam – myślę sobie i kontynuuje ablucje. A damska reprezentacja wiochy, w składzie wieloosobowym, oparta o otaczające mnie żerdzie, przygląda się z odległości kilku metrów i komentuje. Niestety nie wiem jakie to były komentarze i pewnie nigdy się nie dowiem.
Na osobny opis zasługuje kibelonek, latryna, wychodek. Jakiekolwiek próby jego wyobrażenia sobie, przez kogoś kto go nie widział spełzną na niczym, a opis będzie tu tylko pewnym wskazaniem kierunku w jakim winna podążyć wyobraźnia. Typowy Birmańczyk jest o kilkanaście a może i dwadzieściakilka centymetrów niższy niż Europejczyk. Jest też o kilkanaście, a może i dwadzieściakilka kilogramów lżejszy, a więc i szczuplejszy. Kiedy się więc mocno skuli w sobie i pochyli jest w stanie wtoczyć się tyłem do czegoś co posiada kształt pochylonej przez ciągły podmuch wiatru pod kątem 25 stopni drewnianej budki telefonicznej. Próbuję wejść przodem, ze dwa razy dostaję jakąś deską w głowę i jeszcze o coś zawadzam, wycofuję się więc z trudem i próbuję tyłem. Znowu głowa zawadza o jakiś wystający element konstrukcji, ale tym razem z drugiej strony. Zamiast telefonu jest w tej budce mała dziurka w podłodze, o średnicy nieznacznie większej niż jelito grube. Do tej dziurki należy trafić. Drugi koniec tego, co zaczyna się ową dziurką nie kończy się w żadnym wypadku w kanalizacji, lecz na wolnym powietrzu tuż za budką. Wyposażenie przybytku uzupełnia cebrzyk z wodą. Taki dolnopłuk manualny. Zwiedziłem sobie ten wychodek i tak sobie myślę: jakie szczęście, że mi się nie chce.
Wieczory w Birmie zapadają szybko i wcześnie. Z pewnym niepokojem myślę o tym co robić przez następnych kilka godzin. Jak zagospodarować sobie wieczór. Zupełnie niepotrzebnie. Wpraszamy się do izby kuchennej, w której przebywa już parę osób i przypatrujemy się jak przygotowywany jest posiłek. W oczekiwaniu na małe co-nieco opróżniamy butelkę Grand Royal, lokalnej whisky reklamowanej tak powszechnie w każdym miejscu w którym można coś spożyć, jak u nas coca-cola. Po raz kolejny można powiedzieć: Birma – dziwny kraj – 0,7l whisky kosztuje mniej niż 0,5l piwa. Ale nie o cenach ma być, a o tym, że ów napój rozwiązuje naszemu przewodnikowi język i pozwala dosyć swobodnie porozmawiać z Birmańczykiem o jego kraju. Kolacja ląduje na stoliku w pomieszczeniu obok, specjalnie dla nas, co oczywiście po raz kolejny spotyka się z naszym sprzeciwem. Przenosimy stolik do kuchni, wspólnie zasiadamy z domownikami i ich sąsiadami przy stole i dzielimy się tym, co przegotowano dla nas do jedzenia. To znowu jeden z tych momentów, których nie sposób opisać lub utrwalić na zdjęciach, a które zapadają w pamięć do końca życia. My opowiadamy o sobie, o naszym kraju, oni chętnie odpowiadają na nasze pytania dotyczące ich życia. Wspólnemu spędzaniu czasu towarzyszą ciągłe śmiechy i – mam nadzieję – niewymuszona u nikogo radość. Nie śmieje się tylko najmłodszy z obecnych na spotkaniu, namiętnie ssący pierś swojej mamy malec.
Kiedy nasza rozmowa zawęża się tylko do dyskusji pomiędzy mną i Kothe zaczynam się zastanawiać na ile u tego młodego chłopaka poglądy to rzeczywiste przekonanie, na ile mitomańskie marzenia, a na ile wyuczone historie. W wielu wypadkach zgadzam się z nim całkowicie, w wielu jestem zaskoczony konsekwencją czy pomysłowością jaką okazuje.
Oczywiście zagłębiamy się w politykę i sytuację gospodarczą Birmy. Kothe widzi ją i opisuje w sposób następujący: Birma jest krajem, w którym większość ludzi utrzymuje się z rolnictwa, a że ziemia i klimat sprzyjający, więc problem głodu nigdy tam nie istniał i na szczęście nie istnieje. Każdy ma zapewnione absolutne minimum niezbędne do egzystencji i nigdy nie chodzi głodny. Natomiast w jego odczuciu rzeczywistym problemem jest edukacja, a właściwie jej brak. Podstawowa, obowiązkowa nauka, która obecna jest w każdej wsi obejmuje jedynie umiejętności czytania, pisania i liczenia. Taki układ, w którym ludzie nie cierpią głodu, a jednocześnie nie posiadają praktycznie żadnej wiedzy i nie myślą samodzielnie jest idealny dla władzy, która utrzymuje panujący reżim i dobrze żyje kosztem właśnie tych najbiedniejszych. To jest to, co Kothe bardzo boli: brak szans dla prostych ludzi i żerowanie na ich ciężkiej pracy.
Ale Kothe nie jest za pełną demokracją. Nie sprzeciwia się do końca systemowi panującemu w Birmie. Uważa, że współczesne środowiska demokratyczne nie mają żadnego pomysłu na kraj, na rządzenie nim, na jego rozwój. Zmiana władzy, o której głośno mówi się na zachodzie doprowadziłaby do anarchii i wojny domowej zwaśnionych często plemion lub grup etnicznych. I chociaż - jak twierdzi - ostatnie wybory to nie były elections tylko selections i sam chciałby zmian, to jednak zdaje sobie sprawę, że to jeszcze nie ten moment i nie ci ludzie, choć ideały i hasła słuszne.
Opowiada też, ze smutkiem, jakie skutki ma wprowadzone po stłumieniu przez juntę ruchów niepodległościowych embargo na birmańskie towary. Absolutnie nie dotyka ono rządzących, którzy utrzymują się ze sprzedaży gazu ziemnego, prądu oraz produkcji narkotyków. Embargo dotyka najbardziej najprostszych i najbiedniejszych, którzy na przykład uprawiając czosnek mogli go sprzedawać po 2000K za kilogram, a w sytuacji zmniejszonego na skutek embarga popytu nie są go w stanie sprzedać nawet za 300K. Taka cena nie pokrywa kosztów transportu do punktu skupu. Trudno się z Kothe nie zgodzić.
Kothe marzy, by dożył dnia, w którym młode pokolenie będzie miało dostęp do oświaty i informacji o świecie. Marzy o tym, by stać się kiedyś przywódcą ruchu młodych Birmańczyków. Każdego roku zapuszcza się na około dwa miesiące w tereny oficjalnie niedostępne nawet dla niego. Rozmawia z młodymi, uczy ich, opowiada i zostawia książki. Te niedostępne dla Birmańczyków tereny to tzw. strefy czarne, do których wstęp jest całkowicie zakazany, w przeciwieństwie do stref brązowych, gdzie można przebywać po otrzymaniu od władz specjalnego pozwolenia. Oczywiście pytam, czy został kiedyś złapany podczas nielegalnego pobytu w takiej strefie. Okazuje się, że tak. Jego obroną w sytuacji, kiedy ma przy głowie lufę nigdy nie jest buta, atak, czy głupie wymówki, tylko wyuczony płacz, skrucha, historyjka o tym, że zabłądził, pomylił drogę i oczywiście już ucieka stad i opuszcza to miejsce. Jak do tej pory udawało się.
W wioskach wokół Kalaw Kothe proponuje programy rozwoju wiosek - tak je nazwijmy umownie. Polegają one na tym, że w trakcie zebrania mieszkańców wioski proponuje im wspólną inwestycję. On sam wkłada do puszki np. 100 dolarów i proponuje każdej z rodzin zobowiązanie, że będzie ona miesięcznie do tej puszki wrzucać miesięcznie jednego dolara. Kiedy uzbiera się większa kwota, np. 500$ jak miało to miejsce w przypadku wioski, w której nocujemy, rozpoczynają inwestycję, która stała się powodem tej zbiórki. I tak w Pat To Pink był to zakup generatora, dzięki któremu nad naszymi głowami od 19 do 21 świeci się mała jarzeniówka, a w kolejnej wiosce, której nazwy nie wspomnę trwa właśnie zbiórka na wodociąg.
Kothe jest doskonałym interlokutorem: oczytany, podpierający swoje pomysły poglądami antycznych filozofów, wierzący w teorię zderzenia cywilizacji. Z drugiej strony jest świadomy swojej inteligencji, odważny, bufonowaty, potrafiący być perfidnie konsekwentny w sytuacji, która może się przysłużyć dobru ludzi wśród których żyje. Nie jest też skromny – otwarcie mówi, że chce być wzorem dla swojego pokolenia.
Kończymy nasza dyskusję. Myślę, że spotkanie Kothe na drodze mojej birmańskiej wędrówki to kolejny szczęśliwa koincydencja zdarzeń. Ale nasz wieczór wcale się nie kończy. Przenosimy się do kobiet, które przed domem, przy ognisku dającym i ciepło i światło (agregat już wyłączony), łuskają fistaszki. Sposób w jaki to robią - bez patrzenia i sprawność palców zadziwiłyby nawet samego Rafała Blechacza. Wśród łuskających pań jest jedna, która po każdym wypowiedzianym przez nas po polsku słowie wybucha histerycznym i zaraźliwym śmiechem. Po kilku minutach śmiejemy się już wszyscy i ze wszystkiego.
Tego wieczora swoją obecnością odrywamy tych ludzi od codzienności i rutyny, może także od ich trosk i kłopotów. Dajemy im chwile radości. Naprawdę na ich twarzach widać radość i szczęście, z faktu, że mogą nas gościć. Mam nadzieję, że ta radość i szczęście są widoczne także na naszych twarzach tego wieczora, bo w sercu pozostaną na znacznie, znacznie dłużej. Może na zawsze.
Noc, jak to w górach, jest zimna. Mnie dodatkowo dopadają dreszcze, dobrze już znane zachowanie mojego organizmu po dniu pełnym wysiłku. Przykryty kilkoma pledami, z kapturem na głowie długo nie mogę zasnąć. Kiedy się budzę jest 6.40, a przez okno do izby wpadają promienie porannego słońca. Budzik nie zadziałał (nie wiadomo dlaczego), ale przygotowania do wymarszu idą szybko i sprawnie, bo ubierać się nie trzeba specjalnie, a i mycia też mało. Całe ubranie przesiąknięte zapachem dymu z ogniska. Wywietrzeje po drodze.
Jednym z kilku elementów odmiennego tym razem od dotychczasowych śniadania jest sałatka. Nie wiem dokładnie jaka i z czego. Na pewno są w niej kiełki, fasola, orzeszki i parę innych rzeczy. Całość, mimo że nadzwyczaj słona, smakuje tak, że sałatka ta ląduje na mojej top liście posiłków birmańskich.
Wyruszamy o 7.15. Jak się okazuje moje stopy, dzięki butom CCC, pokryły się wczoraj odciskami. Nieświadom tego co mnie czeka, ruszam żwawo z resztą grupy. Widoki na szlaku już nie tak ciekawe jak wczoraj. Ścieżka prowadzi niemal wyłącznie w dół, po odsłoniętym, nasłonecznionym terenie. Stopy bolą coraz bardzie i uprzykrzają wędrówkę do tego stopnia, że chowam aparat w plecaku, zaciskam zęby i skupiam się całkowicie na takim stawianiu stóp, by ból był jak najmniejszy. Staram się też, nie robić przerw i przystanków, bo później naprawdę trudno ruszyć z miejsca. W pewnym momencie ból staje się nie do zniesienia i w takim właśnie stanie mentalnego oderwania od otaczającego mnie świata, koło południa docieram do Indein. Nie mam siły zrobić choćby jednego kroku i tylko wlewam w siebie napoje kupione w knajpce przy przystani dla łódek. Nie mam ochoty na żadne jedzenie. Marzę, by dostać się do hotelu, wykąpać i ... no właśnie, co zrobić z bąblami na nogach? Na rękach przecież chodzić nie będę.
Po krótkim odpoczynku wsiadamy do łódki, która wiezie nas do Nyaungshwe. Podróż po jeziorze trwa godzinę. Samo jezioro nie zachwyca mnie w stopniu, w jakim mogłyby sugerować to przeczytane wcześniej opisy. Przy brzegach pełno domów przypominających do złudzenia zabudowania wzdłuż wietnamskiego Mekongu. Silnik warczy niemiłosiernie. Dźwięk jaki wydaje jest bardzo prosty do okreslenia. Tak działają młoty pneumatyczne! Próba lekkiego przechylenia się lub obrotu, by zrobić jakieś zdjęcie prowadzi do przechylenia się całej łodzi. Obserwując życie na jeziorze zauważam, że znacznie więcej osób zajmuje się jego pogłębianiem niż łowieniem ryb. Zarastanie jeziora w szybkim tempie jest niewątpliwym problemem dla mieszkającym wokół niego ludzi.
W czystym i skromnym hotelu czekają już na nas nasze bagaże. Nadchodzi moment pożegnania, podziękowań, wymiany e-maili. Miałem wspaniałych towarzyszy podróży. Przewodników godnych polecenia. Fantastyczną trasę, daleką od typowych utartych szlaków. Czego chcieć więcej. Nie ma się co oszukiwać, że kulminacją dnia, w którym docieram nad Inle jest długi, bardzo długi pobyt pod prysznicem. Brud odkleja się powoli i jedno, czy nawet dwukrotne umycie się nie jest wystarczające. Po kąpieli następuje szereg zabiegów mało sympatycznych w opisie, więc tylko je nazwę: nakłuwanie, wyciskanie, odkażanie, opatrywanie. Kładę się na chwilę i w momencie zasypiam.
Kiedy się budzę jest 17.00. Za późno, by zrealizować plany o odwiedzinach ruin Indein tego samego dnia. Już za chwilę będzie ciemno. Pozostaje więc spacer po Nyaungshwe, który w odczuciu bolesności stóp okazuje się nie taki najgorszy, co wprawia mnie w lepszy nastrój. Zaraz po wyjściu z hotelu trafia się właściciel łodzi, z którym można się dogadać. To jemu właśnie dam jutro zarobić pozwalając się obwozić przez cały dzień po jeziorze i okolicznych atrakcjach.
Ból przeżytego dnia staram się zrekompensować kolacją w najbardziej wypasionej knajpie na jaką trafiam. Dla sympatycznego kelnera Chin, moja wizyta do doskonała okazja do konwersacji po angielsku. W normalnej sytuacji taka przydługawa i ciągle powracająca rozmowa z klientem byłaby uznana za nachalność i natarczywość, ale nie tutaj. Tu rozmowa z ludźmi jest przyjemnością z jednej strony, a obowiązkiem z drugiej. Polecana przez Chin wołowina smakuje wyśmienicie, choć porcja nie jest duża. Podobnie rozkoszą dla podniebienia jest karp. Tu znowu muszę wyjaśnić iż Carp, którego próbowałem¸ złowiony obok w jeziorze, nie ma nic wspólnego z naszym karpiem. Jest od niego dużo mniejszy, ale też i dużo bardziej smaczny. Faszerowana rybka z warzywami powala smakiem. Wszystkiemu co pałaszuję towarzyszy oczywiście ryż, podany w zielonej piramidce z bambusowych liści i piwo.
Juro dzień na jeziorze
Zaraz za granicą miasta forsujemy spore podejście, ale już po chwili ścieżki i polne drogi, którymi idziemy wiodą nas raczej po płaskim terenie. Krajobraz swoim ukształtowaniem bardzo przypomina polskie Beskidy. Największą różnicą zdaje się być kolor dróg i ścieżek. Pozbawiona roślinności ziemia, ma kolor ceglasto-cynoberowy. Ubarwia on krajobraz pozbawiony o tej porze roku soczystej zieleni.
Pierwszy widok, który stanowczo każe nam się zatrzymać się na kilka chwil, by się nim napawać, trafia się po półtorej godziny szybkiego marszu narzuconego przez naszego przewodnika. Położona na zboczu wzgórza zagroda, otoczona zielonymi polami porośniętymi czosnkiem oraz odpoczywające przy tej zagrodzie woły tworzą naprawdę bajkowy widok. Z oddali całość wygląda jak osamotniony domek Kajka (dla Kokosza byłby za mały). Powietrze rześkiego wciąż poranka przyjmuje delikatny posmak czosnku.
Mija kolejne pół godziny naszej wędrówki, a droga którą idziemy staje się szersza i coraz bardziej zatłoczona. Mijamy stada bydła popędzane przez kilkuletnie dzieci oraz rolników podążających do pracy na roli. Dla dzieciaków luty jest okresem wakacji, ale przede wszystkim ciężkiej pracy i pomoc rodzicom. Tutaj na wołach nie jeździ się dla przyjemności, ale z obowiązku. A pracuje się codziennie. Sobota, niedziela – w Birmie to tylko nazwy dni tygodnia nie różniących się zasadniczo od innych. Tu tydzień pracy trwa siedem dni, a według birmańskiego kalendarza nawet osiem. Bo w Birmie wszystko musi być inaczej. Nie wystarcza to, że strefa czasowa nie jest przesunięta o pełną godzinę w stosunku do sąsiednich. Komuś przyszło do głowy przesunięcie jej o trzydzieści minut. Stąd różnica czasu pomiędzy Polską a Rangun to 5 godzin 30 minut. Tydzień też nie może mieć normalnie siedem dni, więc ma osiem. To konsekwencja faktu, iż birmański horoskop składa się z ośmiu zodiakalnych znaków pod którymi można się urodzić. Tą liczbę najłatwiej było dopasować do liczby dni tygodnia. Jeden brakujący dzień dołożono w środę po południu. Trwa on więc według naszej środy od jej południa do północy.
Pierwszą wsią na naszej drodze jest Myan Ma Htay, położona na płaskim terenie, niespecjalnie ciekawa. Domy są tu częściowo murowane i jak wyjaśnia Kothe, to wieś dosyć bogata. Ludzie żyją tu z roli, a ponieważ przez wieś biegnie droga z Kalaw do Loikaw, ważny szlak tranzytowy, to ze zbyciem swoich plonów nie mają żadnego problemu, a dodatkowo koszty transportu ze wsi w okolice drogi są niemal pomijalne. Bo już wieś położona kilka kilometrów od takiego ciągu komunikacyjnego (celowo pomijam słowo droga lub szosa, które nie pasuje tu nijak) ma z tym duże kłopoty. Jak bowiem przetransportować zbiory nawet te kilka kilometrów, jeżeli wioskę łączą ze światem wyłącznie piesze, wąskie ścieżki? Transport lokalny ograniczony jest więc ludzką siłą i wytrzymałością.
Do wioski docieramy późnym porankiem. Nie jest jeszcze gorąco, a mimo to zatrzymujemy się w wielobranżowym, choć wcale nie samoobsługowym sklepie, będącym równocześnie lokalną jadłodajnią. To ostatni sklep na naszej trasie w dniu dzisiejszym, a kolejny będzie dopiero w miejscu naszego noclegu, więc zakup wody jest bardzo wskazany. W trakcie krótkiego odpoczynku i delektowania się zieloną herbatą, która przywędrowała na nasz stół, migają naszymi oczami pudła opakowane w różowy lśniący papier pakunkowy i oklejone serduszkami. Fakt ten notuję jakoś podświadomie w swojej głowie, nie widząc w nim niczego dziwnego lub podejrzanego i nawet nie wychylam się z pytaniem, czy to czasem nie są jakieś buddyjskie Walentynki.
Kiedy mijamy centrum wsi, które jest skrzyżowaniem dwóch polnych dróg i kierujemy się ku jej przeciwległemu końcowi, zaczynają dochodzić nas głośne azjatyckie dźwięki, które niektórzy uważają za muzykę. „Wesele. Chcecie wpaść na chwilę?” – pyta Kothe. No oczywiście, że chcemy. Już z daleka jesteśmy przywoływani i zapraszani. Zbaczamy ze szlaku najwyżej sto metrów i stajemy przed parą młodą, ustawioną sztywno przed murowaną ścianą. Tło nie jest tu bez znaczenia, bo nie każdy może w Birmie przyjmować życzenia i być fotografowanym na tle murowanej ściany domu. Para młoda wydaje się być tak samo zażenowana uczestnictwem białych w tak ważnej dla nich uroczystości, jak ja faktem, że pojawiłem się na czyimś weselu w krótkich spodenkach i upoconym tiszercie. Piękna odświętna suknia panny młodej oraz specjalne szyte na tą okazję longyi pana młodego bardzo kontrastują ze strojami weselnych gości, którzy po prostu przyszli w swoich codziennych strojach.
Kothe tłumaczy parze młodej nasze życzenia – naprawdę szczere i serdeczne. Odpowiedzią na nie jest szczery i serdeczny uśmiech panny młodej i mina pana młodego zdająca się mówić „no większych jaj na moim ślubie to już nie mogło być’. Jeden z mężczyzn, organizator imprezy - ale jak się dowiaduję nie jest to ojciec któregoś z nowożeńców, lecz po prostu przyjaciel rodziny – ciągnie nas usilnie do stołu. No ale zanim siądziemy do stołu trzeba spełnić drugi z obowiązków (oprócz życzeń), czyli prezent. Obok młodej pary ustawione jest małe wydzielone stanowisko. Tam można wpisać się do specjalnego zeszytu w kratkę, co niniejszym czynię. Kothe tłumaczy co znaczą a nagłówki poszczególnych kolumn. Wpisuję więc kolejno: imię – Bartek, wieś – Polska, no i obok liczbę odpowiadającą wpłacie. Te właśnie wpłaty wymieniane są na bieżąco w pobliskim sklepie na różowo opakowane prezenty. Dowodem wdzięczności młodej pary dla mnie, jak i dla każdego innego gościa, za obecność i złożony datek jest szampon jednorazowy w saszetce. Hmm.
Kothe woła mnie jeszcze do zagrody, którą można nazwać kuchnią. Pokazuje mi wielki kocioł, wyjaśniając że to zupa fasolowa i nie mniejszy od kotła wok, w który podgrzewane są na oleju suszone ryby. Tymczasem pan organizator weselny używa już niemal siły fizycznej, ciągnąc nas w kierunku sali bankietowej. Ta sala, to przykryta brezentem i wyściełana matami bambusowymi zagroda, w której przy okrągłych, bardzo niskich stołach siedzą sobie weselni goście. Zdejmujemy buty, wchodzimy i siadamy. W ciągu kilku sekund pojawia się przede mną miska zupy fasolowej, czyli wody, która ma zabarwienie czerwonej fasoli, oraz micha ryżu z suszoną rybą. Głodny nie jestem więc zupy nie tykam, ale coś zjeść trzeba bo się obrażą - myślę. Rybę można przełknąć. Odrobina silnej woli i koniecznie na wydechu - by, o ile nie można pozbyć się smaku, to zminimalizować chociaż zapach. Ryba ląduje w żołądku. Znacznie lepiej ryba wchłania się z papryczką chili, którą dokładam sobie do zestawu. Niestety papryczka ma to do siebie, że działa na mnie jak siarka na smoka wawelskiego. A napoje serwowane są w namiocie obok. O rzesz ty! Wyciągam z plecaka puszkę coli i wlewam w siebie dla podniesienia prawdopodobieństwa przeżycia.
Siedzimy sobie z Renatą i obserwujemy, a nasi panowie zaczynają przebierać nogami. No tak – oni są w pracy, a jednym z ich obowiązków jest pilnowanie harmonogramu czasowego. Dziękujemy więc za gościnę, żegnamy się i odchodzimy. Jeszcze raz szczęścia na niełatwej drodze wspólnego życia. Ech, będą mieli co wspominać. My też.
Kolejna godzina marszu to piękne, choć suche krajobrazy. Mijamy niezliczone tarasy ryżowe, na których o tej porze roku nic nie rośnie, a ziemia jest popękana od słońca. Ryż zbiera się tu tylko raz w roku. Kothe idzie z przodu. Zauważyłem, że lubi mówić, ale tylko wtedy gdy się gdzieś zatrzymujemy. Gdy idzie – woli milczeć.
Na naszej drodze pojawia się kolejna wioska. To Inn Win. Jest pusta i wyludniona o tej porze dnia. Widać od razu, że nie tak bogata jak poprzednia, ale przez to też bardziej urokliwa (i tak będzie już ta rozbieżność narastać w miarę oddalania się od głównych szlaków transportowych). „Chcecie zobaczyć jak tu ludzie mieszkają?” – znowu z zaskoczenia przywala pytaniem Kothe. Jasne, że chcemy, ale nie kosztem czyjegoś dyskomfortu z powodu nagłego „nawiedzenia”. Utwierdza nas w przekonaniu, że nasza wizyta nie będzie problemem dla nikogo. Podchodzimy pod jeden z domów, w którego oknie pojawia się panienka, córka gospodarza i szybko go przywołuje do nas. Sympatyczny, starszy pan, właściciel domu, zaprasza nas na górę. Obowiązkowo ściągamy buty i wdrapujemy się za nim po wąskich, drewnianych schodkach do dużego pomieszczenia z ołtarzykiem Buddy, przed którym nasi towarzysze podróży kłaniają się głęboko klęcząc. Gdy przybyliśmy, w domu i wokół niego było kilka kobiet. Kiedy wchodzimy do środka wszystkie znikają, a poczęstunkiem dla gości, którym jest - o dziwo - zielona herbata, zajmuje się gospodarz. Jest ojcem siedmiorga dzieci, w większości już dorosłych. Ma też dwoje wnuków. Wszyscy mieszkają razem.
Pytamy o wizerunek Buddy. Jest w każdym birmańskim domostwie, a przed nim stawia się nie tylko kwiaty, które kiedyś były może i formą daru i przebłagania, a dzisiaj pełnią także rolę dekoracyjną, ale także każdy „pierwszy kęs”. Pierwsza miska ryżu, czy pierwszy upieczony placek trafiają więc przed wizerunek Buddy.
Domy, które odwiedzamy w trakcie podróży zbudowane są w bardzo podobny sposób. Dół przeznaczony jest dla zwierząt gospodarczych. Góra, gdzie mieszkają ludzie, podzielona jest na dwie, mniej więcej równe części. Jedną z nich zajmuje główna izba, można by rzec – salon. Jego jedynym istotnym wyposażeniem jest ołtarzyk z posągiem Buddy. Innych mebli nie ma. Druga połówka piętra podzielona jest pomiędzy kuchnię i sypialnie. Kuchnia, z paleniskiem umieszczonym na podłodze i rusztem powieszonym pod sufitem zajmuje jedną czwartą piętra. Sypialnia natomiast, to dwa oddzielne pomieszczenia z matami do spania; jedno dla rodziców, drugie dla dzieci.
Wychodząc po chwili, zastajemy przed domem żonę gospodarza, która formuje kulki z jakiejś zieleniny, wyciskając z nich wodę. Niestety nie udaje mi się dowiedzieć co to za roślina, natomiast zostaję douczony do czego będzie służyć jej susz. W okresie, gdy nie ma zbiorów, zalewa się ją wrzącą wodą i w ten sposób przygotowuje zupę.
Gospodarzowi, który nas przyjął i ugościł zostawiamy kilka przyborów szkolnych dla jego wnuków. Jeszcze przed wioską ustaliliśmy z Kothe, że długopisy i małe jajkoniespodziankowe figurki trafią najpierw do niego i to on będzie je rozdawał dzieciakom według własnego uznania. Chodzi o to, by nie przyzwyczaić uroczych birmańskich łobuziaków, do faktu iż biały coś przyniesie, biały coś da. Prośba Kothe jest natomiast taka, by dzieciom nie dawać słodyczy. Szczoteczka do zębów nie jest mieszkańcom wsi znana.
Tuż za wioską mijamy tory kolejowe i zaczynamy wspinać się dość wysoko, do kolejnej wioski. Z góry widzimy przejeżdżający po torach, które zaledwie kilka minut temu minęliśmy, pociąg. Wchodzimy do Pa Yar Phaw, w której kobiety bez żadnego skrępowania kąpią się w przydomowych baliach, więc my nieco bardziej skrępowani niż one, szybkim krokiem opuszczamy wioskę i znowu zaczynamy trenować nasz zmysł równowagi przechodząc po uformowanych z ziemi wąskich murkach rozdzielających tarasy ryżowe, jak po równoważniach.
Kothe nie ściemniał, mówiąc że miniemy kilka wiosek, a trasa jest ciekawa. Znowu kilka chwil marszu i kolejna wieś, i kolejna birmańska lekcja. Mieszkańcy Lay Thar Kang zebrali się, by razem robić ściany domów (użycie słowa produkcja, byłoby chyba nadużyciem). Długie wysuszone bambusowe tyki są przecinane na specjalnym ostrzu, a następnie przy pomocy czegoś, co przypomina magiel prostowane. Tą część prac wykonują starsi mężczyźni, widocznie jest bardziej odpowiedzialna, niż ta, którą przydzielono młodszym, a więc przeplatanie płaskich bambusowych „listewek”. Nieliczne kobiety siedzą sobie obok, zajmują się dziećmi i przygotowując posiłki tym, którzy pochłonięci są ścianopleceniem. Nasza wizyta to dla nich okazja do chwili przerwy, powitań, rozmowy o tym że życie jest generalnie OK i wszyscy jesteśmy szczęśliwi.
Właśnie mija południe, a w naszych głowach i sercach już tyle przeżyć. A ja zawsze szukający dziury w całym martwię się na zapas, że żadne zdjęcia i żadne opowieści – choćby je pisał sam Terzani, nie oddadzą tego co zobaczyliśmy i przeżyliśmy. Słońce zaczyna przypalać niemiłosiernie, a nasi przewodnicy podkręcają tempo, by koło 13.00 dotrzeć do Kong Long, wioski lunchu i odpoczynku.
Wioska Kong Long nie jest ani duża jak King Kong, ani też nie jest bardzo long, jednak... No właśnie, każda z tych wiosek niby taka sama, a w swoim charakterze, jednak inna i niepowtarzalna. Trudne to do opisania i wytłumaczenia. O ile nie tak dawno widzieliśmy akcję „cała wieś plecie bambusowe ściany”, o tyle teraz trafiamy na „cała wieś kopie dół na wodę”. Nie po raz pierwszy dzisiaj czuję się zażenowany, tym razem mężczyźni obracają się w naszą stronę i zastygają w bezruchu wsparci na motykach i łopatach, a kobiety stawiają na ziemi kosze, w których przenoszą wykopaną glinę i zaczynają tańczyć na nasze powitanie. Chcąc jakoś rozładować sytuację przyłączam się do tańca i już w myślach widzę oceny tego co robię (Pavlović – 0, Galiński – 0, Wodecki – 0, Tyszkiewicz – 10 za osobisty czar i wdzięk). Kupa śmiechu, Mingalaba, opowieści Kothe skąd się wzięliśmy i po chwili zostajemy niemal przyjaciółmi.
Mimo ogromnego upału i ciężkiej pracy jaką wykonują mieszkańcy wioski, ubrani są oni w swoje tradycyjne stroje ludowe. Kobiety na głowach noszą kraciaste chusty w jaskrawych kolorach, symbolizujące języki ognia wydobywające się ze smoczej paszczy, natomiast ich czarny strój ma symbolizować łuski na ciele smoka, stąd wierzchnie okrycie jest najkrótsze, a to najbliżej ciała najdłuższe. Mężczyźni, których protoplastą nie był smok, lecz czarnoksiężnik ubierają się jak to czarnoksiężnicy... kolorowo. Stara legenda mówi, że spotkała się kiedyś smoczyca z czarnoksiężnikiem. Ona miała jajo i on miał jajo. Coś tym jajom swoim zrobili nawzajem takiego, że z jednego wykluła się kobieta, a z drugiego mężczyzna. Później to już potoczyło się jak u Adama i Ewy, tzn. zaludnili góry, które od nazwy ich plemienia przyjęły nazwę Shan.
W wiosce musi panować zgoda i miłość, bo takiej gromady dzieciaków nie widzieliśmy wcześniej. Chodzą za nami krok w krok, ale na widok aparatu uciekają jak poparzone. Może aparatu jeszcze nigdy nie widziały, a zdarzyło im się zobaczyć broń. A niech takie moje czarne bydle wystrzeli kanonadą.... Nic na siłę. Nie chcę burzyć ich spokoju i ufności wobec obcych, którą jeszcze w sobie mają. Kiedyś wpadnie tu Niemiec, albo Japończyk i obfotografuje ich w sposób obdzierający z godności. Kiedyś...
Gdy obserwuję jak powstaje dół na wodę, która będzie się w nim gromadzić w porze monsunu i starczy na kilkanaście kolejnych tygodni, w domu, w kuchni przygotowuje się dla nas lunch. A pora lunchu, staje się też porą dyplomacji, no bo jak wytłumaczyć, że w tym upale i przy takim zmęczeniu nie jesteśmy naprawdę głodni, a wielkie porcje starczyłyby dla całej wioski na tydzień. Rozwiązaniem staje się zaproszenie do wspólnego posiłku naszych towarzyszy podróży. Widać nie są do tego przyzwyczajeni i chyba nie jadają razem z turystami. Dla nas to jednak przyjemność móc mieć takich towarzyszy biesiady; dla nich chyba również.
Makaron z warzywami znika z naszych talerzy, a w tym samym czasie rozdane przez Kothe jajkoniespodziankowe figurki stają się prawdziwym hitem nie tylko wśród dzieci, ale i dorosłych. Z jednej strony to tylko kilkadziesiąt minut spędzonych z mieszkańcami Kong Long, a z drugiej duża radość jaką sprawiamy im naszą wizytą, no i nie łudźmy się – nigdy się już nie zobaczymy. Wszystkiego dobrego, miło było Was poznać.
Przed nami trzy, a może cztery godziny marszu. Wszystko byłoby OK, gdyby na jego trasie było jakieś drzewo lub choćby większy krzak. Ścieżka którą idziemy, prowadzi podnóżem południowego zbocza długiego i wysokiego wzniesienia. Na skalnej ścianie która jest jedynym widokiem po naszej lewej stronie opiera się słońce, a skała nie tylko że osłania nas od najmniejszego choćby zefirka, to jeszcze oddaje swoje ciepło – birmańska Death Valley.
Nie raz i nie dwa przecieram ze zdumienia moje zapocone i pokryte pyłem z pól oczy, kiedy to mijamy np. samotną staruszkę okopującą jakąś zupełnie wyschniętą już roślinę w miejscu, z którym do najbliższej wioski jest zapewne kilka kilometrów. Około 17.00 słońce zaczyna już zachodzić nadając ziemi barwę o takim nasyceniu kolorystycznym, że w sadzie każde zdjęcie będzie ocenione komentarzem „przesadziłeś z fotoszopem”. Ceglasty kolor drogi jest tak jaskrawy, że trzeba mrużyć oczy. Znajdujemy w końcu drzewo. A że najczęściej samotnym drzewom towarzyszą leżące pod nimi kamienie – jest i gdzie usiąść. Muszę wyglądać źle, bo od Renaty dostaję pół porcji wody gratis z zachęcającym tekstem „pij żebyś tu nie zszedł”.
O schodzeniu nie ma jednak mowy. Jest wręcz przeciwnie wychodzenie – ostatni etap wędrówki dzisiejszego dnia. Bardzo strome podejście doprowadza nas na szczyt, gdzie niestety łączymy nasz szlak ze szlakiem większości turystów eksplorujących te bajkowe tereny. A że są turyści musi być i knajpa. A jak jest knajpa musi być i polski akcent. Nad drzwiami sklepiku naklejka klubu Laurazja. „Nasi tu byli” – chce się rzec i rozpiera człowieka jakaś mała duma (dumka?), że jest Polakiem. Zimne birmańskie piwo (smakuje z dnia na dzień coraz lepiej), stawia wszystkich na nogi.
Obok szlaku (jednak jak się okaże dla większości turystów zbyt daleko, by się w nią zagłębić) położona jest wioska Pat To Pink, miejsce naszego noclegu i chyba najniezwyklejszej ze zwykłych birmańskich przygód. Kothe udaje się na poszukiwanie noclegu, a więc gospodarza, który zechce nas przyjąć na noc pod dach i ugościć. Pozostawia nas pod opieką Ninn, śnieżnej dziewczyny mieszkającej w wiosce. Ninn studiuje filologię angielską na Uniwersytecie Mandalay. Studiowanie jest tu terminem umownym, podobnie jak filologia. Dwa miesiące w roku, przez cztery lata uczy się angielskiego. I chociaż skończyła dopiero drugi rok, można się z nią bardzo łatwo porozumieć. Ninn jest niezwykle sympatyczna i gościnna. Oprowadza nas po swojej wiosce, jej ścieżkach i obejściach. W jej obecności znaczenie szybciej i łatwiej nawiązujemy kontakt z bawiącymi się wszędzie dzieciakami. Oglądamy budową naprawdę dużego – jak na warunki wioski, czy nawet całej okolicy – domu. Dom murowany stawia jej ojcu cała ekipa. Pracują i kobiety i mężczyźni. Ninn nie pochodzi z ubogiej rodziny, odnosząc się do birmańskich warunków. Studia, na które uczęszcza są również płatne. Kiedy opowiada nam o swojej wiosce i jej mieszkańcach widać w jej oczach i słychać w jej głosie dumę i radość. Nie potrafimy więc odmówić propozycji, by spojrzeć na wioskę z pewnej odległości, z kolejnego wzgórza, które oddziela od wsi głęboki jar i zobaczyć ją w promieniach zachodzącego słońca.
Nie oszukujmy się. Wieś z góry nie wygląda tak czarująco. Dominują szare, blaszane dachy, które dawno straciły już swój połysk i pokryły się pyłem i kurzem z otaczających pól i domowych palenisk. Kiedy wracamy do wioski zapada zmierzch, a jej mieszkańcy wraz z inwentarzem wracają z pół do domów. Pat To Pink posiada swój urok, który jak mi się wydaje wynika z jej magicznego położenia wśród wzgórz i panującego ładu i porządku. Zwiedzamy ją, jak dobrze zagospodarowany i utrzymany skansen sprzed kilkudziesięciu, a nawet kilkuset lat, w którym zgromadzono setki aktorów odtwarzających perfekcyjnie rolę mieszkańców.
Założenie o wizycie w skansenie byłoby bardzo wiarygodne, gdyby nie serdeczność z jaką spotykamy się na każdym kroku. Takiego zachowania nie można aktorów nauczyć, ani go od nich wymagać. Co chwila jesteśmy witani, pozdrawiani, a także oglądani. Ninn cierpliwie opowiada o nas swoim krajanom.
Gdy wracamy, w wiosce czeka już na nas Kothe i wskazuje dom, w którym spędzimy noc. Witamy się z naszymi gospodarzami. O ile pan domu i jego żona ze swoją charakterystyczną urodą stają się dla nas dość dobrze rozpoznawalni, o tyle ich cztery córki są bardzo podobne do kilkunastu innych dziewczyn, który cały czas przewijają się przez podwórko i dom naszych gospodarzy, zlewają się w dziewczęcą birmańską masę i stają się nierozpoznawalne. Kilkakrotnie zadane pytanie „to wasza córka?” spotyka się z odpowiedzią „nie, skąd, to córka sąsiadów”.
Biały człowiek ma we krwi wieczorną toaletę. Najchętniej przystałby po takim upalnym i męczącym dniu na jakiś relaks w jacuzzi, no ale we wsi takiego jeszcze nie ma. To, co odrobinę przypomina jacuzzi to zbiornik na wodę, który znajduje się niemal przy każdym domu. Wybetonowany otwór w ziemi o boku około dwóch metrów i głębokości około sześciu, jest częściowo wypełniony wodą, którą zgromadzono w czasie pory deszczowej. Jaka jest więc jej wartość, zwłaszcza teraz kiedy od kilku miesięcy trwa już pora sucha? Wartość jest wręcz bezcenna! Małym cebrzykiem nabieram kilka litrów wody wlewając do naczynia, które nie jest ani dzbanem, ani garnkiem, ani kanistrem, jednak znakomicie sprawdza się jako oblewaczka ciała. Muszę przyznać, że kiedy stoję nad miednicą, z ową oblewaczką w ręce, zastanawiam się przez chwilkę jaka powinna być kolejność mycia mojego niemałego ciała, by zacząć od partii najmniej brudnych do tych, które swoim kolorem czyniły ze mnie Birmańczyka (wszystko w trosce o jej efektywne zagospodarowanie oczywiście). Jak już to sobie obmyśliłem to ściągam upoconego T-Shirta i w tym samym momencie słyszę chichoty i śmiechy. Rozglądam się wokół i cóż widzę... Wieś przyszła zobaczyć jak myje się biały. W zasadzie przyszły tylko kobiety. Chichotom i śmiechom towarzyszą następujące gesty: najpierw palec wskazujący na mnie, a później ruch w okolicy swojego brzucha, jak gdyby chciały mi powiedzieć, że są w ciąży.... No tak drogie panie, wasi mężowie są szczuplejsi. Nie oglądają ligi mistrzów z piwem w ręku, nie spędzają czasu za kółkiem i za biurkiem, nie jedzą swojskiej z musztardą. Skoro wy mi dajecie tyle radości, więc ja też wam dam – myślę sobie i kontynuuje ablucje. A damska reprezentacja wiochy, w składzie wieloosobowym, oparta o otaczające mnie żerdzie, przygląda się z odległości kilku metrów i komentuje. Niestety nie wiem jakie to były komentarze i pewnie nigdy się nie dowiem.
Na osobny opis zasługuje kibelonek, latryna, wychodek. Jakiekolwiek próby jego wyobrażenia sobie, przez kogoś kto go nie widział spełzną na niczym, a opis będzie tu tylko pewnym wskazaniem kierunku w jakim winna podążyć wyobraźnia. Typowy Birmańczyk jest o kilkanaście a może i dwadzieściakilka centymetrów niższy niż Europejczyk. Jest też o kilkanaście, a może i dwadzieściakilka kilogramów lżejszy, a więc i szczuplejszy. Kiedy się więc mocno skuli w sobie i pochyli jest w stanie wtoczyć się tyłem do czegoś co posiada kształt pochylonej przez ciągły podmuch wiatru pod kątem 25 stopni drewnianej budki telefonicznej. Próbuję wejść przodem, ze dwa razy dostaję jakąś deską w głowę i jeszcze o coś zawadzam, wycofuję się więc z trudem i próbuję tyłem. Znowu głowa zawadza o jakiś wystający element konstrukcji, ale tym razem z drugiej strony. Zamiast telefonu jest w tej budce mała dziurka w podłodze, o średnicy nieznacznie większej niż jelito grube. Do tej dziurki należy trafić. Drugi koniec tego, co zaczyna się ową dziurką nie kończy się w żadnym wypadku w kanalizacji, lecz na wolnym powietrzu tuż za budką. Wyposażenie przybytku uzupełnia cebrzyk z wodą. Taki dolnopłuk manualny. Zwiedziłem sobie ten wychodek i tak sobie myślę: jakie szczęście, że mi się nie chce.
Wieczory w Birmie zapadają szybko i wcześnie. Z pewnym niepokojem myślę o tym co robić przez następnych kilka godzin. Jak zagospodarować sobie wieczór. Zupełnie niepotrzebnie. Wpraszamy się do izby kuchennej, w której przebywa już parę osób i przypatrujemy się jak przygotowywany jest posiłek. W oczekiwaniu na małe co-nieco opróżniamy butelkę Grand Royal, lokalnej whisky reklamowanej tak powszechnie w każdym miejscu w którym można coś spożyć, jak u nas coca-cola. Po raz kolejny można powiedzieć: Birma – dziwny kraj – 0,7l whisky kosztuje mniej niż 0,5l piwa. Ale nie o cenach ma być, a o tym, że ów napój rozwiązuje naszemu przewodnikowi język i pozwala dosyć swobodnie porozmawiać z Birmańczykiem o jego kraju. Kolacja ląduje na stoliku w pomieszczeniu obok, specjalnie dla nas, co oczywiście po raz kolejny spotyka się z naszym sprzeciwem. Przenosimy stolik do kuchni, wspólnie zasiadamy z domownikami i ich sąsiadami przy stole i dzielimy się tym, co przegotowano dla nas do jedzenia. To znowu jeden z tych momentów, których nie sposób opisać lub utrwalić na zdjęciach, a które zapadają w pamięć do końca życia. My opowiadamy o sobie, o naszym kraju, oni chętnie odpowiadają na nasze pytania dotyczące ich życia. Wspólnemu spędzaniu czasu towarzyszą ciągłe śmiechy i – mam nadzieję – niewymuszona u nikogo radość. Nie śmieje się tylko najmłodszy z obecnych na spotkaniu, namiętnie ssący pierś swojej mamy malec.
Kiedy nasza rozmowa zawęża się tylko do dyskusji pomiędzy mną i Kothe zaczynam się zastanawiać na ile u tego młodego chłopaka poglądy to rzeczywiste przekonanie, na ile mitomańskie marzenia, a na ile wyuczone historie. W wielu wypadkach zgadzam się z nim całkowicie, w wielu jestem zaskoczony konsekwencją czy pomysłowością jaką okazuje.
Oczywiście zagłębiamy się w politykę i sytuację gospodarczą Birmy. Kothe widzi ją i opisuje w sposób następujący: Birma jest krajem, w którym większość ludzi utrzymuje się z rolnictwa, a że ziemia i klimat sprzyjający, więc problem głodu nigdy tam nie istniał i na szczęście nie istnieje. Każdy ma zapewnione absolutne minimum niezbędne do egzystencji i nigdy nie chodzi głodny. Natomiast w jego odczuciu rzeczywistym problemem jest edukacja, a właściwie jej brak. Podstawowa, obowiązkowa nauka, która obecna jest w każdej wsi obejmuje jedynie umiejętności czytania, pisania i liczenia. Taki układ, w którym ludzie nie cierpią głodu, a jednocześnie nie posiadają praktycznie żadnej wiedzy i nie myślą samodzielnie jest idealny dla władzy, która utrzymuje panujący reżim i dobrze żyje kosztem właśnie tych najbiedniejszych. To jest to, co Kothe bardzo boli: brak szans dla prostych ludzi i żerowanie na ich ciężkiej pracy.
Ale Kothe nie jest za pełną demokracją. Nie sprzeciwia się do końca systemowi panującemu w Birmie. Uważa, że współczesne środowiska demokratyczne nie mają żadnego pomysłu na kraj, na rządzenie nim, na jego rozwój. Zmiana władzy, o której głośno mówi się na zachodzie doprowadziłaby do anarchii i wojny domowej zwaśnionych często plemion lub grup etnicznych. I chociaż - jak twierdzi - ostatnie wybory to nie były elections tylko selections i sam chciałby zmian, to jednak zdaje sobie sprawę, że to jeszcze nie ten moment i nie ci ludzie, choć ideały i hasła słuszne.
Opowiada też, ze smutkiem, jakie skutki ma wprowadzone po stłumieniu przez juntę ruchów niepodległościowych embargo na birmańskie towary. Absolutnie nie dotyka ono rządzących, którzy utrzymują się ze sprzedaży gazu ziemnego, prądu oraz produkcji narkotyków. Embargo dotyka najbardziej najprostszych i najbiedniejszych, którzy na przykład uprawiając czosnek mogli go sprzedawać po 2000K za kilogram, a w sytuacji zmniejszonego na skutek embarga popytu nie są go w stanie sprzedać nawet za 300K. Taka cena nie pokrywa kosztów transportu do punktu skupu. Trudno się z Kothe nie zgodzić.
Kothe marzy, by dożył dnia, w którym młode pokolenie będzie miało dostęp do oświaty i informacji o świecie. Marzy o tym, by stać się kiedyś przywódcą ruchu młodych Birmańczyków. Każdego roku zapuszcza się na około dwa miesiące w tereny oficjalnie niedostępne nawet dla niego. Rozmawia z młodymi, uczy ich, opowiada i zostawia książki. Te niedostępne dla Birmańczyków tereny to tzw. strefy czarne, do których wstęp jest całkowicie zakazany, w przeciwieństwie do stref brązowych, gdzie można przebywać po otrzymaniu od władz specjalnego pozwolenia. Oczywiście pytam, czy został kiedyś złapany podczas nielegalnego pobytu w takiej strefie. Okazuje się, że tak. Jego obroną w sytuacji, kiedy ma przy głowie lufę nigdy nie jest buta, atak, czy głupie wymówki, tylko wyuczony płacz, skrucha, historyjka o tym, że zabłądził, pomylił drogę i oczywiście już ucieka stad i opuszcza to miejsce. Jak do tej pory udawało się.
W wioskach wokół Kalaw Kothe proponuje programy rozwoju wiosek - tak je nazwijmy umownie. Polegają one na tym, że w trakcie zebrania mieszkańców wioski proponuje im wspólną inwestycję. On sam wkłada do puszki np. 100 dolarów i proponuje każdej z rodzin zobowiązanie, że będzie ona miesięcznie do tej puszki wrzucać miesięcznie jednego dolara. Kiedy uzbiera się większa kwota, np. 500$ jak miało to miejsce w przypadku wioski, w której nocujemy, rozpoczynają inwestycję, która stała się powodem tej zbiórki. I tak w Pat To Pink był to zakup generatora, dzięki któremu nad naszymi głowami od 19 do 21 świeci się mała jarzeniówka, a w kolejnej wiosce, której nazwy nie wspomnę trwa właśnie zbiórka na wodociąg.
Kothe jest doskonałym interlokutorem: oczytany, podpierający swoje pomysły poglądami antycznych filozofów, wierzący w teorię zderzenia cywilizacji. Z drugiej strony jest świadomy swojej inteligencji, odważny, bufonowaty, potrafiący być perfidnie konsekwentny w sytuacji, która może się przysłużyć dobru ludzi wśród których żyje. Nie jest też skromny – otwarcie mówi, że chce być wzorem dla swojego pokolenia.
Kończymy nasza dyskusję. Myślę, że spotkanie Kothe na drodze mojej birmańskiej wędrówki to kolejny szczęśliwa koincydencja zdarzeń. Ale nasz wieczór wcale się nie kończy. Przenosimy się do kobiet, które przed domem, przy ognisku dającym i ciepło i światło (agregat już wyłączony), łuskają fistaszki. Sposób w jaki to robią - bez patrzenia i sprawność palców zadziwiłyby nawet samego Rafała Blechacza. Wśród łuskających pań jest jedna, która po każdym wypowiedzianym przez nas po polsku słowie wybucha histerycznym i zaraźliwym śmiechem. Po kilku minutach śmiejemy się już wszyscy i ze wszystkiego.
Tego wieczora swoją obecnością odrywamy tych ludzi od codzienności i rutyny, może także od ich trosk i kłopotów. Dajemy im chwile radości. Naprawdę na ich twarzach widać radość i szczęście, z faktu, że mogą nas gościć. Mam nadzieję, że ta radość i szczęście są widoczne także na naszych twarzach tego wieczora, bo w sercu pozostaną na znacznie, znacznie dłużej. Może na zawsze.
Noc, jak to w górach, jest zimna. Mnie dodatkowo dopadają dreszcze, dobrze już znane zachowanie mojego organizmu po dniu pełnym wysiłku. Przykryty kilkoma pledami, z kapturem na głowie długo nie mogę zasnąć. Kiedy się budzę jest 6.40, a przez okno do izby wpadają promienie porannego słońca. Budzik nie zadziałał (nie wiadomo dlaczego), ale przygotowania do wymarszu idą szybko i sprawnie, bo ubierać się nie trzeba specjalnie, a i mycia też mało. Całe ubranie przesiąknięte zapachem dymu z ogniska. Wywietrzeje po drodze.
Jednym z kilku elementów odmiennego tym razem od dotychczasowych śniadania jest sałatka. Nie wiem dokładnie jaka i z czego. Na pewno są w niej kiełki, fasola, orzeszki i parę innych rzeczy. Całość, mimo że nadzwyczaj słona, smakuje tak, że sałatka ta ląduje na mojej top liście posiłków birmańskich.
Wyruszamy o 7.15. Jak się okazuje moje stopy, dzięki butom CCC, pokryły się wczoraj odciskami. Nieświadom tego co mnie czeka, ruszam żwawo z resztą grupy. Widoki na szlaku już nie tak ciekawe jak wczoraj. Ścieżka prowadzi niemal wyłącznie w dół, po odsłoniętym, nasłonecznionym terenie. Stopy bolą coraz bardzie i uprzykrzają wędrówkę do tego stopnia, że chowam aparat w plecaku, zaciskam zęby i skupiam się całkowicie na takim stawianiu stóp, by ból był jak najmniejszy. Staram się też, nie robić przerw i przystanków, bo później naprawdę trudno ruszyć z miejsca. W pewnym momencie ból staje się nie do zniesienia i w takim właśnie stanie mentalnego oderwania od otaczającego mnie świata, koło południa docieram do Indein. Nie mam siły zrobić choćby jednego kroku i tylko wlewam w siebie napoje kupione w knajpce przy przystani dla łódek. Nie mam ochoty na żadne jedzenie. Marzę, by dostać się do hotelu, wykąpać i ... no właśnie, co zrobić z bąblami na nogach? Na rękach przecież chodzić nie będę.
Po krótkim odpoczynku wsiadamy do łódki, która wiezie nas do Nyaungshwe. Podróż po jeziorze trwa godzinę. Samo jezioro nie zachwyca mnie w stopniu, w jakim mogłyby sugerować to przeczytane wcześniej opisy. Przy brzegach pełno domów przypominających do złudzenia zabudowania wzdłuż wietnamskiego Mekongu. Silnik warczy niemiłosiernie. Dźwięk jaki wydaje jest bardzo prosty do okreslenia. Tak działają młoty pneumatyczne! Próba lekkiego przechylenia się lub obrotu, by zrobić jakieś zdjęcie prowadzi do przechylenia się całej łodzi. Obserwując życie na jeziorze zauważam, że znacznie więcej osób zajmuje się jego pogłębianiem niż łowieniem ryb. Zarastanie jeziora w szybkim tempie jest niewątpliwym problemem dla mieszkającym wokół niego ludzi.
W czystym i skromnym hotelu czekają już na nas nasze bagaże. Nadchodzi moment pożegnania, podziękowań, wymiany e-maili. Miałem wspaniałych towarzyszy podróży. Przewodników godnych polecenia. Fantastyczną trasę, daleką od typowych utartych szlaków. Czego chcieć więcej. Nie ma się co oszukiwać, że kulminacją dnia, w którym docieram nad Inle jest długi, bardzo długi pobyt pod prysznicem. Brud odkleja się powoli i jedno, czy nawet dwukrotne umycie się nie jest wystarczające. Po kąpieli następuje szereg zabiegów mało sympatycznych w opisie, więc tylko je nazwę: nakłuwanie, wyciskanie, odkażanie, opatrywanie. Kładę się na chwilę i w momencie zasypiam.
Kiedy się budzę jest 17.00. Za późno, by zrealizować plany o odwiedzinach ruin Indein tego samego dnia. Już za chwilę będzie ciemno. Pozostaje więc spacer po Nyaungshwe, który w odczuciu bolesności stóp okazuje się nie taki najgorszy, co wprawia mnie w lepszy nastrój. Zaraz po wyjściu z hotelu trafia się właściciel łodzi, z którym można się dogadać. To jemu właśnie dam jutro zarobić pozwalając się obwozić przez cały dzień po jeziorze i okolicznych atrakcjach.
Ból przeżytego dnia staram się zrekompensować kolacją w najbardziej wypasionej knajpie na jaką trafiam. Dla sympatycznego kelnera Chin, moja wizyta do doskonała okazja do konwersacji po angielsku. W normalnej sytuacji taka przydługawa i ciągle powracająca rozmowa z klientem byłaby uznana za nachalność i natarczywość, ale nie tutaj. Tu rozmowa z ludźmi jest przyjemnością z jednej strony, a obowiązkiem z drugiej. Polecana przez Chin wołowina smakuje wyśmienicie, choć porcja nie jest duża. Podobnie rozkoszą dla podniebienia jest karp. Tu znowu muszę wyjaśnić iż Carp, którego próbowałem¸ złowiony obok w jeziorze, nie ma nic wspólnego z naszym karpiem. Jest od niego dużo mniejszy, ale też i dużo bardziej smaczny. Faszerowana rybka z warzywami powala smakiem. Wszystkiemu co pałaszuję towarzyszy oczywiście ryż, podany w zielonej piramidce z bambusowych liści i piwo.
Juro dzień na jeziorze
Inle jest inne. Burzy moje wyobrażenie o jeziorze i podważa typowe definicje wyniesione ze szkoły. Choć na mapie zaznaczone jest kolorem niebieskim, w rzeczywistości tafla jeziora to miejsce w którym pobudowano domy, na którym spotykamy uprawy i plantacje, to sieć kanałów po których pływają wąskie, długie, płaskodenne łodzie – główny środek transportu i komunikacji na jeziorze Inle. Ale po kolei.
Nikogo nie zdziwi brak opisu niedzielnego śniadania, jakie serwowane jest na tarasie mojego hoteliku. Powtórzenia są nudne, śniadanie było więc w pewnym sensie nudne. A sam hotelik, który opuszczam tuż przed ósmą rano miły i sympatyczny, położony przy jednej z bocznych uliczek, gdzie nie dochodzi warkot silników napędzających łodzie.
Kiedy docieram do przystani zdaje sobie sprawę z małego przekrętu, na jaki się dałem nabrać. Niby nic wielkiego, a sprawy nie można nazwać nieuczciwością, jednak mam świadomość, że jako turysta zostałem wkręcony; właściciel łodzi, z którym wczoraj się umówiłem wita mnie i przedstawia chłopaka, który będzie ze mną pływał. Zmiana byłaby nic nieznacząca, gdyby nie fakt, że chłopak nie rozumie po angielsku, a jedyne słowo jakie zna to „yes”. Sam właściciel zostanie na brzegu pilnować interesu i wyławiać kolejnych klientów na dziś i na jutro. Po drodze dosiada się do nas jeszcze pomocnik sternika, chyba na zasadzie przyuczenia do zawodu i już po chwili wypływamy na jezioro.
Pierwsze chwile na jeziorze rozczarowują. U wylotu kanału prowadzącego z Nyaungshwe, tuż po wypłynięciu na jezioro natykamy się na kilka łodzi z turystami zgromadzonymi wokół trzech rybaków, którzy trudnią się nie połowem ryb, a prezentacjami turystycznymi. Widać, że wybrali łatwiejszy sposób zarabiania na życie, który pojawił się wraz z napływem turystów w te rejony. Co prawda można z bliska zobaczyć jak w charakterystyczny i obecny jedynie w tym miejscu sposób, wiosłują nogą, oplatając wokół niej wiosło, by mieć wolne ręce do zarzucania sieci, jednak świadomość, że nie jest się świadkiem naturalnych zachowań pozostawia pewien niesmak. Rekompensuje go z pewnością teatr cieni jaki tworzą rybacy spowici poranną mgiełką unoszącą się nad jeziorem.
O świcie bowiem mgła unosi się jak oddech jeziora, otulone nią góry blakną za coraz jaśniejszymi warstwami szarości, różu i błękitu, aż najdalsze szczyty zlewają się w jedno z mlecznym niebem.
Kolejnym miejscem, w którym zatrzymujemy się na kilka chwil jest tak zwany Floating Market. Tym razem odbywa się w Indein, gdzie podobno przybiera najciekawszą formę. Opisywany w przewodnikach i relacjach jako miejsce faktycznej wymiany handlowej i zakupów dla mieszkańców jeziora, które każdy odwiedzający rejony jeziora Inle powinien zobaczyć, okazuje się zorganizowanym na potrzeby turystów miejscem do którego łodziami przypływają naciągacze i sprzedawcy pamiątek. Daleki od naturalności targ jest miejscem, które szybko chcę opuścić, jednak reguły zorganizowanego tu przemysłu turystycznego nakazują przybicie do jednego z położonych na wodzie sklepów z pamiątkami. Birmańskie pamiątki mają swój urok i w większości nie są tandetne, stanowiąc efekt lokalnego rękodzieła. Ja, wbrew wrodzonej odporności na zakup rzeczy niepotrzebnych, daję się sam sobie namówić na zakup wyjątkowo ładnego longyi. Za domem z pamiątkami wije się ścieżka, którą można dotrzeć do faktycznego, choć niewielkiego targu. Kolorowe i pachnące owoce, poćwiartowane i śmierdzące mięso, aromatyczne przyprawy, suszone ryby, ryż w dziesiątkach odmian. Z towarów dostępnych na targu dla turysty nadają się tylko banany.
Kolejnym przystankiem, do którego przybija nasza łódź jest położona na wodzie, a jakże by inaczej, fabryka srebrnej biżuterii. Autentyczna manufaktura, w której srebrne precjoza wyrabia się metodami znanymi od setek lat. Niewielkie tygielki, w których wytapia się srebro podsycając pod nimi ogień za pomocą małych miechów, mikroskopijne narzędzia służące do nadawania kształtów ogniwom łańcuszków, pierścionkom, kolczykom, bransoletkom, małe szczoteczki służące do polerowania srebrnych wyrobów - to wszystko można oglądać w obecności oprowadzającego po zakładzie właściciela, który żyje nadzieją, że wstąpi się do sąsiadującego z zakładem sklepu i nabędzie jego wyroby. Ale nie ma tu nachalności czy uświadamiania konieczności dokonania zakupu. Już same odwiedziny w wytwórni są dla właściciela powodem do radości, choć oczywiście nie tak wielkim jak zakup jego wyrobów.
Wsiadam do łodzi, która wąskimi kanałami i odnogami jeziora dowozi mnie do centrum Indein, wioski nad Inle, miejsca do którego pieszo dotarłem nad jezioro, a które według informacji jakie wcześniej zdobyłem i moich oczekiwań, ma być miejscem bardzo szczególnym, zachwycającym.
Żeby dotrzeć do Shwe Inn Thein Paya trzeba przejść przez wioskę, pełną przydrożnych knajpek, na końcu której znajduje się drewniany most. Przejście prze niego nie wydaje się być ryzykowne, ale już przejazd jakimkolwiek środkiem transportu może budzić obawy. Mostek birmańskiej jakości prowadzi wprost do schodów wiodących do świątyni, pod zadaszeniem których swoje miejsce znaleźli sprzedawcy pamiątek i upominków. Już na początku wspinaczki po prawej i lewej stronie widać stare, chylące się ku upadkowi kamienne stupy. Jednak cała magia odkrywa się przede mną wokół szczytu i wokół świątyni. Ponad tysiąc stup, które narażone przez trzy wieki na wiatry, deszcze i palące słońce, nigdy nie remontowane, obrazują kruchość wszystkiego co tworzy człowiek. Stupy tworzą niewątpliwą magię tego miejsca, w którym traci się poczucie czasu, wycisza i szuka coraz to nowszych miejsc do samotnego pobycia wśród przemawiających kamieni. Niestety stupy są kolejno remontowane i odnawiane. Te odnowione zatracają swój pierwotny charakter, nie przystają wyglądem do wciąż przeważających ruin. W bardzo krótkim czasie, dzięki dotacjom turystów, stupy zostaną wyremontowane, a miejsce tracąc swój magiczny charakter paradoksalnie przestanie być turystyczną atrakcją.
Z sokiem kokosowym w brzuchu, który sączyłem przez słomkę (dla młodzieży wyjaśnienie: tak właśnie nazywała się kiedyś rurka do sączenia napojów), wracam do łodzi. Płyniemy z powrotem na jezioro, by oglądnąć domy na wodzie. Ich widok oraz wspomnienie właśnie opuszczonych ruin w Indein sprawiają, że szybko zapominam o niemiłych wrażeniach z targu na wodzie. W mojej łodzi milknie silnik i niemal bezgłośnie przemieszczamy się wodnymi uliczkami.
Wody jeziora Inle są tak błękitne i płytkie, że w bezchmurny dzień można zobaczyć dno. To tutaj panie kąpią swoje nowo narodzone dzieci. Tutaj martwi unoszą się na powierzchni z oczyma utkwionymi w niebo.
Zastanawiam się jak żyją tu ludzie i gdzie w tym świecie bawią się dzieci. Wenecja ze swoimi wodnymi kanałami nie jest przecież pozbawiona domów i ulicznych traktów posadowionych na stałym lądzie. Tutaj jednak życie w całości toczy się na wodzie. Zachwyt zostawia sporo miejsca na przemyślenia nad naprawdę ciężkimi warunkami, do których lud Intha jest zapewne przyzwyczajony od pokoleń. Po raz kolejny sprawdza się moje spostrzeżenie, iż Birmańczycy mieszkają tam gdzie pracują. W takiej sytuacji jezioro wydaje się teoretycznie ich naturalnym środowiskiem, jednak widok warunków w jakich żyją, choć piękny – głęboko zastanawia i musi budzić podziw dla determinacji i spartańskich warunków w jakich wiodą życie.
Kolejny przystanek w podróży po jeziorze to Phaung Daw Oo Paya, klasztor położony na południowym końcu jeziora, w wiosce Tha Ley. To najświętsze miejsce dla buddystów w rejonie jeziora Inle, słynne z wizerunku Buddy o czterech twarzach. W rzeczywistości to cztery posągi Buddy, które zatraciły swoje pierwotne kształty będąc pocierane złotymi listkami w wotywnym geście. Złoto ze specjalnie spreparowanych pasków przenosi się na posągi Buddy zniekształcając z czasem coraz bardziej ich pierwotny wygląd.
Tutaj właśnie mogłaby mieć miejsce wyimaginowana rozmowa, w której birmański buddysta świadomy swojej wartości i uwielbienia dla Buddy, przedstawia swój sposób myślenia. Nam dzięki niemu łatwiej zrozumieć dlaczego ludziom tym tak łatwo przychodzi pogodzenie trudów życia z radością i spokojem:
Widzę, że jesteś sławny i bogaty, a ty widzisz, że jestem nędzarzem. Nie mam butów, które mógłbym zdjąć przed wejściem do tej pagody. Ale umyłem dzisiaj stopy, żeby Budda wiedział, jak wielki jest mój szacunek. Chociaż nie mam złotych listków, to przez wiele lat robiłem je dla innych. I tak, dzięki swej pracy, ja też dałem Buddzie wiele złota. W myślach biorę każdy listek, który w życiu zrobiłem, i kładę na nogach, dłoniach, ramionach, piersi Buddy. Ja powiększyłem jego ciało. Zrezygnowałem w życiu z wielu rzeczy, żeby przynieść mu złoto. Uważani, że Budda o tym wie, a ja dostaję zasługę. Jak więc widzisz, chociaż jestem nędzarzem, mam wielki szacunek i mogę tu przychodzić tak samo jak inni. - Gestem wskazał otaczających ich ludzi. - Możesz być biedny. Możesz być bogaty. Możesz rozmawiać z psami. Ja mówię i nikt mnie nie słyszy. Ale w kolejnym istnieniu możemy zamienić się miejscami...
Obserwuję skupienie mężczyzn, którzy wcierają złoto w statuetki Buddy i nabożeństwo z jakim to robią. Czynność ta zarezerowana jest wyłącznie dla mężczyzn. Tylko oni mogą się zbliżać i wchodzić do miejsc odpowiadających chrześcijańskiemu prezbiterium, w których znajduje się wizerunek Buddy.
Zanim trafię na posiłek do jednej z niezliczonych knajpek na wodzie muszę zwiedzić manufakturę tekstylną. Ręczny wyrób tkanin, także z włókien lotosu, robi wrażenie. Jednak mając już w plecaku longyi nie decyduję się na zakup kolejnego ciucha, choć jedwabne koszule kuszą.
Zgodnie z zasadą, iż każdy w Birmie kogoś poleca i ma w tym swój interes trafiam nie do tej knajpki, do której chcę, lecz do tej, którą poleca mi pilot mojej łodzi. Wśród wielu rybnych potraw, bo o takie na jeziorze najłatwiej, atrakcyjnie wygląda grilowany węgorz, jednak smak znacząco odbiega od wyglądu i posiłek nie przynosi podniebieniu rozkoszy. Szybko opuszczam restaurację do której dotrzeć można tylko łodzią i która unosi się na palach ponad taflą jeziora. Piękne miejsca, kiepska kuchnia.
Ostatnie, popołudniowe godziny na jeziorze spędzam pośród pływających ogrodów. Nazwa dokładnie określa to co widzę. Pływające ogrody to cienka, najwyżej półmetrowa warstwa gruntu pływająca po tafli jeziora, na której uprawia się warzywa, owoce i hoduje kwiaty. By ogród nie odpłynął nam zbyt daleko, kotwiczony jest do dna jeziora długimi bambusowymi tykami. Te ogrody naprawdę pływają! Kiedy wysiadam z łódki, by postawić stopę na suchej – zdawałoby się ziemi – ona ugina się pod moim ciężarem, a sandał zanurza na kilka centymetrów w wodzie jeziora. Tym razem to ludzie, z pomocą natury stworzyli cud. Floating gardens można zobaczyć tylko na Inle.
Kończę swoją podróż po birmańskiej Wenecji. Wracam do Nyaungshwe. Późne popołudnie poświęcam na wizytę w Yadana Man Aung Paya, gdzie młodzi mnisi bawią się grając w piłkę i oblewając wzajemnie wodą. Próbuję także zorganizować transport do Kakku, które chce odwiedzić następnego dnia. Nikt spośród tych z którymi rozmawiam nie chce opuścić wygórowanej – jak mi się wydaje ceny, podobnej u wszystkich, których pytam o możliwość wynajęcia samochodu. Ostatecznie wybór pada na sympatycznego, acz leciwego właściciela starej Toyoty.
Dzień kończę opróżnieniem talerza na którym znalazł się kurczak z fermented mustard. Wuśmienita potrawa popita - w co trudno uwierzyć - piwem.
Nikogo nie zdziwi brak opisu niedzielnego śniadania, jakie serwowane jest na tarasie mojego hoteliku. Powtórzenia są nudne, śniadanie było więc w pewnym sensie nudne. A sam hotelik, który opuszczam tuż przed ósmą rano miły i sympatyczny, położony przy jednej z bocznych uliczek, gdzie nie dochodzi warkot silników napędzających łodzie.
Kiedy docieram do przystani zdaje sobie sprawę z małego przekrętu, na jaki się dałem nabrać. Niby nic wielkiego, a sprawy nie można nazwać nieuczciwością, jednak mam świadomość, że jako turysta zostałem wkręcony; właściciel łodzi, z którym wczoraj się umówiłem wita mnie i przedstawia chłopaka, który będzie ze mną pływał. Zmiana byłaby nic nieznacząca, gdyby nie fakt, że chłopak nie rozumie po angielsku, a jedyne słowo jakie zna to „yes”. Sam właściciel zostanie na brzegu pilnować interesu i wyławiać kolejnych klientów na dziś i na jutro. Po drodze dosiada się do nas jeszcze pomocnik sternika, chyba na zasadzie przyuczenia do zawodu i już po chwili wypływamy na jezioro.
Pierwsze chwile na jeziorze rozczarowują. U wylotu kanału prowadzącego z Nyaungshwe, tuż po wypłynięciu na jezioro natykamy się na kilka łodzi z turystami zgromadzonymi wokół trzech rybaków, którzy trudnią się nie połowem ryb, a prezentacjami turystycznymi. Widać, że wybrali łatwiejszy sposób zarabiania na życie, który pojawił się wraz z napływem turystów w te rejony. Co prawda można z bliska zobaczyć jak w charakterystyczny i obecny jedynie w tym miejscu sposób, wiosłują nogą, oplatając wokół niej wiosło, by mieć wolne ręce do zarzucania sieci, jednak świadomość, że nie jest się świadkiem naturalnych zachowań pozostawia pewien niesmak. Rekompensuje go z pewnością teatr cieni jaki tworzą rybacy spowici poranną mgiełką unoszącą się nad jeziorem.
O świcie bowiem mgła unosi się jak oddech jeziora, otulone nią góry blakną za coraz jaśniejszymi warstwami szarości, różu i błękitu, aż najdalsze szczyty zlewają się w jedno z mlecznym niebem.
Kolejnym miejscem, w którym zatrzymujemy się na kilka chwil jest tak zwany Floating Market. Tym razem odbywa się w Indein, gdzie podobno przybiera najciekawszą formę. Opisywany w przewodnikach i relacjach jako miejsce faktycznej wymiany handlowej i zakupów dla mieszkańców jeziora, które każdy odwiedzający rejony jeziora Inle powinien zobaczyć, okazuje się zorganizowanym na potrzeby turystów miejscem do którego łodziami przypływają naciągacze i sprzedawcy pamiątek. Daleki od naturalności targ jest miejscem, które szybko chcę opuścić, jednak reguły zorganizowanego tu przemysłu turystycznego nakazują przybicie do jednego z położonych na wodzie sklepów z pamiątkami. Birmańskie pamiątki mają swój urok i w większości nie są tandetne, stanowiąc efekt lokalnego rękodzieła. Ja, wbrew wrodzonej odporności na zakup rzeczy niepotrzebnych, daję się sam sobie namówić na zakup wyjątkowo ładnego longyi. Za domem z pamiątkami wije się ścieżka, którą można dotrzeć do faktycznego, choć niewielkiego targu. Kolorowe i pachnące owoce, poćwiartowane i śmierdzące mięso, aromatyczne przyprawy, suszone ryby, ryż w dziesiątkach odmian. Z towarów dostępnych na targu dla turysty nadają się tylko banany.
Kolejnym przystankiem, do którego przybija nasza łódź jest położona na wodzie, a jakże by inaczej, fabryka srebrnej biżuterii. Autentyczna manufaktura, w której srebrne precjoza wyrabia się metodami znanymi od setek lat. Niewielkie tygielki, w których wytapia się srebro podsycając pod nimi ogień za pomocą małych miechów, mikroskopijne narzędzia służące do nadawania kształtów ogniwom łańcuszków, pierścionkom, kolczykom, bransoletkom, małe szczoteczki służące do polerowania srebrnych wyrobów - to wszystko można oglądać w obecności oprowadzającego po zakładzie właściciela, który żyje nadzieją, że wstąpi się do sąsiadującego z zakładem sklepu i nabędzie jego wyroby. Ale nie ma tu nachalności czy uświadamiania konieczności dokonania zakupu. Już same odwiedziny w wytwórni są dla właściciela powodem do radości, choć oczywiście nie tak wielkim jak zakup jego wyrobów.
Wsiadam do łodzi, która wąskimi kanałami i odnogami jeziora dowozi mnie do centrum Indein, wioski nad Inle, miejsca do którego pieszo dotarłem nad jezioro, a które według informacji jakie wcześniej zdobyłem i moich oczekiwań, ma być miejscem bardzo szczególnym, zachwycającym.
Żeby dotrzeć do Shwe Inn Thein Paya trzeba przejść przez wioskę, pełną przydrożnych knajpek, na końcu której znajduje się drewniany most. Przejście prze niego nie wydaje się być ryzykowne, ale już przejazd jakimkolwiek środkiem transportu może budzić obawy. Mostek birmańskiej jakości prowadzi wprost do schodów wiodących do świątyni, pod zadaszeniem których swoje miejsce znaleźli sprzedawcy pamiątek i upominków. Już na początku wspinaczki po prawej i lewej stronie widać stare, chylące się ku upadkowi kamienne stupy. Jednak cała magia odkrywa się przede mną wokół szczytu i wokół świątyni. Ponad tysiąc stup, które narażone przez trzy wieki na wiatry, deszcze i palące słońce, nigdy nie remontowane, obrazują kruchość wszystkiego co tworzy człowiek. Stupy tworzą niewątpliwą magię tego miejsca, w którym traci się poczucie czasu, wycisza i szuka coraz to nowszych miejsc do samotnego pobycia wśród przemawiających kamieni. Niestety stupy są kolejno remontowane i odnawiane. Te odnowione zatracają swój pierwotny charakter, nie przystają wyglądem do wciąż przeważających ruin. W bardzo krótkim czasie, dzięki dotacjom turystów, stupy zostaną wyremontowane, a miejsce tracąc swój magiczny charakter paradoksalnie przestanie być turystyczną atrakcją.
Z sokiem kokosowym w brzuchu, który sączyłem przez słomkę (dla młodzieży wyjaśnienie: tak właśnie nazywała się kiedyś rurka do sączenia napojów), wracam do łodzi. Płyniemy z powrotem na jezioro, by oglądnąć domy na wodzie. Ich widok oraz wspomnienie właśnie opuszczonych ruin w Indein sprawiają, że szybko zapominam o niemiłych wrażeniach z targu na wodzie. W mojej łodzi milknie silnik i niemal bezgłośnie przemieszczamy się wodnymi uliczkami.
Wody jeziora Inle są tak błękitne i płytkie, że w bezchmurny dzień można zobaczyć dno. To tutaj panie kąpią swoje nowo narodzone dzieci. Tutaj martwi unoszą się na powierzchni z oczyma utkwionymi w niebo.
Zastanawiam się jak żyją tu ludzie i gdzie w tym świecie bawią się dzieci. Wenecja ze swoimi wodnymi kanałami nie jest przecież pozbawiona domów i ulicznych traktów posadowionych na stałym lądzie. Tutaj jednak życie w całości toczy się na wodzie. Zachwyt zostawia sporo miejsca na przemyślenia nad naprawdę ciężkimi warunkami, do których lud Intha jest zapewne przyzwyczajony od pokoleń. Po raz kolejny sprawdza się moje spostrzeżenie, iż Birmańczycy mieszkają tam gdzie pracują. W takiej sytuacji jezioro wydaje się teoretycznie ich naturalnym środowiskiem, jednak widok warunków w jakich żyją, choć piękny – głęboko zastanawia i musi budzić podziw dla determinacji i spartańskich warunków w jakich wiodą życie.
Kolejny przystanek w podróży po jeziorze to Phaung Daw Oo Paya, klasztor położony na południowym końcu jeziora, w wiosce Tha Ley. To najświętsze miejsce dla buddystów w rejonie jeziora Inle, słynne z wizerunku Buddy o czterech twarzach. W rzeczywistości to cztery posągi Buddy, które zatraciły swoje pierwotne kształty będąc pocierane złotymi listkami w wotywnym geście. Złoto ze specjalnie spreparowanych pasków przenosi się na posągi Buddy zniekształcając z czasem coraz bardziej ich pierwotny wygląd.
Tutaj właśnie mogłaby mieć miejsce wyimaginowana rozmowa, w której birmański buddysta świadomy swojej wartości i uwielbienia dla Buddy, przedstawia swój sposób myślenia. Nam dzięki niemu łatwiej zrozumieć dlaczego ludziom tym tak łatwo przychodzi pogodzenie trudów życia z radością i spokojem:
Widzę, że jesteś sławny i bogaty, a ty widzisz, że jestem nędzarzem. Nie mam butów, które mógłbym zdjąć przed wejściem do tej pagody. Ale umyłem dzisiaj stopy, żeby Budda wiedział, jak wielki jest mój szacunek. Chociaż nie mam złotych listków, to przez wiele lat robiłem je dla innych. I tak, dzięki swej pracy, ja też dałem Buddzie wiele złota. W myślach biorę każdy listek, który w życiu zrobiłem, i kładę na nogach, dłoniach, ramionach, piersi Buddy. Ja powiększyłem jego ciało. Zrezygnowałem w życiu z wielu rzeczy, żeby przynieść mu złoto. Uważani, że Budda o tym wie, a ja dostaję zasługę. Jak więc widzisz, chociaż jestem nędzarzem, mam wielki szacunek i mogę tu przychodzić tak samo jak inni. - Gestem wskazał otaczających ich ludzi. - Możesz być biedny. Możesz być bogaty. Możesz rozmawiać z psami. Ja mówię i nikt mnie nie słyszy. Ale w kolejnym istnieniu możemy zamienić się miejscami...
Obserwuję skupienie mężczyzn, którzy wcierają złoto w statuetki Buddy i nabożeństwo z jakim to robią. Czynność ta zarezerowana jest wyłącznie dla mężczyzn. Tylko oni mogą się zbliżać i wchodzić do miejsc odpowiadających chrześcijańskiemu prezbiterium, w których znajduje się wizerunek Buddy.
Zanim trafię na posiłek do jednej z niezliczonych knajpek na wodzie muszę zwiedzić manufakturę tekstylną. Ręczny wyrób tkanin, także z włókien lotosu, robi wrażenie. Jednak mając już w plecaku longyi nie decyduję się na zakup kolejnego ciucha, choć jedwabne koszule kuszą.
Zgodnie z zasadą, iż każdy w Birmie kogoś poleca i ma w tym swój interes trafiam nie do tej knajpki, do której chcę, lecz do tej, którą poleca mi pilot mojej łodzi. Wśród wielu rybnych potraw, bo o takie na jeziorze najłatwiej, atrakcyjnie wygląda grilowany węgorz, jednak smak znacząco odbiega od wyglądu i posiłek nie przynosi podniebieniu rozkoszy. Szybko opuszczam restaurację do której dotrzeć można tylko łodzią i która unosi się na palach ponad taflą jeziora. Piękne miejsca, kiepska kuchnia.
Ostatnie, popołudniowe godziny na jeziorze spędzam pośród pływających ogrodów. Nazwa dokładnie określa to co widzę. Pływające ogrody to cienka, najwyżej półmetrowa warstwa gruntu pływająca po tafli jeziora, na której uprawia się warzywa, owoce i hoduje kwiaty. By ogród nie odpłynął nam zbyt daleko, kotwiczony jest do dna jeziora długimi bambusowymi tykami. Te ogrody naprawdę pływają! Kiedy wysiadam z łódki, by postawić stopę na suchej – zdawałoby się ziemi – ona ugina się pod moim ciężarem, a sandał zanurza na kilka centymetrów w wodzie jeziora. Tym razem to ludzie, z pomocą natury stworzyli cud. Floating gardens można zobaczyć tylko na Inle.
Kończę swoją podróż po birmańskiej Wenecji. Wracam do Nyaungshwe. Późne popołudnie poświęcam na wizytę w Yadana Man Aung Paya, gdzie młodzi mnisi bawią się grając w piłkę i oblewając wzajemnie wodą. Próbuję także zorganizować transport do Kakku, które chce odwiedzić następnego dnia. Nikt spośród tych z którymi rozmawiam nie chce opuścić wygórowanej – jak mi się wydaje ceny, podobnej u wszystkich, których pytam o możliwość wynajęcia samochodu. Ostatecznie wybór pada na sympatycznego, acz leciwego właściciela starej Toyoty.
Dzień kończę opróżnieniem talerza na którym znalazł się kurczak z fermented mustard. Wuśmienita potrawa popita - w co trudno uwierzyć - piwem.
Birma mnie nie rozleniwiła. Nie mam kłopotów z wczesnym wstawaniem, czemu pewnie sprzyjają oczekiwania na to, co przyniesie kolejny dzień. Oczekiwania wobec Kakku mam naprawdę duże mimo, że jest to miejsce z wieloma niewiadomymi. Poza ogólnymi informacjami z przewodnika oraz kilkoma wcześniej widzianymi zdjęciami nie mam na jego temat zbyt wielu informacji i nie znam też opinii o nim. Nie powinno to jednak dziwić, gdyż miejsce to zostało udostępnione dla turystów zaledwie kilka lat temu, jest oddalone od popularnych szlaków turystycznych, a można tam dotrzeć jedynie prywatnym transportem, w towarzystwie licencjonowanego przewodnika Pa-Oh.
Do sumienności i punktualności Birmańczyków już się przyzwyczaiłem i pewnie dlatego nie uznałem za szczególnie istotny fakt, iż już przed godziną ósmą rano przed hotelikiem, w którym mieszkam czeka biała Toyota. A wyruszamy, zgodnie z umową, dopiero za trzydzieści minut. Spokojnie jem więc śniadanie, machając czekającemu na mnie kierowcy z tarasu znajdującego się ponad jego głową.
Mój szofer to mocno przygarbiony, prawdziwy staruszek. Kiedy na niego patrzę, to jakoś bardziej rozumiem trudy życia w Birmie. Za każdym razem otwiera przede mną i zamyka za mną drzwi swojego bolidu i nie czyni tego tylko dlatego, że klamki wewnątrz samochodu są pourywane, a otwarcie drzwi z zewnątrz też wymaga pewnej techniki i wprawy, ale dlatego, że jestem jego klientem, który zapłacić, a więc ma czuć się dobrze. W jego świadomości ktoś, kto powierzył mu siebie na cały dzień, wymaga specjalnego traktowania. W samochodzie nie działają też wskaźniki i zegary, nie ma świateł i kierunkowskazów, zepsute są szyby i klamki, a mimo to samochód jedzie i wesoło podskakuje na wybojach. Działa klakson uruchamiany za pomocą jakiegoś dziwnego przycisku zwisającego pod kierownicą i radio, z którego lecą birmańskie przeróbki światowych szlagierów z lat 60-tych. Być może ten wybór muzyki to też ukłon w moją stronę. Tego niestety nie wiem.
Jeszcze przed opuszczeniem Nyaungshwe uzgadniamy, że zatrzymamy się na chwilę przy Shwe Yaunghwe Kyaung, czyli obfotografowanym na wszystkie możliwe sposoby klasztorze owalnych okien.
Kiedy wyłania się on spomiędzy drzew i otaczającego go betonowego ogrodzenia czuję zawód. Gdybym mijał go przypadkiem, jak setki innych klasztorów w Birmie, nie wiedząc o nim nic wcześniej, nie wzbudziłby mojej szczególnej uwagi. Ale skoro uzgodniliśmy krótki przystanek, opuszczam z pomocą mojego kierowcy samochód i idę w kierunku klasztoru. W klasztorze trwają akurat poranne modlitwy prowadzone przez młodego mnicha. Z szybkością karabinu maszynowego wyrzuca on z siebie słowa mantry, a wokalizy Urszuli Dudziak wydają się być przy jego sprawności oratorskiej kiepską amatorszczyzną. Kiedy jestem już pewien, że ludzkie organy głosowe nie są już w stanie pracować na większych obrotach - on przyspiesza jeszcze bardziej. Jego podopieczni to małe dzieci, spośród których zaledwie garstka stara się śledzić medytacje, a resztą poszukuje sobie innych zajęć. Jedni przyglądają się temu, co dzieje się za oknem, inni robią sobie manicure. Widać, że skupienie i monotonia medytacji są zbyt wygórowanymi wymaganiami wobec chłopaków, którym w głowie zabawa i psoty.
W klasztorze spędzam zaledwie kilka chwil, a gdy wychodzę na zewnątrz dostrzegam przycupniętego mnicha seniora, który mimo wczesnej pory tnie komara opatulony w pled, choć słońce mocno grzeje – widać krążenie już nie to. Pozycja w jakiej ów starszy mnich wygrzewa się na słońcu jest dla europejczyka bardzo nienaturalna, (nie mniej niż osławiony kwiat lotosu) i stanowi kolejny dowód na ogromną przepaść jaka dzieli nasze rasy. Takie spostrzeżenie miałem już zresztą wcześniej, gdy uświadomiłem sobie, że typowa pozycja spoczynkowa Birmańczyka to kucanie na pełnych stopach. Potrafią w takiej pozycji wytrwać wiele minut. To odpowiednik naszego siedzenia. Mnie owo przykucnięcie zmusiło do rezygnacji i zmiany pozycji już po kilku chwilach.
Droga przez Shwenyaung do Taunggyi, stolicy stanu Shan, wiedzie serpentynami i ostrym podjazdem na wysokie wzgórza ponad jeziorem Inle. Jest to rejon stacjonowania licznych jednostek wojskowych, które swoje koszary rozlokowały po obu stronach drogi. Przed nimi wielkie napisy świadczące o całkowitym oddaniu armii i poświęcenia dla dobra kraju oraz jej bezwzględności wobec tych, którzy są dla ustroju wrogami.
W położonym dość wysoko, bo ponad 1400 m n.p.m. Taunggyi żyje połowa wszystkich mieszkańców stanu Shan, czyli około pół miliona osób. Przejeżdżam przez to duże i bardzo zatłoczone miasto, zatrzymując się przed budynkiem lokalnego rządu. To tutaj, zgodnie z wcześniej pozyskaną informacją można kupić obowiązkowy bilet wstępu do Kakku i wynająć przewodnika. Moim okazuje się być sympatyczny i niemniej niż ja pucołowaty Khun Kyan Aye. Prosi, by tak właśnie się do niego zwracać ‘kon-dzio-e’ – powtarza. Khun oznacza w języku ludu Pa-Oh pan, natomiast każda kobieta mówi o sobie Nang, czyli pani. Pa-Oh szanują się jak mało kto, są bardzo dumni ze swojej przynależności i dbają o zachowanie odrębności kulturowej i organizacyjnej – przypominają mi się opowieści Kuthe.
Khun Kyan Aye w eleganckim, niemal ludowym uniformie i w żółtym turbanie na głowie (u nas zwanym ręcznikiem kąpielowym) wsiada do samochodu i zaczyna opowiadać o mieście, o odbywających się tutaj rokrocznie festiwalach, z których miasto słynie, o ludziach, autonomii i walkach z rządem Związku Myanmar, które do tej częściowej autonomii doprowadziły. W każdym wypowiedzianym przez niego słowie słychać dumę i radość. Jego przekonanie o tym, że żyje w najpiękniejszym miejscu na świecie, wśród najlepszych ludzi nie jest udawane. Khun Kyan Aye opowiada o ogromnych bogactwach naturalnych i zasobach nie tylko Shan, ale całej Birmy, które na skutek braku właściwej edukacji i niskiego poziomu wiedzy nie mogą być właściwie wykorzystane.
Mój przewodnik bardzo miło wspomina Polaków, ma o nas dobre zdanie choć mówi, że nie przyjeżdża nas tutaj zbyt wielu. Jak wszędzie dominują turyści z Niemiec i Francji zaliczający atrakcje turystyczne przez okna swoich autokarów lub ślepo podążający utartą trasą za swoim przewodnikiem – mówi z żalem. Po raz kolejny zdaje sobie sprawę jak ważne są dla Birmańczyków zwykłe rozmowy z cudzoziemcami o życiu, jak bardzo im ich brakuje i jak na nie czekają.
Taunggyi od Kakku dzielą 43km, które pokonujemy w niecałe dwie godziny. To rowerowe tempo nakazuje jakość drogi, którą się poruszamy. Ta jakość nie przeszkadza w pobieraniu opłat za przejazd, bowiem tuż za Taunggyi znajduje się mała budka i szlaban (czyli po polsku zapora) przy której należy zapłacić myto. Jak informuje Kyan Aye, te pieniądze są przeznaczane na remont drogi, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć.
Mijane wioski i krajobrazy, które widzę z samochodu są naprawdę piękne. Jesteśmy na tyle wysoko, że zieleń – choć nie jest dominująca, to jednak jest wyraźnie zauważalna. A samo Kakku....
Nie jeździe tam nigdy! Nie odwiedzajcie Kakku. Niech pozostanie takim miejscem jakie mnie dało się poznać. Oby jak najmniej turystów tam docierało nie odbierając tym samym temu miejscu jego niezwykłej magii i uroku. W ubiegłym roku dotarło do Kakku zaledwie trzy tysiące turystów. A kiedy ostatniego dnia lutego w Kakku pojawiam się ja – właśnie odjeżdża mały busik z niemieckimi turystami i zostajemy sami z Kyan Aye, a później kiedy zostawi mnie Kyan będę naprawdę sam...
Sam, a może jednak powinienem powiedzieć sam na sam... z armią blisko dwu i pół tysiąca żołnierzy jakimi zdają się być stupy przyodziane w swoje metalowe hełmy. Z wybudowanych w III w. p.n.e 7623 zostało ich dzisiaj „zaledwie” 2478. Wznoszą dumnie swoje głowy na wysoko położonej równinie pośród otaczających ją wzgórz.
Zanim Khun Kyan Aye zostawi mnie samego, chce oprowadzić mnie po okolicy i opowiedzieć o najbardziej charakterystycznych miejscach w Kakku. Widzę więc jedyną na świecie podobiznę martwego Buddy. Kiedy pytam skąd wiadomo, że jest martwy, a nie na przykład w stanie Nirwany, dowiaduję się, że to oczywiste, bo ma przecież zamknięte oczy i głowę skierowaną na północ. Przytakuję ze zrozumieniem, no bo tłumaczenie jest logiczne. Mam okazję zobaczyć też, nie tak częste w buddyjskiej ornamentyce, świnię i konia. Jak się dowiaduję posąg konia ma szczególne właściwości: ci, którzy pielgrzymują do Kakku wierzą, że potarcie odpowiedniej części ciała konia przyniesie uzdrowienie dla tej samej części ciała u pocierającego. I choć najbardziej wytarty i świecący jest penis, to ja jednak zawzięcie pocieram kopyta tylnych nóg wierząc, że w moje wciąż pełne bąbli stopy powróci zdrowie.
Nadchodzi ten moment kiedy Kyan Aye zostawia mnie samego na tym rozległym terenie. W powietrzu roznosi się dźwięk tysięcy poruszanych na wietrze dzwoneczków przyczepionych do hełmów stup. To rodzaj modlitewnej ciszy. Mistycyzm tego miejsca jest przeogromny, a ja czuję jak z każdą chwilą łapię dodatkową energię i rozumiem wartość dobra które od siebie dajemy i które otrzymujemy. Kłócą się we mnie w tym momencie dwie sprzeczne pokusy. Jeden głos każe usiąść, zapomnieć o tym co znajduje się poza tym miejscem i oddać się kontemplacji, a drugi każe uwiecznić na karcie pamięci aparatu każdy widok, pod każdym kontem, z każdej możliwej perspektywy.
Większość stup jest odnowiona i posiada różowawy kolor. Ogromny, ogrodzony teren, jest zadbany i ładnie zagospodarowany. Bose stopy przeskakujące pomiędzy wyspami cienia doprowadzają mnie do składowiska starych posągów Buddy, które pozostały po pracach renowacyjnych. Smutny, ale piękny widok.
Z żalem opuszczam Kakku, miejsce w którym czułem się wspaniale, gdzie z dużo większą łatwością niż gdziekolwiek indziej sięgnąłem wgłąb siebie. Szkoda, że planowana nocna podróż do Mandalay zmusza mnie do wcześniejszego opuszczenia miasta stup.
W drodze powrotnej kontynuuję rozmowy z Kyan Aye. On dopytuje trochę o Polskę, a ja o buddyzm i o możliwość osiągnięcia Nirvany. Zdaniem Kyan Aye nie jest to tylko stan znany z historycznych przekazów, ale spotykany wśród medytujących mnichów także obecnie. Co kilka, kilkanaście lat słyszy się o mnichu, który popada w ów stan błogości i fizycznie żyje, choć duchowo opuszcza ten świat, a jedzenie, czy picie nie są mu potrzebne.
Kyan Aye proponuje wizytę w wiosce Pa-Oh. Mamy trochę czasu, a chce mi pokazać jak mieszkają jego rodacy i czym się zajmują. Zatrzymujemy się więc i wchodzimy pomiędzy domy. Wioska jest pusta, bo ludzie o tej porze pracują na polach. Mimo, że są wakacje brakuje w wiosce także maluchów, one – podobnie jak ich rodzice – pracują.
Kyan Aye wyjaśnia, które z drzew to avocado, a które mango, wskazuje także na inne, ale niestety nie dogadujemy się co do nazwy owocu jaki ono wydaje. Wieś jest bardzo ładna, czysta, uporządkowana w swoim rozplanowaniu przestrzennym. W trakcie tego krótkiego spaceru trafiamy na chyba jedyne osoby, które w wiosce pozostały. Są to kobiety, trudniące się wyplataniem strzechy, a pracy pewnie mają sporo, no bo każdy dom (o ile nie ma jeszcze pokrycia z nieszczęsnej blachy) wymaga wymiany pokrycia dachu co pięć lat.
W Taunggyi żegnam się z Khun Kyan Aye. Widać, że ze szczerą serdecznością życzy mi i moim bliskim szczęścia i zdrowia. Prosi też, bym opowiedział o Pa-Oh swoim znajomym i zaprosił ich do odwiedzenia Birmy.
W drodze powrotnej do Shwenyaung postanawiam zatrzymać się w jednej z dwóch birmańskich winnic. Docieram do niej pokonując ostre serpentyny, prowadzące tym razem w dół. Nie mogę wyjść z podziwu dla odwagi i zmysłu równowagi ludzi których mijam. Uczepieni rurek, bagażników, lusterek i wszystkiego co wystaje poza obrys samochodu, którym podróżują, z ogromną prędkością pokonują kolejne zakręty prowadząc przy tym ożywione dyskusje. Wszechobecne motorowery, którymi podróżuje w tym samy czasie 4-5 osób przechylają się niebezpiecznie na zakrętach. Codzienność komunikacyjna Birmy.
Obie Birmańskie winnice są własnością kapitału zagranicznego, który z tytułu ich posiadania i użytkowania przekazuje rządowi odpowiednie opłaty. Patrząc na cenę wina w Birmie nie są one chyba małe. Oprócz spaceru pomiędzy krzewami winorośli mam też możliwość – zapraszany przez pracujące tam kobiety i mężczyzn - zobaczenia jak odbywa się proces produkcji. Moje zwiedzanie zaczyna się niemal od końca procesu technologicznego, bo trafiam na grupę kucających pracowników, z których jedni myją butelki, a inni naklejają etykiety. Poza przywołaniem i zaproszeniem nikt specjalnie nie zwraca na mnie uwagi. Łażę więc gdzie chcę i robię co chcę. Nie jest to duża winnica i produkcja win nie odbywa się tu na ogromną skalę. W Europie nazwana byłaby zapewne rodzinną. To zaledwie kilka dużych metalowych beczek i kilka maszyn do rozlewania trunku oraz korkowania butelek.
Otoczenie winnicy utrzymane w nienagannym porządku i z wysoką jak na Birmę klasą. Nie trudno się domyśleć, że jest to miejsce przeznaczone do zapraszania grubych ryb i wspólnych degustacji wina oraz zawierania interesów. W moim planie podróży degustacja birmańskiego wina nie była przewidziana, ale nie zawsze należy trzymać się planów. Mimo, że kieliszek tego trunku kosztuje tyle, co butelka wina w Polsce, nie można być i nie spróbować. Jakość birmańskiego piwa jest zdecydowanie lepsza niż birmańskiego wina.
W winiarni spotykam i wdaję się w krótką pogawędkę z dość swobodnie zachowującym się w tym miejscu Niemcem, który okazuje się być zarządcą owej wytwórni. Przyjechał do Birmy przed czterema laty i nie wyobraża sobie lepszego miejsca na świecie dla cudzoziemca niż ten właśnie kraj, gdzie żyje wśród ludzi tak przyjaznych i życzliwych. Ani raz w tym czasie nie był w Europie i co więcej, nie planuje na razie powrotu lub choćby odwiedzin. Opowiada mi o Birmie z perspektywy obcokrajowca; o ostrych i rygorystycznych przepisach, których nikt nie egzekwuje, ani nie przestrzega. To nic, że na posiadanie telewizji satelitarnej trzeba mieć pozwolenie i słono za nie zapłacić – ludzie mają TVSAT i w swej prostocie cieszą się, że dobra władza jest dla nich tak życzliwa, że nie ściga ich za te drobne nieposłuszeństwa. To nic, że są na drogach punkty kontroli lub poboru opłat. Kiedy miniesz je na pełnym gazie nie zatrzymując się, nikt za tobą nie pojedzie i nie będzie cię ścigał. Przecież on nie wie, kto jechała w środku. A nóż ktoś ważny, więc po co robić sobie kłopoty?
Mój rozmówca tak samo nagle jak się pojawił, tak samo nagle zniknął. Nie zapytał nawet skąd jestem i jak mi się tutaj podoba. Od razu widać, że niemiecki charakter daleki od birmańskiego.
Na skrzyżowaniu w Shwenyaung, o którym wszyscy nad Inle i w okolicy mówią po prostu Junction Road i od razu wiedzą o co chodzi, żegnam się z moim kierowcą. Szkoda, że bariera językowa nie pozwoliła nam się dogadać. Jest bardzo miłym i sympatycznym człowiekiem.
Autobus do Mandalay za dwie godziny. W przydrożnym barze zamawiam, jak się okazuje, najlepszy w Birmie, a może i na całym świecie makaron z warzywami i kurczakiem. Gdyby nie posiłek jak zjem na pożegnanie Ngapali Beach ta dzisiejsza obiado-kolacja zyskała by miano „szef kuchni poleca”. A tak, zajęła zaszczytne drugie miejsce w rankingu.
Wolny czas poświęcam na rozkoszowanie się widokami życia wokół skrzyżowania. Pora zachodzącego słońca, ludzi powracających do swoich domostw i wzmożonego ruchu wokół skrzyżowania znakomicie się do tego nadaje. Mijają mnie rowery, motorowery, riksze, trójkołowe taksówki, wozy konne, niby-traktory, mikrobusy, autobusy, małe i wielkie ciężarówki....... Przed moimi oczami przesuwa się na żywo muzeum motoryzacji.
18.00 – niebywała rzecz: autobusu nie ma. 18.30 – zaczynają podjeżdżać pierwsze rejsowe do Mandalay, ale układ szlaczków, które wymalowane na burcie autobusu formują nazwę przewoźnika sugeruje, że to nie mój. Mimo to, każdemu kierowcy, który się zatrzymuje pokazuję bilet, a każdy z nich – jakby w zmowie z pozostałymi - odpowiada: next, next. Turyści którzy czekali wraz ze mną już odjechali innymi autobusami (a czekało kilkanaście osób), a ja zaczynam być lekko podenerwowany, lecz gdy dopytuję stojących obok mnie ludzi, uspokajają i każą czekać dalej.
W końcu nadjeżdża długo oczekiwany! I od razu doznaję wszechogarniającego przerażenia: autobus dobity ludnością lokalną do granic jego rozciągliwości. Nie ma jak przejść, nie ma jak usiąść, nie ma gdzie położyć bagaży. Ponieważ wczesna rezerwacja zapewnia mi miejsce siedzące, i to takie z oparciem, a nie w środku, w przejściu na zydelku, toteż miejsce się znajduje, ale dostać się do niego nie sposób. W końcu, po licznych nadepnięciach na bagaże, ludzi i inwentarz, który ze sobą wiezie i ciągłym powtarzaniu sorry, dostaję się do mojego fotela, a mój plecak ląduje pod moimi nogami. Pozycja w jakiej przyjdzie mi spędzić noc jest naprawdę mało komfortowa; nie pozwala bowiem na żaden ruch w bok, ani do tyłu (bo fotele się nie rozkładają). Mogę co najwyżej lekko się pochylić do przodu i tłuc głową z radości o fotel przede mną, ale też nie jest to proste, bo stopy położone na plecaku powodują, że kolana mam na wysokości klatki piersiowej, a przy jeździe po wybojach nawet na wysokości uszu.
Atrakcje na tą noc zapewniają mi sami Birmańczycy, którzy postanowili szczelnie zapełniać foliowe woreczki pozostawione im przez obsługę autobusu. Natomiast ci, których nie dosięgły przypadłości żołądkowe plują namiętnie gdzie popadnie. Mojego nastroju nie poprawiają ani puszczane birmańskie teledyski, ani kolejne odcinki telenowel rodzimej produkcji.
Szukając kolejnych doznań i doświadczeń birmańskich na pierwszym postoju, daję się skusić na placki zrobione być może z soi, a może z czegoś innego - lepiej nie wiedzieć. Ulgę w podróży przynosi dopiero odcinek mniej wyboistej i prostej drogi, na który wjeżdżamy około 1.00 w nocy, po uiszczeniu opłaty. Tu nareszcie samochody mogą się wyprzedzać, więc prędkość rośnie do dwucyfrowej. Udaje mi się w końcu zasnąć, ale nie jest to długa noc. Jest bowiem jeszcze ciemno, gdy o 4.30 dojeżdżam do Mandalay.
Birmańczycy wiedzą doskonale czego potrzeba skonanemu po nocnej podróży turyście. Na dworcu roi się od taksówkarzy, którzy w dłoniach trzymają tabliczki z nazwami hoteli. Tym razem to ja jestem sprytniejszy i wiem, że to zwykła ściema, bo w hotelu, w którym chciałem się zatrzymać i do którego dzwoniłem już wcześniej, nie ma w najbliższym czasie wolnych miejsc, choć tabliczkami z jego nazwą wymachują najbardziej. Naciągacze jednak twardo obstają przy swoim, twierdząc że miejsce jest. Kiedy jednak mówię, że dobra jedziemy, ale jak nie będzie miejsca to nie płacę za kurs, miękną i mówią że jest też sporo innych fajnych hoteli w tej cenie. Ostatecznie za niezbyt wygórowaną kwotę ustalam z młodym chłopakiem, że ryczałtowo będziemy jeździć do momentu, aż nie znajdę czegoś, co mi spasuje. On się zgadza i o brzasku wjeżdżamy w centrum drugiego co wielkości miasta Birmy, do osławionego Mandalay rozłożonego nad brzegami Irawadi.
Już pierwsza noclegownia okazuje się znośna i do zaakceptowania. Trzeba przecież wypocząć, bo jak się okazuje prom do Mingun wypływa już o 9.00 rano. Jeszcze tylko ustalamy z moim panem taksówkarzem dobrą cenę za wycieczkę wokół Mandalay na ‘pojutrze’ i dobranoc – przede mną najwyżej dwie godziny snu.
MANDALAY I OKOLICEMingun, Sagaing, Ava
Birma ma także swoich muezinów, którzy pomiędzy piątą, a szóstą rano pieśnią wznoszą modły. Gdziekolwiek nie śpię w Birmie, słyszę ich rano pogrążony w półśnie. Ale nie tym razem. Pobudka po bardzo krótkiej nocy jest nie lada wyzwaniem, niemniej informacja z recepcji jest precyzyjna: prom do Mingun wypływa tylko o 9.00 i wraca 14.00. |
Znajduję bez trudu rikszarza, który w cenie małego piwa w Polsce wiezie mnie i mój fotograficzny tobołek przez pół Mandalay do portu nad wschodnim brzegiem Irawadi. Przy podjeździe na mały wał oddzielający ulicę od portu ma wyraźny problem z rozbujaniem swojego rowerka, zsiadam wiec, by było mu odrobinę lżej. Mimo wysiłku jaki włożył w naszą podróż bardzo prosi, by mógł mnie także odebrać z promu i zawieźć do hotelu w drodze powrotnej. Jazda rikszą ulicami Mandalay to niezła frajda, ale i duży hardcore. Manewrowanie pośród setek rowerów i motocykli, dziesiątek pojazdów czterokołowych z pasażerem przypiętym do ramy dostarcza nie lada emocji. Potęgują się one na skrzyżowaniach, kiedy dostrzegam, że inne pojazdy mijamy w odległości zaledwie kilku centymetrów od moich stóp, a wszystko to pośród dźwięku klaksonów i pokrzykiwań.
Warto było przyjechać do portu odrobinę wcześniej, by poobserwować portowe życie. Także tutaj sprawdza się zasada: gdzie pracujesz, tam mieszkasz i żyjesz. Czekam więc na prom pośród bawiących się dzieciaków, kobiet robiących pranie, porządkujących swoje pływające domostwa, przygotowujących posiłki. A sam port to po prostu kawałek brzegu rzeki, do którego przycumowane są mniejsze i większe łodzie. Za trapy służą drewniane deski rzucane z brzegu na pokład, a w klasie bardziej komfortowej, także żerdzie trzymane przez obsługę statku, służące jako poręcz.
Tuż przed planowanym odpływem przychodzi właściciel promu ‘regularnego’ i mówi, że nic z tego, ale zwraca pieniądze i dziś rejsu nie będzie, bo tyle łódek zamówionych i zarezerwowanych, że nie ma czym popłynąć. Po protestach kilku backpackersów, którzy czekają na prom zastanawia się i potwierdza, że znalazłaby się jedna łódź, ale do siedzenia tylko maty. Bułgar, Rosjanin, para Francuzów, dwie Norweżki i ja przystajemy na propozycję, ale japońska para będzie miała z tym kłopot. Ubrani od stóp do głów, szczelnie okryci koszulami, spodniami, skarpetami, maskami na twarz, okularami, czapkami i rękawiczkami zdają się mieć problem z brakiem cywilizacji. Nie pasują ani do ludności lokalnej, ani do licznych turystów. Stanowią kosmiczny element nabrzeża w Mandalay.
Z zainteresowaniem obserwujemy niewielkie zamieszanie przy brzegu, którego efektem jest zaproszenie nas na sporą łódź, i choć pozbawioną silnika, to jednak przypiętą linami do drugiej. Razem tworzą one jakby katamaran, który z niewielkim opóźnieniem w stosunku do planowanego czasu odbija od brzegu. My, ubodzy turyści z plecakami siedzimy sobie i patrzymy twarzą w twarz francuskiej rodzinie, która wynajęła sobie łódź „na własność”, a my wynajęliśmy sobie ich silnik. Dzieli nas burta oraz kwota jaką im i nam przyszło zapłacić za podróż do Mingun.
Jeszcze z brzegu dopatrywałem się na horyzoncie wielkiej bryły stupy w Mingun. Faktycznie, jedyne co było widać na przeciwległym brzegu, oddalonym o kilkanaście kilometrów, to jej regularny kształt. Z każdą minutą spędzoną na promie rośnie przede mną w ogromnym tempie do momentu, aż zasłania niemal pół nieba, gdy dobijamy do brzegu.
Wysiadam z łódki na brzeg i ku mojemu zaskoczeniu nigdzie nie widzę ogromnej stupy. Trudno się zorientować, w którą stronę iść, ale w takim przypadku należy po prostu podążać za tłumem. Można co prawda skorzystać z wołowej taksówki, ale wybieram tańszą opcję nożną. Okazuje się, że ruiny stupy oddalone są od miejsca, w którym cumują statki zaledwie o kilkaset metrów.
Mingun odróżnia od innych miejsc w Birmie, które już zobaczyłem tłum turystów. Naprawdę spotyka się ich na każdym kroku. Tam gdzie są turyści muszą być też kramy i stoiska z pamiątkami oraz rękodziełem. Jest w czym wybierać. Małe dzieciaki gonią za turystami i chcą wymieniać drobne euro i dolary na kyaty. Dla nich bilon podarowany przez turystów jest bezużyteczny.
Kilka kroków w stronę wioski i spotyka mnie kolejna niespodzianka. Mam szczęście: widziałem już birmańskie wesele, tym razem mam okazję zobaczyć przyjęcie dzieci do nowicjatu, a więc odpowiednik naszej „pierwszej komunii”. Przemarsz do klasztoru ma charakter odświętnej procesji, której towarzyszy muzyka. Dudnienie dochodzi z ogromnych zespołów głośnikowych ułożonych na ciężarówkach. Wszyscy wybiegają przed domy, sklepy i stragany, starsze kobiety ocierają łzy wzruszenia, niemal wszyscy machają i pozdrawiają uczestników procesji.
Procesję rozpoczynają wyglądające jak damy dworu kobiety w odświętnych strojach niosące upominki dla dzieci. W rękach trzymają sztuczne kwiaty, a także coś co w pierwszej chwili wygląda jak gra planszowa, albo pudełko puzzli, a okazuje się zestawem „zbuduj sam ołtarzyk z Buddą”. Za nimi młodzi chłopcy na kucykach w towarzystwie ojców, którzy prowadzą odświętnie osiodłane koniki. Pochód zamykają dziewczynki w bryczkach, którym towarzyszą mamy i ciocie. Stroje, makijaż oraz wystrój bryczek odzwierciedlają zamożność rodziny dziewczynki oddawanej na nauki do klasztoru. Wśród nowicjuszy są kilkuletnie dzieciaki, ale i nastolatki.
Kiedy procesja wychodzi poza wioskę, ja kieruję się w stronę największej na świecie w planach, choć nigdy nie dokończonej stupy, której budowę przerwano niemal dwa wieki temu po śmierci króla Bdawpaya, jej fundatora i pomysłodawcy. Docelowo miała być ona trzy razy wyższa niż obecne ruiny.
Po bardzo stromych schodach wspinam się na szczyt ruin. Wspinaczka warta jest wysiłku, bowiem nagrodą jest widok na rozlaną wokół Mandalay Irawadi. O pięknie stupy w Mingun stanowi jej ogrom, nie zaś ornamentyka lub finezja.
Niedaleko stupy, w miasteczku, można zobaczyć dzwon, który został zamówiony przez Bodawpaya z myślą o budowanej stupie. Dziewięćdziesiąt ton brązu odlane w kształcie odwróconego kielicha jest mniejsze niż to sobie wyobrażałem. Dzwon, jak wszystkie inne w Birmie, nie ma serca. Dźwięk wydaje po uderzeniu w niego drewnianą pałką. W chwili radosnego skupienia uderzam w dzwon, z myślą że rozchodzący się dźwięk rozproszy dobrą karmę pośród tych, których kocham i którzy są mi bliscy.
Jak tłumaczył mi jeszcze w Kakku mój przewodnik Khun Kyan Aye, nie muszę być buddystą by tworzyć i przekazywać dobrą karmę. Jeżeli moje intencje są czyste i towarzyszy im dobry uczynek, a może być nim na przykład zakup biletu, a więc pewnego rodzaju jałmużna, to mam dobrą karmę, która mogę się dzielić.
Zostaje mi niewiele czasu na zwiedzanie Mingun, w sam raz na to, by kupić kartki pocztowe i dotrzeć do łodzi. Tym razem staram się bardzo pilnować czasu, bo nasz przewoźnik promowy zawarł z nami umowę: „wypływamy punktualnie o 13.00 na nikogo nie czekamy. Sorry, ale kto się spóźni ten zostaje”. Tymczasem w wiosce zrobiło się już pusto, wszystkie wynajęte „prywatnie” łodzie już odpłynęły. Przy brzegu czeka tylko nasza łódź, do której doczepiono nieco mniejszą „łódkę-silnik.” Wszak coś nas pchać musi, gdy wioseł nie ma.
Gdy dobijamy do brzegu w Mandalay, czeka już na mnie mój znajomy rikszarz i mimo, że ze względu na swoją wagę nie jestem najlepszym klientem, to nie marudzi tylko zasuwa na swoim roweru za równowartość kolejnego piwa.
Chwila odpoczynku, toaleta, napisanie kartek i pora wyruszać na miasto (lub do miasta – jak kto woli). Poczta znajduje się tuż obok hotelu, ale to co warte wspomnienia to cena znaczka. W Polsce nie można za taką kwotę nic kupić, no chyba że 1/5 pudełka zapałek.
Celem popołudniowo-wieczornego spaceru po mieście ma być Mandalay Hill i widok zachodu słońca nad Mandalay właśnie z tego miejsca. Krążąc po mieście docieram do zachodniej bramy Mandalay Palace. Okazuje się jednak, że do Pałacu można wejść jedynie od strony zachodniej. Pałac otoczony jest murem w kształcie kwadratu, którego bok wynosi około 2km. Odpada więc piesze przeniesienie się na drugi jego bok w trzydziestostopniowym upale zwłaszcza, że znajdujące się za murami muzeum, nie jest według opisów szczególnie interesujące. Oddalam się więc od bramy otwartej jedynie dla wojskowych notabli, strzeżonej przez uzbrojonych wojskowych, nad których głowami widnieje napis Armia z narodem – kto chce nas rozdzielić jest naszym wrogiem.
Pałac i otaczające go ogrody skryte za murem zajmują przeogromny obszar. Mur oraz fosa wzdłuż której wolno idę starając się kryć w cieniu niskich drzew, zdają się nie mieć końca. Podobnie jak droga na Mandalay Hill, które choć z każdym krokiem bliższe, to ciągle jest na odległym horyzoncie. Ufam jednak planowi miasta, według którego to zaledwie kilka kilometrów, a więc nie więcej niż dwie godziny marszu.
Po raz pierwszy podejmuję tego typu ryzyko i zatrzymuję się przy pani serwującej świeżo wyciskany sok owocowy, zamawiając szklaneczkę. Właścicielka interesu uruchamia swoją maszynę i po kilku chwilach dostaję do ręki słodziutki i aromatyczny sok pomarańczowy. W ostatniej chwili pani dorzuca garść lodu. Z uśmiechem na ustach zadaję pytanie, starając się wolno i wyraźnie wypowiedzieć każde słowo: Is this ice from purified water? Na które to pytanie pani, z dość dziwną intonacją, wskazującą raczej na pytanie niż twierdzenie odpowiada: Yes? Weryfikuję jej odpowiedź kolejnym pytaniem: or maybe not? Odpowiedzią jest wypowiedziane z dokładnie tą samą intonacją: Yes? Co robić, wkładam swoją łapkę do szklanki i wyławiam te kawałki lodu, które w upale nie zdążyły się jeszcze rozpuścić. Sok pyszny – podświadomie zastanawiam się jakie mam zapasy papieru toaletowego.
Na Mandalay Hill wchodzi się po chodach łączących kolejne małe świątynie zbudowane na jego zboczach. Schody zdają się nie mieć końca, a gdy już jak sądzę docieram do szczytu, pojawia się kolejne podejście i kolejna świątynia. Kiedy w końcu docieram do miejsca, które uznaję za szczyt wzgórza (choć można iść jeszcze dalej i chyba wyżej) czeka mnie nie tylko nagroda w postaci widoku na całe miasto, ale także i niespodzianka. Spotykam znajomą szwajcarską parę, która przyszła tu w tym samym celu co i ja. Wymieniamy informacje o tym, kto gdzie był i co widział oraz jakie mamy wrażenia. Oboje stanowią nieco inną kategorię podróżników; są już w trasie od pięciu miesięcy, a przed nimi co najmniej tyle samo czasu poza ojczyzną.
Kiedy nad Mandalay zachodzi słońce, uzgadniamy wspólny powrót taksówką, bo nasze hotele dzieli zaledwie kilkaset metrów. Kiedy tak wracając podskakujemy na pace taksówki, która szybko pokonuje wyboje, dowiaduję się jeszcze gdzie warto wstąpić, by zjeść coś dobrego. Oboje zachwycają się ulicznym barem, w którym serwowane jest indyjskie capati. Bez trudu odnajduję opisaną przez nich jadłodajnię, rozłożone na chodniku i ulicy małe plastikowe stoliki i stołki. Siadam pośród tłumu klientów zamawiając capati z kurczakiem. Kiedy dostaję zamówione danie okazuje się jak bardzo różnią się kulinarne gusta. Kolacja w Capatti Stand na rogu 82-giej i 27-mej jest jedną z większych porażek kulinarnych w Birmie. Capati smakuje jak polski naleśnik, a kurczak suchy i twardy nadaje się jedynie do żucia. Można powiedzieć, że w Capatti Stand wszystko jest niskie: niskie ceny, niskie stoliki i niska jakość.
Niezaspokojony kulinarnie przenoszę się do Maan Restaurant, gdzie zamawiam zupę musztardową i sajgonki. Zupę zaliczam do tej samej kategorii doznań smakowych co niedawno zjedzone capati, ale sajgonki są bardzo dobre.
Mandalay po zmroku jest dla mnie bardzo przytłaczające i przygnębiające. Warkot agregatów i ciemność rozświetlana zimnym światłem jarzeniówek tworzą taki właśnie nastrój. I choć nie jest jeszcze bardzo późno decyduję się na powrót do hotelu i wskok do łóżka. Zmęczenie daje o sobie znać, a jutro o 8.30 ma czekać Mir Mir i jego niebieska taksówka, która zawiezie mnie do innych historycznych stolic Birmy położonych wokół Mandalay.
Kolejny dzień wita mnie w recepcji informacją, że Mir Mir nie mógł przyjechać osobiście i przysłał w zastępstwie swojego kolegę. Kolega po angielsku umie tyle co ja po chińsku i jeszcze chce za kurs więcej niż ustaliliśmy dwa dni temu z Mir Mir. Naprawdę wkurzony robię chłopakowi małą awanturkę, wypowiadam trzy magiczne angielskie słowa i po chwili zjawia się kolega kolegi, który bardzo płynnie mówi po angielsku i oczywiście zgadza się jechać za wcześniej umówioną kwotę. Dziwne jest to, że niebieska taksówka, którą mam dziś podróżować zdaje się być własnością ogólną; jeden kierowca wysiadł, drugi wsiadł. Żadnej wymiany dokumentów, czy kluczyków, wymiany informacji typu „kiedy wrócisz i jak mi autko przekażesz”.
Ustalamy szybko trasę Sagaing – Inwa (Ava) – Amarapura, a po drodze zatrzymamy się w jakimś miejscu z ciekawym widokiem – jak zapewnia mnie kierowca. Kierujemy się nad Irawadi i wzdłuż rzeki jedziemy na południe. Po trzydziestu minutach taksóweczka zatrzymuje się. Wokół pył i kurz pobocza, na którym swój kram rozłożył sprzedawca arbuzów. Obok niego swojego interesu pilnuje właściciel stacji benzynowej. Pomiędzy Irawadi a ulicą, którą przyjechaliśmy jest dosyć urwisty brzeg, a na nim buddyjski klasztor. Wąskie schody wiodą wysoko na jego kolejne poziomy. Z najwyższego rozpościera się widok na położone po drugiej stronie rzeki Sagaing, ciągle spowite poranną mgłą wymieszaną z dymem porannych palenisk. Powód dla którego zatrzymaliśmy się w tym właśnie miejscu znajduje się pode mną. Spojrzenie w dół klasztornego muru, i dalej wzdłuż urwistego brzegu kieruje wzrok na port przeładunku drewna tekowego i bambusa. To kolejne miejsce w Birmie, które otwiera przede mną zdawałoby się nieistniejący już świat. Pędzę do niego czym prędzej w dół po klasztornych schodach pokonując po kilka stopni na raz. Mały portowy świat wśród kurzu, piachu i górującymi ponad wszystkim ogromnymi tekowymi balami drewna.
Tak jak rybacy znad Inle mieszkali na wodzie, tak robotnicy zatrudnieni przy przeładunku drewna mieszkają po prostu na brzegu rzeki lub na bambusowych tratwach. W ogóle nie dziwi mnie już to bardzo silne związanie miejsca pracy i zamieszkania. Z każdym kolejnym odwiedzanym miejscem jest to dla mnie coraz bardziej naturalne i zrozumiałe. Birmańczycy nie mają wolnych niedziel, piątków, czy jakichkolwiek innych dni. Nieliczna grupa mająca dni wolne od pracy to administracja. Reszta pracuje dzień w dzień; na roli, w porcie, w klasztorze, w sklepikach, przy straganach, na rowerach, w samochodach i ciężarówkach, w warsztatach, przy swoich domach...
Niespodziewanie zostaję obskoczony prze grupę kilkuletnich dzieciaków żądnych swojego uwiecznienia na zdjęciu. Warunki nie pozwalają na wymianę obiektywu, a dzieciaki wręcz wchodzą w długie „tele”. Na migi ustalamy warunki uwieczniania, a rezultaty chyba im się podobają, bo z zadowoleniem oglądają swoje zatrzymane w kadrze twarze i odprowadzają mnie do czekającej przy ulicy Blue Taxi. Z tego spotkania zapamiętuję (nie po raz pierwszy zresztą) dziecięcą radość wynikającą z .... no właśnie z czego? Mają tak niewiele, a cieszą się wszystkim. To chyba jest właśnie nieskalana radość istnienia, a może nawet radość nieskalanego istnienia.
Do Sagaing docieram drogą wiodącą przez most – jedyny most na Irawadi w promieniu dziesiątek, a może i setek kilometrów. Wąskimi, zatłoczonymi uliczkami przeciskamy się w nieznanym mi kierunku. Panuje tu zupełnie inny, swojski klimat, zupełnie inny od tego, który spotyka się na ulicach Mandalay czy nawet Taunggyi.
Kiedy zatrzymujemy się przed kolejnym klasztorem, z największym trudem ukrywam irytację. Ile można! Ale daję się przekonać mojemu kierowcy, który pokazuje mi, że obok jest tanie i dobre paliwo, które musi kupić, a zajmie mu to jedynie 15-20 minut. Patrząc na liczącą setki metrów kolejkę trudno mi w to uwierzyć, ale nie mam wyjścia. Udaję się więc na spacer po klasztorze ufundowanym przez „związek fryzjerów”. Ten fakt znajduje swoje potwierdzenie w ornamencie zdobiącym zwieńczenie wejściowej bramy.
Snuję się wolno idąc krok za krokiem i nie wiedząc jeszcze, że wymuszony w tym miejscu przystanek, to kolejny dar losu. Na tyłach klasztoru znajdują się zabudowania, kilka domów tworzących małą osadę. Przed domami trwa poruszenie; grupa dorosłych mężczyzn, a także młodych chłopców przygotowuje nowicjackie dekoracje. Gotowy jest już tron na słonia, na którym zasiądzie zapewne młodzieniec. Birmański słoń stoi nieopodal i w cieniu drzewa chroni swoje ciało przed palącymi promieniami słońca, posypując je dodatkowo piachem. Drugi, mniejszy bawi się z dziećmi, a może to jednak one bawią się z nim. Chłopcy, którzy mnie dostrzegają i od razu wciągają do swoich zabaw ze słoniem, okażą się być tymi, których będę wspominał najmilej, zapewne ze względu na zupełny brak tremy przed obcokrajowcem i ogromnymi wysiłkami jakie podejmują, by się ze mną efektywnie porozumieć. Muszę więc koniecznie głaskać słonia, a także nakarmić go połówką arbuza. Zastanawiam się, co jest dla nich większą atrakcja: słoń, który przecież nie mieszka z nimi na co dzień i zabawa z nim jest czymś odświętnym, czy też może ja, jeszcze bardziej zjawiskowa postać, choć z krótszym nosem i mniejszymi uszami.
Kiedy po kilkunastu minutach próbuję się pożegnać (czas na tankowanie już dawno minął), widzę autentyczny smutek w ich oczach, a może nawet coś na kształt przerażenia. Tłumaczą mi coś, czego zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć, mówią coraz wolniej i wyraźniej. Ja nadal nic nie rozumiem, a oni stają się coraz bardziej zasmuceni. W końcu chwytają mnie za ręce i ciągną gdzieś pomiędzy domy. Początkowo się opieram pokazując, że muszę już iść, że nie mam czasu, ale w końcu o co chodzi? Dlaczego nie miałbym mieć czasu? Przecież nic mi nie grozi! Dochodzimy do gęstych zarośli, a tam, za niewielkim murkiem... żółwie – powód do dumy dla chłopaków i źródło ich radości. To nimi chcą się przede mną pochwalić, odkrywając swoją chłopięcą tajemnicę przede mną, nieznajomym o bladej twarzy. Tym razem oprócz wszechobecnej sympatii i życzliwości zostaję obdarzony także zaufaniem. Staję się powiernikiem małego sekretu birmańskich chłopaków, którzy w końcu dają za wygraną i pozwalają mi odejść, odprowadzając do miejsca, w którym czeka na mnie taksówka.
Mojemu dzisiejszemu opiekunowi nie udało się zdobyć tej „dobrej i taniej” benzyny. Kupił 92 oktanową, ale i tak wygląda na zadowolonego. Ruszamy dalej i dosłownie po chwili mijając znak z napisem Sagaing Hills, zatrzymujemy się przed..... schodami. Sagaing to niemal wyłącznie schody prowadzące do licznych świątyń położonych na szczytach wzgórz, które tworzą owo miasteczko. Setki świątyń Sagaing są miejscem pielgrzymek dla osób zestresowanych, mających problemy emocjonalne oraz psychiczne. Sagaing, jakie zapamiętam to zielone wzgórza i śpiew ptaków. Ale też Sagaing to miejsce, którego nie będę polecał tym, którzy mają mało czasu na zwiedzanie Birmy. Choć ładne, to jednak niezaskakujące.
Mimo, że podczas wspinaczki po stromych schodach, krople potu spływają mi do oczu, dostrzegam na koszulce mijanego chłopaka litery układające się w znany mi akronim AGH. Moim uczelnianym ziomalem okazuje się Michał, z którym gawędzimy i wymieniamy wrażenia w drodze na szczyt. A na szczycie klasztor, w którym posągowi Buddy składane jest w ofierze jedzenie. Stoiska z owocami, napojami, ryżem, ciastami nie służą zaspokojeniu własnego głodu. Można w nich wykupić danie dla Buddy i złożyć przed jego wizerunkiem.
Poza pięknymi widokami na pozostałe wzgórza, ciekawostką tego miejsca jest rodzimy malarz artysta, który formuje farbę za pomocą żyletki formując naprawdę niezwykłe birmańskie pejzaże.
Sagaing opuszczam szybko licząc, że dzień przyniesie ciekawsze przeżycia. Kiedy jednak docieram do miejsca, w którym powinienem odnaleźć swój środek transportu okazuje się, że nikt na mnie nie czeka. Zakłopotanie trwa tylko kilka sekund. Zaraz obok mnie zjawia się jakiś Birmańczyk, który wyjaśnia że mój kierowca złapał gumę i pojechał szybko naprawić uszkodzoną oponę. Nie raz przekonałem się jednak, że w Birmie nic nie dzieje się bez powodu. Tak jest i tym razem. Kiedy przysiadam przy pobliskim wielobranżowym straganie dostrzegam nastolatkę, która z nasion arbuza plecie naprawdę ładne bransoletki. Efekt rozmowy jest taki, że w zasadzie dostaję jedną jako upominek, ale mimo to postanawiam zrewanżować się za jej pracę. Trzy złote to nie majątek, a to dwa razy więcej niż oficjalna cena takiej bransoletki.
Ava – ta nazwa wyspy w ustach Birmańczyków brzmi dużo ładniej niż jej druga wersja: Inwa. Dostać się na nią można łodzią, która pełni funkcję promu. Jedynym środkiem transportu na wyspie dla turysty jest bryczka. Miejscowi poruszają się po niej rowerami i sporadycznie motorowerami. Próba niezatrudnienia fiakra i zwiedzanie wyspy na własną rękę byłyby błędem. Wyspa jest całkiem rozległa, a miejsca godne zwiedzenia dosyć odległe od siebie, jednak co ważniejsze przejażdżka bryczką po duktach wytyczonych jedynie kołami dwukółek naprawdę niezapomniana. Ava, w przeciwieństwie do Sagaing zachwyca mnie od pierwszej chwili. Soczysta zieleń, spokój, cisza, wiejska zabudowa... Wszystko to tworzy nastrój bajkowy. Bo naprawdę nie trudno wyobrazić sobie, że w chacie po prawej mieszka Jaś i Małgosia, w tej po lewej wychowuje się z macochą Kopciuszek, a tam dalej znajduje się osada Kajka i Kokosza. Na Avie nie można się niestety zatrzymać turystycznie, a chciałoby się zostać tutaj ze dwa dni i spacerować pośród wiosek, pól i dróżek. Spacerować alejkami, wzdłuż których rosną wysokie drzewa.
Docieram do kamiennych ruin nie opisanych w żadnym przewodniku. Rozgrzana kamienna podłoga utrudnia ich zwiedzanie. Można przystanąć jedynie w miejscach zacienionych. Z jednego z nich widać zniszczony posąg Buddy, który był kiedyś głównym punktem klasztoru, który już nie istnieje, a pozostały po nim jedynie uszkodzone filary i fragmenty kamiennych ścian. Pomarańczowo-brunatny kolor ruin łączy się z zielenią traw i błękitem nieba. Pięknie tu i gorąco.
Na Ava znajduje się kilka magicznych miejsc. Kolejne do którego docieram, to klasztor Bagaya Kyaung. Jeden z nielicznych drewnianych klasztorów w Birmie, zbudowany niemal trzy stulecia temu, architektonicznie bardziej przypomina klasztory japońskie, czy koreańskie. Osadzony na palach, wykonany z drewna tekowego, rozmawia z każdym, kto wchodzi w jego progi odpowiadając na każdy krok skrzypieniem desek. W jego wnętrzu panuje niemal całkowity mrok. Wystawione na działanie mocnego światła słonecznego źrenice z trudem adaptują się do nowych warunków. Delikatny zapach tekowego drewna działa na nozdrza jak kadzidło. Klasztor nadal żyje swoim życiem. W jednej z sal przylegających do głównego pomieszczania dostrzegam szkolne ławy zapełnione młodymi mnichami i chłopakami w tradycyjnych, zwykłych strojach. Południowy upał nie każdemu z nich pozwala na pilną naukę. Więcej niż połowa znajduje się w objęciach Morfeusza, a pozostali leniwie piszą coś w swoich zeszytach. Pilnujący chłopców starszy mnich–nauczyciel, pogrąża się w lekturze wiadomości sportowych w lokalnej gazecie. Jakże inna to szkoła i jak odmienny system edukacji od tego, który nam spędzał sen z powiek. Chciałoby się zostać i poobserwować mnichów, ale bogate plany każą ruszać dalej.
Bryczka wiezie mnie przez pola uprawy bananów i fasoli do Nanmyin, wieży strażniczej. Trzydziestometrowa wieża góruje nad płaską okolicą. Dwa wieki temu, w wyniku trzęsienia ziemi przechyliła się i jest birmańską krzywą wieżą. Gdyby w Birmie istniały przepisy BHP wstęp na nią zostałby zakazany. Mimo rozpadających się drewnianych schodów, brakujących stopni, konstrukcji o wątpliwej trwałości i niemal prowizorycznych balustrad, można wyspinać się na sam jej szczyt i oglądać z góry okolicę.
Na wyspie jest jeszcze jedno miejsce, które tradycyjnie odwiedzają turyści. To klasztor Maha Aungmye Bonzan. Nie zostaję jednak do niego wpuszczony, gdyż jego zwiedzenie wiąże się z nabyciem tzw. combo ticket. Jest on niezbędny w wielu miejscach w Mandalay i wokół niego, ale jak się okazuje ktoś zechciał jego okazania w ostatnim z odwiedzanych przeze mnie, które tego wymagają. Odmawiam wykupienia i wycofuję się z klasztoru.
Ava zachwyca mnie swoimi krajobrazami. Ale Ava przy swoim pięknie jest równocześnie bardzo męcząca. To zamknięty, ograniczony terytorialnie obszar, na którym bardzo aktywnie działają dzieciaki natarczywie starające sprzedać wszystko co posiadają. Trudno bez stanowczego tonu uwolnić się od nich.
Bryczka, kończąc okrężną trasę po wyspie, dowozi mnie do przystani promowej. Na lądzie wchodzę do jednej z kilku knajpek. Tej, którą zachwala mój szofer, a także dwie dziewczyny z Polski, kończące właśnie swój posiłek. Niestety, oprócz kulinarnych azjatyckich uniesień bywają także i kulinarne wpadki. Mój wybór okazuje się zupełnie nietrafiony. Rozgotowany makaron z wirtualnymi warzywami pozbawiony jest smaku. Smak odnajduję więc w serwowanym w ramach głównego dania arbuzie oraz w piwie. Kiedy reguluję rachunek wręczając właścicielce wyszynku 5.000K wprowadzam ją w stan... zakłopotania? radości? Trudno mi jednoznacznie określić jej zachowanie. Z pomocą przychodzą siedzący obok mężczyźni, którzy tłumaczą na angielski przyczynę zaistniałej sytuacji. Otóż sympatyczna starsza pani po raz pierwszy w swoim życiu trzyma banknot o tak wysokim nominale, odpowiadający 17 złotym polskim.
Nasycony kulinarnym niedosytem udaję się do Amarapury – teatru cieni zachodzącego słońca. Kiedy wczesnym popołudniem, w promieniach wysoko zawieszonej na niebie ognistej kuli, staję na moście robi on wrażenie jedynie swoją długością, ale na pewno nie kunsztem wykonania, czy wyszukaną formą architektoniczną. Tysiąc tekowych pali, na których jest osadzony i dziesiątki tysięcy desek tworzących jego platformę są mocno nadgryzione zębem czasu.
Zanim udam się na dokładne oględziny mostu umawiam się z birmańskim wioślarzem, o którym mówią Master of the Sunset, że spotkamy się na drugim brzegu o 17.00, by zachód słońca oglądnąć z wody. Teren wokół mostu to istne śmietnisko, na którym można znaleźć niemal wszystko, co służyło Birmańczykom w ich gospodarstwach.
Szybko decyduję się na spacer po moście, który stanowi jakby odrębny świat. Pierwsza grupa przemierzających go to mieszkańcy Maha Ganayon Kyaung, dla których to jedyna droga do domu. Druga, do której i ja się zaliczam, to turyści. Są widocznie na każdym kroku, ale zatrzęsienia bladych twarzy nie ma. Trzecia grupa, dość licznie reprezentowana, to żebracy. Siedzą na skraju mostu prosząc o jałmużnę i datki. Czwartą grupę stanowi młodzież. O ile dla turystów U-Bein’s Bridge jest atrakcją architektoniczną i teatrem cieni, o tyle dla birmańskich nastolatków jest mostem zakochanych. Ubierają swoje najlepsze ciuchy, dziewczyny dodatkowo nakładają europejski makijaż i szukają swojej miłości na całe życie. Ostatnia grupa - fotografowie żeruje na przedostatniej. Uwieczniają chwile spotkania na moście. Tworzą portrety dziewczyn. Zdjęcia przez nich robione muszą być koniecznie przejaskrawione i przekolorowane. Ten, który nie potrafi osiągnąć takiej stylistyki nie ma szans na zdobycie klienta.
O umówionej porze wsiadam do wynajętej łodzi. Zachód słońca dopiero za pół godziny, więc rozpoczynamy powolną przejażdżkę po jeziorze. Jezioro jest na tyle płytkie, że ludzie łowią ryby brodząc, unosząc nad taflą wody jedynie swoją głowę. Nisko pochyleni ciągną po dnie małe sieci, do których łapią małe rybki. Ręcznych rybaków chłodzi woda, a mojego gondoliera rozgrzewa wiosłowanie. Po kilkunastu minutach prosi mnie o chwilę odpoczynku. Przysiada na łódce i ociera pot z czoła. Łódka tymczasem spokojnie sobie dryfuje. Ciekawy jest sposób w jaki wiosłuje się nad Taungthaman Lake. Wioślarze stoją na rufie, przodem do kierunku w którym płyną, wypychając wiosna mocnymi ruchami do przodu. Kiedy chcą zakotwiczyć łódź w jakimś miejscu, po prostu wbijają wiosła pionowo w dno jeziora.
Kiedy zajmujemy miejsce do obserwacji zachodu słońca, zdaję sobie sprawę, że określenie Master of the Sunset nie jest przesadne. To idealny punkt do obserwacji teatru cieni, który właśnie się rozpoczyna.
Opadająca ku horyzontowi pomarańczowa tarcza słońca tworzy jedyne w swoim rodzaju tło dla scen rozgrywających się na moście; buddyjscy mnisi wracają do swoich klasztorów, młodzi zakochani spacerują trzymając się za ręce, rolnicy wracają do swoich domów niosąc na plecach plecione kosze wypełnione plonami, a kobiety prowadzą po moście swoje rowery, do których przyczepiły sprawunki.
Obserwuję to co się dzieje w milczeniu, zdając sobie sprawę, że to jeden z najpiękniejszych widoków jakimi zamierza uroczyć mnie Birma. Wiem też, że nastroju i magii nie będę w stanie nikomu przekazać, bo jest to jedno z takich miejsc, którego uroku trzeba doświadczyć samemu.
Kiedy słońca chowa się za horyzontem, ja ciągle pozostaję w stanie rozmarzenia i oderwania od rzeczywistości mimo, że dotarłem już na brzeg i jadę niebieską taksóweczką wprost do hotelu. Mandalay jest jeszcze bardziej ciemne niż Rangun. Jarzeniówki z rzadka oświetlają ulice i chodniki. Nieco więcej białego, zimnego światła można znaleźć w jadłodajniach. Dzisiejszego wieczoru trafiam do Shan Restaurant. To taki przyuliczny barek, w którym palcem można pokazać co się chce zjeść. Nie ma co ukrywać – jedzenie smaczne, a porcje ogromne. Tylko z tym pokazywaniem trzeba uważać, bo wskazując na coś, co wyglądało najsmakowiciej dowiedziałem się, że jest to smażona świńska skóra. Poprawka po kolacji to sok z limonki i cytryny w pobliskiej lodziarni. Desery lodowe wyglądają rewelacyjnie i nęcą, ale świadomie z nich rezygnuję, nie chcąc, by żołądek odmówił posłuszeństwa w trakcie jutrzejszej podróży łodzią do Bagan. Moje starania i tak nie są doskonałe, bo sok zawiera w sobie tyle kostek lodu, że można by lodowisko nimi wybrukować.
Aby birmańskiej tradycji stało się zadość – zasypiam szybko i wstaję wcześnie, bo już o 4.30 rano. O śniadaniu nie ma co marzyć, gdyż o 5.00 wyjeżdżam do „portu”. Dojeżdżamy na miejsce dość szybko, choć po drodze spotyka mojego kierowcę mała przygoda. Kiedy blue taxi zatrzymuje się przy niewielkim wzniesieniu, nie jest w stanie ruszyć pod górkę. Musi być to dość częsty przypadek, bo bez chwili namysłu kierowca wysiada, podkłada pod koło kamień i już po chwili ruszamy dalej.
Jako środek transportu z Mandalay do Bagan wybrałem już wcześniej łódź. Jednak tzw. slow-boat, którą chciałem płynąć w dół Irrawady, będąca środkiem transportu dla Birmańczyków, nie płynęła tego dnia. Nie odczuje więc co to znaczy podróż z inwentarzem, na kawałku siennika, pośród mieszkańców wiosek położonych nad rzeką. Mnie pozostaje tzw. fast-boat. To w miarę nowoczesny stateczek, przeznaczony dla turystów. Rezygnuję z numerowanego miejsca pod pokładem i zajmuję ratanowy fotel na otwartym, górnym pokładzie. Dopóki statek stoi przycumowany jest mi co najwyżej zimno, kiedy jednak punktualnie o 6.00 wypływamy na środek rzeki wraz z pierwszymi promieniami słońca, zimny wiatr sprawia, że jest naprawdę nieprzyjemnie, a zwykły polar nie jest wystarczającym okryciem. Po zaledwie pół godziny powietrze ogrzewa się jednak tak, że z każdą chwilą robi się coraz bardziej przyjemnie, a chłodna bryza nie przeszkadza.
Wschodzące nad Irrawady słońce staje się prawdziwą orgią dla amerykańskiego turysty wyposażonego w wielokilogramowe obiektywy. Wcale się nie dziwie jego odczuciom, obserwując ten sam widok.
Śniadanie, którego nie miałem okazji zjeść w hotelu tutaj jest w cenie biletu. Pyszne tosty z dżemem i kawa zawsze pozwalają miło rozpocząć dzień.
Kolejnych dziesięć godzin podróży, to obserwacja dość monotonnych widoków za prawą i lewą burtą. Ma to być jednak dzień odpoczynku i lenistwa po wielu dniach dość ostrej aktywności i taki właśnie jest. Pogoda stabilna jak Linux; na niebie nie ma żadnej chmurki, ale na wodzie nie odczuwa się upału tak bardzo, a pot z czoła się nie leje. I chodź na obiad na łódce jest zbyt ciepło, to oczywiście chłodne piwo smakuje jak zawsze.
Irrawady jest bardzo płytka o tej porze roku. Statek płynie zakosami, wybierając głębsze miejsca i sprytnie omijając mielizny. Godziny południowe to czas prania i kąpieli. Na brzegach pojawiają się mieszkańcy przybrzeżnych wiosek, którzy stadnie czynią ablucje.
Ta wielogodzinna, dość monotonna podróż, to dla mnie czas na przemyślenia i ułożenie w głowie i w sercu tych wszystkich przeżyć, które spotkały mnie w ostatnich dniach. Uśmiecham się do swoich myśli, kiedy przypominam sobie pierwsze nieporadne konwersacje, gdy nie wiedziałem jeszcze, że na bardzo powszechne w Birmir pytanie fastamjama? należy odpowiedzieć Yes, first time in Myanmar!
Kiedy słońce zaczyna schodzić coraz niżej, lekko znużony już wielogodzinną podróżą dostrzegam pierwsze stupy. Z każdym przepłyniętym kilometrem jest ich coraz więcej. Po ponad dziesięciogodzinnym rejście w dość luksusowych, jak na birmańskie standardy warunkach, docieram do Starego Bagan miejsca, które znajduje się na wszystkich listach rankingowych must see.
Warto było przyjechać do portu odrobinę wcześniej, by poobserwować portowe życie. Także tutaj sprawdza się zasada: gdzie pracujesz, tam mieszkasz i żyjesz. Czekam więc na prom pośród bawiących się dzieciaków, kobiet robiących pranie, porządkujących swoje pływające domostwa, przygotowujących posiłki. A sam port to po prostu kawałek brzegu rzeki, do którego przycumowane są mniejsze i większe łodzie. Za trapy służą drewniane deski rzucane z brzegu na pokład, a w klasie bardziej komfortowej, także żerdzie trzymane przez obsługę statku, służące jako poręcz.
Tuż przed planowanym odpływem przychodzi właściciel promu ‘regularnego’ i mówi, że nic z tego, ale zwraca pieniądze i dziś rejsu nie będzie, bo tyle łódek zamówionych i zarezerwowanych, że nie ma czym popłynąć. Po protestach kilku backpackersów, którzy czekają na prom zastanawia się i potwierdza, że znalazłaby się jedna łódź, ale do siedzenia tylko maty. Bułgar, Rosjanin, para Francuzów, dwie Norweżki i ja przystajemy na propozycję, ale japońska para będzie miała z tym kłopot. Ubrani od stóp do głów, szczelnie okryci koszulami, spodniami, skarpetami, maskami na twarz, okularami, czapkami i rękawiczkami zdają się mieć problem z brakiem cywilizacji. Nie pasują ani do ludności lokalnej, ani do licznych turystów. Stanowią kosmiczny element nabrzeża w Mandalay.
Z zainteresowaniem obserwujemy niewielkie zamieszanie przy brzegu, którego efektem jest zaproszenie nas na sporą łódź, i choć pozbawioną silnika, to jednak przypiętą linami do drugiej. Razem tworzą one jakby katamaran, który z niewielkim opóźnieniem w stosunku do planowanego czasu odbija od brzegu. My, ubodzy turyści z plecakami siedzimy sobie i patrzymy twarzą w twarz francuskiej rodzinie, która wynajęła sobie łódź „na własność”, a my wynajęliśmy sobie ich silnik. Dzieli nas burta oraz kwota jaką im i nam przyszło zapłacić za podróż do Mingun.
Jeszcze z brzegu dopatrywałem się na horyzoncie wielkiej bryły stupy w Mingun. Faktycznie, jedyne co było widać na przeciwległym brzegu, oddalonym o kilkanaście kilometrów, to jej regularny kształt. Z każdą minutą spędzoną na promie rośnie przede mną w ogromnym tempie do momentu, aż zasłania niemal pół nieba, gdy dobijamy do brzegu.
Wysiadam z łódki na brzeg i ku mojemu zaskoczeniu nigdzie nie widzę ogromnej stupy. Trudno się zorientować, w którą stronę iść, ale w takim przypadku należy po prostu podążać za tłumem. Można co prawda skorzystać z wołowej taksówki, ale wybieram tańszą opcję nożną. Okazuje się, że ruiny stupy oddalone są od miejsca, w którym cumują statki zaledwie o kilkaset metrów.
Mingun odróżnia od innych miejsc w Birmie, które już zobaczyłem tłum turystów. Naprawdę spotyka się ich na każdym kroku. Tam gdzie są turyści muszą być też kramy i stoiska z pamiątkami oraz rękodziełem. Jest w czym wybierać. Małe dzieciaki gonią za turystami i chcą wymieniać drobne euro i dolary na kyaty. Dla nich bilon podarowany przez turystów jest bezużyteczny.
Kilka kroków w stronę wioski i spotyka mnie kolejna niespodzianka. Mam szczęście: widziałem już birmańskie wesele, tym razem mam okazję zobaczyć przyjęcie dzieci do nowicjatu, a więc odpowiednik naszej „pierwszej komunii”. Przemarsz do klasztoru ma charakter odświętnej procesji, której towarzyszy muzyka. Dudnienie dochodzi z ogromnych zespołów głośnikowych ułożonych na ciężarówkach. Wszyscy wybiegają przed domy, sklepy i stragany, starsze kobiety ocierają łzy wzruszenia, niemal wszyscy machają i pozdrawiają uczestników procesji.
Procesję rozpoczynają wyglądające jak damy dworu kobiety w odświętnych strojach niosące upominki dla dzieci. W rękach trzymają sztuczne kwiaty, a także coś co w pierwszej chwili wygląda jak gra planszowa, albo pudełko puzzli, a okazuje się zestawem „zbuduj sam ołtarzyk z Buddą”. Za nimi młodzi chłopcy na kucykach w towarzystwie ojców, którzy prowadzą odświętnie osiodłane koniki. Pochód zamykają dziewczynki w bryczkach, którym towarzyszą mamy i ciocie. Stroje, makijaż oraz wystrój bryczek odzwierciedlają zamożność rodziny dziewczynki oddawanej na nauki do klasztoru. Wśród nowicjuszy są kilkuletnie dzieciaki, ale i nastolatki.
Kiedy procesja wychodzi poza wioskę, ja kieruję się w stronę największej na świecie w planach, choć nigdy nie dokończonej stupy, której budowę przerwano niemal dwa wieki temu po śmierci króla Bdawpaya, jej fundatora i pomysłodawcy. Docelowo miała być ona trzy razy wyższa niż obecne ruiny.
Po bardzo stromych schodach wspinam się na szczyt ruin. Wspinaczka warta jest wysiłku, bowiem nagrodą jest widok na rozlaną wokół Mandalay Irawadi. O pięknie stupy w Mingun stanowi jej ogrom, nie zaś ornamentyka lub finezja.
Niedaleko stupy, w miasteczku, można zobaczyć dzwon, który został zamówiony przez Bodawpaya z myślą o budowanej stupie. Dziewięćdziesiąt ton brązu odlane w kształcie odwróconego kielicha jest mniejsze niż to sobie wyobrażałem. Dzwon, jak wszystkie inne w Birmie, nie ma serca. Dźwięk wydaje po uderzeniu w niego drewnianą pałką. W chwili radosnego skupienia uderzam w dzwon, z myślą że rozchodzący się dźwięk rozproszy dobrą karmę pośród tych, których kocham i którzy są mi bliscy.
Jak tłumaczył mi jeszcze w Kakku mój przewodnik Khun Kyan Aye, nie muszę być buddystą by tworzyć i przekazywać dobrą karmę. Jeżeli moje intencje są czyste i towarzyszy im dobry uczynek, a może być nim na przykład zakup biletu, a więc pewnego rodzaju jałmużna, to mam dobrą karmę, która mogę się dzielić.
Zostaje mi niewiele czasu na zwiedzanie Mingun, w sam raz na to, by kupić kartki pocztowe i dotrzeć do łodzi. Tym razem staram się bardzo pilnować czasu, bo nasz przewoźnik promowy zawarł z nami umowę: „wypływamy punktualnie o 13.00 na nikogo nie czekamy. Sorry, ale kto się spóźni ten zostaje”. Tymczasem w wiosce zrobiło się już pusto, wszystkie wynajęte „prywatnie” łodzie już odpłynęły. Przy brzegu czeka tylko nasza łódź, do której doczepiono nieco mniejszą „łódkę-silnik.” Wszak coś nas pchać musi, gdy wioseł nie ma.
Gdy dobijamy do brzegu w Mandalay, czeka już na mnie mój znajomy rikszarz i mimo, że ze względu na swoją wagę nie jestem najlepszym klientem, to nie marudzi tylko zasuwa na swoim roweru za równowartość kolejnego piwa.
Chwila odpoczynku, toaleta, napisanie kartek i pora wyruszać na miasto (lub do miasta – jak kto woli). Poczta znajduje się tuż obok hotelu, ale to co warte wspomnienia to cena znaczka. W Polsce nie można za taką kwotę nic kupić, no chyba że 1/5 pudełka zapałek.
Celem popołudniowo-wieczornego spaceru po mieście ma być Mandalay Hill i widok zachodu słońca nad Mandalay właśnie z tego miejsca. Krążąc po mieście docieram do zachodniej bramy Mandalay Palace. Okazuje się jednak, że do Pałacu można wejść jedynie od strony zachodniej. Pałac otoczony jest murem w kształcie kwadratu, którego bok wynosi około 2km. Odpada więc piesze przeniesienie się na drugi jego bok w trzydziestostopniowym upale zwłaszcza, że znajdujące się za murami muzeum, nie jest według opisów szczególnie interesujące. Oddalam się więc od bramy otwartej jedynie dla wojskowych notabli, strzeżonej przez uzbrojonych wojskowych, nad których głowami widnieje napis Armia z narodem – kto chce nas rozdzielić jest naszym wrogiem.
Pałac i otaczające go ogrody skryte za murem zajmują przeogromny obszar. Mur oraz fosa wzdłuż której wolno idę starając się kryć w cieniu niskich drzew, zdają się nie mieć końca. Podobnie jak droga na Mandalay Hill, które choć z każdym krokiem bliższe, to ciągle jest na odległym horyzoncie. Ufam jednak planowi miasta, według którego to zaledwie kilka kilometrów, a więc nie więcej niż dwie godziny marszu.
Po raz pierwszy podejmuję tego typu ryzyko i zatrzymuję się przy pani serwującej świeżo wyciskany sok owocowy, zamawiając szklaneczkę. Właścicielka interesu uruchamia swoją maszynę i po kilku chwilach dostaję do ręki słodziutki i aromatyczny sok pomarańczowy. W ostatniej chwili pani dorzuca garść lodu. Z uśmiechem na ustach zadaję pytanie, starając się wolno i wyraźnie wypowiedzieć każde słowo: Is this ice from purified water? Na które to pytanie pani, z dość dziwną intonacją, wskazującą raczej na pytanie niż twierdzenie odpowiada: Yes? Weryfikuję jej odpowiedź kolejnym pytaniem: or maybe not? Odpowiedzią jest wypowiedziane z dokładnie tą samą intonacją: Yes? Co robić, wkładam swoją łapkę do szklanki i wyławiam te kawałki lodu, które w upale nie zdążyły się jeszcze rozpuścić. Sok pyszny – podświadomie zastanawiam się jakie mam zapasy papieru toaletowego.
Na Mandalay Hill wchodzi się po chodach łączących kolejne małe świątynie zbudowane na jego zboczach. Schody zdają się nie mieć końca, a gdy już jak sądzę docieram do szczytu, pojawia się kolejne podejście i kolejna świątynia. Kiedy w końcu docieram do miejsca, które uznaję za szczyt wzgórza (choć można iść jeszcze dalej i chyba wyżej) czeka mnie nie tylko nagroda w postaci widoku na całe miasto, ale także i niespodzianka. Spotykam znajomą szwajcarską parę, która przyszła tu w tym samym celu co i ja. Wymieniamy informacje o tym, kto gdzie był i co widział oraz jakie mamy wrażenia. Oboje stanowią nieco inną kategorię podróżników; są już w trasie od pięciu miesięcy, a przed nimi co najmniej tyle samo czasu poza ojczyzną.
Kiedy nad Mandalay zachodzi słońce, uzgadniamy wspólny powrót taksówką, bo nasze hotele dzieli zaledwie kilkaset metrów. Kiedy tak wracając podskakujemy na pace taksówki, która szybko pokonuje wyboje, dowiaduję się jeszcze gdzie warto wstąpić, by zjeść coś dobrego. Oboje zachwycają się ulicznym barem, w którym serwowane jest indyjskie capati. Bez trudu odnajduję opisaną przez nich jadłodajnię, rozłożone na chodniku i ulicy małe plastikowe stoliki i stołki. Siadam pośród tłumu klientów zamawiając capati z kurczakiem. Kiedy dostaję zamówione danie okazuje się jak bardzo różnią się kulinarne gusta. Kolacja w Capatti Stand na rogu 82-giej i 27-mej jest jedną z większych porażek kulinarnych w Birmie. Capati smakuje jak polski naleśnik, a kurczak suchy i twardy nadaje się jedynie do żucia. Można powiedzieć, że w Capatti Stand wszystko jest niskie: niskie ceny, niskie stoliki i niska jakość.
Niezaspokojony kulinarnie przenoszę się do Maan Restaurant, gdzie zamawiam zupę musztardową i sajgonki. Zupę zaliczam do tej samej kategorii doznań smakowych co niedawno zjedzone capati, ale sajgonki są bardzo dobre.
Mandalay po zmroku jest dla mnie bardzo przytłaczające i przygnębiające. Warkot agregatów i ciemność rozświetlana zimnym światłem jarzeniówek tworzą taki właśnie nastrój. I choć nie jest jeszcze bardzo późno decyduję się na powrót do hotelu i wskok do łóżka. Zmęczenie daje o sobie znać, a jutro o 8.30 ma czekać Mir Mir i jego niebieska taksówka, która zawiezie mnie do innych historycznych stolic Birmy położonych wokół Mandalay.
Kolejny dzień wita mnie w recepcji informacją, że Mir Mir nie mógł przyjechać osobiście i przysłał w zastępstwie swojego kolegę. Kolega po angielsku umie tyle co ja po chińsku i jeszcze chce za kurs więcej niż ustaliliśmy dwa dni temu z Mir Mir. Naprawdę wkurzony robię chłopakowi małą awanturkę, wypowiadam trzy magiczne angielskie słowa i po chwili zjawia się kolega kolegi, który bardzo płynnie mówi po angielsku i oczywiście zgadza się jechać za wcześniej umówioną kwotę. Dziwne jest to, że niebieska taksówka, którą mam dziś podróżować zdaje się być własnością ogólną; jeden kierowca wysiadł, drugi wsiadł. Żadnej wymiany dokumentów, czy kluczyków, wymiany informacji typu „kiedy wrócisz i jak mi autko przekażesz”.
Ustalamy szybko trasę Sagaing – Inwa (Ava) – Amarapura, a po drodze zatrzymamy się w jakimś miejscu z ciekawym widokiem – jak zapewnia mnie kierowca. Kierujemy się nad Irawadi i wzdłuż rzeki jedziemy na południe. Po trzydziestu minutach taksóweczka zatrzymuje się. Wokół pył i kurz pobocza, na którym swój kram rozłożył sprzedawca arbuzów. Obok niego swojego interesu pilnuje właściciel stacji benzynowej. Pomiędzy Irawadi a ulicą, którą przyjechaliśmy jest dosyć urwisty brzeg, a na nim buddyjski klasztor. Wąskie schody wiodą wysoko na jego kolejne poziomy. Z najwyższego rozpościera się widok na położone po drugiej stronie rzeki Sagaing, ciągle spowite poranną mgłą wymieszaną z dymem porannych palenisk. Powód dla którego zatrzymaliśmy się w tym właśnie miejscu znajduje się pode mną. Spojrzenie w dół klasztornego muru, i dalej wzdłuż urwistego brzegu kieruje wzrok na port przeładunku drewna tekowego i bambusa. To kolejne miejsce w Birmie, które otwiera przede mną zdawałoby się nieistniejący już świat. Pędzę do niego czym prędzej w dół po klasztornych schodach pokonując po kilka stopni na raz. Mały portowy świat wśród kurzu, piachu i górującymi ponad wszystkim ogromnymi tekowymi balami drewna.
Tak jak rybacy znad Inle mieszkali na wodzie, tak robotnicy zatrudnieni przy przeładunku drewna mieszkają po prostu na brzegu rzeki lub na bambusowych tratwach. W ogóle nie dziwi mnie już to bardzo silne związanie miejsca pracy i zamieszkania. Z każdym kolejnym odwiedzanym miejscem jest to dla mnie coraz bardziej naturalne i zrozumiałe. Birmańczycy nie mają wolnych niedziel, piątków, czy jakichkolwiek innych dni. Nieliczna grupa mająca dni wolne od pracy to administracja. Reszta pracuje dzień w dzień; na roli, w porcie, w klasztorze, w sklepikach, przy straganach, na rowerach, w samochodach i ciężarówkach, w warsztatach, przy swoich domach...
Niespodziewanie zostaję obskoczony prze grupę kilkuletnich dzieciaków żądnych swojego uwiecznienia na zdjęciu. Warunki nie pozwalają na wymianę obiektywu, a dzieciaki wręcz wchodzą w długie „tele”. Na migi ustalamy warunki uwieczniania, a rezultaty chyba im się podobają, bo z zadowoleniem oglądają swoje zatrzymane w kadrze twarze i odprowadzają mnie do czekającej przy ulicy Blue Taxi. Z tego spotkania zapamiętuję (nie po raz pierwszy zresztą) dziecięcą radość wynikającą z .... no właśnie z czego? Mają tak niewiele, a cieszą się wszystkim. To chyba jest właśnie nieskalana radość istnienia, a może nawet radość nieskalanego istnienia.
Do Sagaing docieram drogą wiodącą przez most – jedyny most na Irawadi w promieniu dziesiątek, a może i setek kilometrów. Wąskimi, zatłoczonymi uliczkami przeciskamy się w nieznanym mi kierunku. Panuje tu zupełnie inny, swojski klimat, zupełnie inny od tego, który spotyka się na ulicach Mandalay czy nawet Taunggyi.
Kiedy zatrzymujemy się przed kolejnym klasztorem, z największym trudem ukrywam irytację. Ile można! Ale daję się przekonać mojemu kierowcy, który pokazuje mi, że obok jest tanie i dobre paliwo, które musi kupić, a zajmie mu to jedynie 15-20 minut. Patrząc na liczącą setki metrów kolejkę trudno mi w to uwierzyć, ale nie mam wyjścia. Udaję się więc na spacer po klasztorze ufundowanym przez „związek fryzjerów”. Ten fakt znajduje swoje potwierdzenie w ornamencie zdobiącym zwieńczenie wejściowej bramy.
Snuję się wolno idąc krok za krokiem i nie wiedząc jeszcze, że wymuszony w tym miejscu przystanek, to kolejny dar losu. Na tyłach klasztoru znajdują się zabudowania, kilka domów tworzących małą osadę. Przed domami trwa poruszenie; grupa dorosłych mężczyzn, a także młodych chłopców przygotowuje nowicjackie dekoracje. Gotowy jest już tron na słonia, na którym zasiądzie zapewne młodzieniec. Birmański słoń stoi nieopodal i w cieniu drzewa chroni swoje ciało przed palącymi promieniami słońca, posypując je dodatkowo piachem. Drugi, mniejszy bawi się z dziećmi, a może to jednak one bawią się z nim. Chłopcy, którzy mnie dostrzegają i od razu wciągają do swoich zabaw ze słoniem, okażą się być tymi, których będę wspominał najmilej, zapewne ze względu na zupełny brak tremy przed obcokrajowcem i ogromnymi wysiłkami jakie podejmują, by się ze mną efektywnie porozumieć. Muszę więc koniecznie głaskać słonia, a także nakarmić go połówką arbuza. Zastanawiam się, co jest dla nich większą atrakcja: słoń, który przecież nie mieszka z nimi na co dzień i zabawa z nim jest czymś odświętnym, czy też może ja, jeszcze bardziej zjawiskowa postać, choć z krótszym nosem i mniejszymi uszami.
Kiedy po kilkunastu minutach próbuję się pożegnać (czas na tankowanie już dawno minął), widzę autentyczny smutek w ich oczach, a może nawet coś na kształt przerażenia. Tłumaczą mi coś, czego zupełnie nie jestem w stanie zrozumieć, mówią coraz wolniej i wyraźniej. Ja nadal nic nie rozumiem, a oni stają się coraz bardziej zasmuceni. W końcu chwytają mnie za ręce i ciągną gdzieś pomiędzy domy. Początkowo się opieram pokazując, że muszę już iść, że nie mam czasu, ale w końcu o co chodzi? Dlaczego nie miałbym mieć czasu? Przecież nic mi nie grozi! Dochodzimy do gęstych zarośli, a tam, za niewielkim murkiem... żółwie – powód do dumy dla chłopaków i źródło ich radości. To nimi chcą się przede mną pochwalić, odkrywając swoją chłopięcą tajemnicę przede mną, nieznajomym o bladej twarzy. Tym razem oprócz wszechobecnej sympatii i życzliwości zostaję obdarzony także zaufaniem. Staję się powiernikiem małego sekretu birmańskich chłopaków, którzy w końcu dają za wygraną i pozwalają mi odejść, odprowadzając do miejsca, w którym czeka na mnie taksówka.
Mojemu dzisiejszemu opiekunowi nie udało się zdobyć tej „dobrej i taniej” benzyny. Kupił 92 oktanową, ale i tak wygląda na zadowolonego. Ruszamy dalej i dosłownie po chwili mijając znak z napisem Sagaing Hills, zatrzymujemy się przed..... schodami. Sagaing to niemal wyłącznie schody prowadzące do licznych świątyń położonych na szczytach wzgórz, które tworzą owo miasteczko. Setki świątyń Sagaing są miejscem pielgrzymek dla osób zestresowanych, mających problemy emocjonalne oraz psychiczne. Sagaing, jakie zapamiętam to zielone wzgórza i śpiew ptaków. Ale też Sagaing to miejsce, którego nie będę polecał tym, którzy mają mało czasu na zwiedzanie Birmy. Choć ładne, to jednak niezaskakujące.
Mimo, że podczas wspinaczki po stromych schodach, krople potu spływają mi do oczu, dostrzegam na koszulce mijanego chłopaka litery układające się w znany mi akronim AGH. Moim uczelnianym ziomalem okazuje się Michał, z którym gawędzimy i wymieniamy wrażenia w drodze na szczyt. A na szczycie klasztor, w którym posągowi Buddy składane jest w ofierze jedzenie. Stoiska z owocami, napojami, ryżem, ciastami nie służą zaspokojeniu własnego głodu. Można w nich wykupić danie dla Buddy i złożyć przed jego wizerunkiem.
Poza pięknymi widokami na pozostałe wzgórza, ciekawostką tego miejsca jest rodzimy malarz artysta, który formuje farbę za pomocą żyletki formując naprawdę niezwykłe birmańskie pejzaże.
Sagaing opuszczam szybko licząc, że dzień przyniesie ciekawsze przeżycia. Kiedy jednak docieram do miejsca, w którym powinienem odnaleźć swój środek transportu okazuje się, że nikt na mnie nie czeka. Zakłopotanie trwa tylko kilka sekund. Zaraz obok mnie zjawia się jakiś Birmańczyk, który wyjaśnia że mój kierowca złapał gumę i pojechał szybko naprawić uszkodzoną oponę. Nie raz przekonałem się jednak, że w Birmie nic nie dzieje się bez powodu. Tak jest i tym razem. Kiedy przysiadam przy pobliskim wielobranżowym straganie dostrzegam nastolatkę, która z nasion arbuza plecie naprawdę ładne bransoletki. Efekt rozmowy jest taki, że w zasadzie dostaję jedną jako upominek, ale mimo to postanawiam zrewanżować się za jej pracę. Trzy złote to nie majątek, a to dwa razy więcej niż oficjalna cena takiej bransoletki.
Ava – ta nazwa wyspy w ustach Birmańczyków brzmi dużo ładniej niż jej druga wersja: Inwa. Dostać się na nią można łodzią, która pełni funkcję promu. Jedynym środkiem transportu na wyspie dla turysty jest bryczka. Miejscowi poruszają się po niej rowerami i sporadycznie motorowerami. Próba niezatrudnienia fiakra i zwiedzanie wyspy na własną rękę byłyby błędem. Wyspa jest całkiem rozległa, a miejsca godne zwiedzenia dosyć odległe od siebie, jednak co ważniejsze przejażdżka bryczką po duktach wytyczonych jedynie kołami dwukółek naprawdę niezapomniana. Ava, w przeciwieństwie do Sagaing zachwyca mnie od pierwszej chwili. Soczysta zieleń, spokój, cisza, wiejska zabudowa... Wszystko to tworzy nastrój bajkowy. Bo naprawdę nie trudno wyobrazić sobie, że w chacie po prawej mieszka Jaś i Małgosia, w tej po lewej wychowuje się z macochą Kopciuszek, a tam dalej znajduje się osada Kajka i Kokosza. Na Avie nie można się niestety zatrzymać turystycznie, a chciałoby się zostać tutaj ze dwa dni i spacerować pośród wiosek, pól i dróżek. Spacerować alejkami, wzdłuż których rosną wysokie drzewa.
Docieram do kamiennych ruin nie opisanych w żadnym przewodniku. Rozgrzana kamienna podłoga utrudnia ich zwiedzanie. Można przystanąć jedynie w miejscach zacienionych. Z jednego z nich widać zniszczony posąg Buddy, który był kiedyś głównym punktem klasztoru, który już nie istnieje, a pozostały po nim jedynie uszkodzone filary i fragmenty kamiennych ścian. Pomarańczowo-brunatny kolor ruin łączy się z zielenią traw i błękitem nieba. Pięknie tu i gorąco.
Na Ava znajduje się kilka magicznych miejsc. Kolejne do którego docieram, to klasztor Bagaya Kyaung. Jeden z nielicznych drewnianych klasztorów w Birmie, zbudowany niemal trzy stulecia temu, architektonicznie bardziej przypomina klasztory japońskie, czy koreańskie. Osadzony na palach, wykonany z drewna tekowego, rozmawia z każdym, kto wchodzi w jego progi odpowiadając na każdy krok skrzypieniem desek. W jego wnętrzu panuje niemal całkowity mrok. Wystawione na działanie mocnego światła słonecznego źrenice z trudem adaptują się do nowych warunków. Delikatny zapach tekowego drewna działa na nozdrza jak kadzidło. Klasztor nadal żyje swoim życiem. W jednej z sal przylegających do głównego pomieszczania dostrzegam szkolne ławy zapełnione młodymi mnichami i chłopakami w tradycyjnych, zwykłych strojach. Południowy upał nie każdemu z nich pozwala na pilną naukę. Więcej niż połowa znajduje się w objęciach Morfeusza, a pozostali leniwie piszą coś w swoich zeszytach. Pilnujący chłopców starszy mnich–nauczyciel, pogrąża się w lekturze wiadomości sportowych w lokalnej gazecie. Jakże inna to szkoła i jak odmienny system edukacji od tego, który nam spędzał sen z powiek. Chciałoby się zostać i poobserwować mnichów, ale bogate plany każą ruszać dalej.
Bryczka wiezie mnie przez pola uprawy bananów i fasoli do Nanmyin, wieży strażniczej. Trzydziestometrowa wieża góruje nad płaską okolicą. Dwa wieki temu, w wyniku trzęsienia ziemi przechyliła się i jest birmańską krzywą wieżą. Gdyby w Birmie istniały przepisy BHP wstęp na nią zostałby zakazany. Mimo rozpadających się drewnianych schodów, brakujących stopni, konstrukcji o wątpliwej trwałości i niemal prowizorycznych balustrad, można wyspinać się na sam jej szczyt i oglądać z góry okolicę.
Na wyspie jest jeszcze jedno miejsce, które tradycyjnie odwiedzają turyści. To klasztor Maha Aungmye Bonzan. Nie zostaję jednak do niego wpuszczony, gdyż jego zwiedzenie wiąże się z nabyciem tzw. combo ticket. Jest on niezbędny w wielu miejscach w Mandalay i wokół niego, ale jak się okazuje ktoś zechciał jego okazania w ostatnim z odwiedzanych przeze mnie, które tego wymagają. Odmawiam wykupienia i wycofuję się z klasztoru.
Ava zachwyca mnie swoimi krajobrazami. Ale Ava przy swoim pięknie jest równocześnie bardzo męcząca. To zamknięty, ograniczony terytorialnie obszar, na którym bardzo aktywnie działają dzieciaki natarczywie starające sprzedać wszystko co posiadają. Trudno bez stanowczego tonu uwolnić się od nich.
Bryczka, kończąc okrężną trasę po wyspie, dowozi mnie do przystani promowej. Na lądzie wchodzę do jednej z kilku knajpek. Tej, którą zachwala mój szofer, a także dwie dziewczyny z Polski, kończące właśnie swój posiłek. Niestety, oprócz kulinarnych azjatyckich uniesień bywają także i kulinarne wpadki. Mój wybór okazuje się zupełnie nietrafiony. Rozgotowany makaron z wirtualnymi warzywami pozbawiony jest smaku. Smak odnajduję więc w serwowanym w ramach głównego dania arbuzie oraz w piwie. Kiedy reguluję rachunek wręczając właścicielce wyszynku 5.000K wprowadzam ją w stan... zakłopotania? radości? Trudno mi jednoznacznie określić jej zachowanie. Z pomocą przychodzą siedzący obok mężczyźni, którzy tłumaczą na angielski przyczynę zaistniałej sytuacji. Otóż sympatyczna starsza pani po raz pierwszy w swoim życiu trzyma banknot o tak wysokim nominale, odpowiadający 17 złotym polskim.
Nasycony kulinarnym niedosytem udaję się do Amarapury – teatru cieni zachodzącego słońca. Kiedy wczesnym popołudniem, w promieniach wysoko zawieszonej na niebie ognistej kuli, staję na moście robi on wrażenie jedynie swoją długością, ale na pewno nie kunsztem wykonania, czy wyszukaną formą architektoniczną. Tysiąc tekowych pali, na których jest osadzony i dziesiątki tysięcy desek tworzących jego platformę są mocno nadgryzione zębem czasu.
Zanim udam się na dokładne oględziny mostu umawiam się z birmańskim wioślarzem, o którym mówią Master of the Sunset, że spotkamy się na drugim brzegu o 17.00, by zachód słońca oglądnąć z wody. Teren wokół mostu to istne śmietnisko, na którym można znaleźć niemal wszystko, co służyło Birmańczykom w ich gospodarstwach.
Szybko decyduję się na spacer po moście, który stanowi jakby odrębny świat. Pierwsza grupa przemierzających go to mieszkańcy Maha Ganayon Kyaung, dla których to jedyna droga do domu. Druga, do której i ja się zaliczam, to turyści. Są widocznie na każdym kroku, ale zatrzęsienia bladych twarzy nie ma. Trzecia grupa, dość licznie reprezentowana, to żebracy. Siedzą na skraju mostu prosząc o jałmużnę i datki. Czwartą grupę stanowi młodzież. O ile dla turystów U-Bein’s Bridge jest atrakcją architektoniczną i teatrem cieni, o tyle dla birmańskich nastolatków jest mostem zakochanych. Ubierają swoje najlepsze ciuchy, dziewczyny dodatkowo nakładają europejski makijaż i szukają swojej miłości na całe życie. Ostatnia grupa - fotografowie żeruje na przedostatniej. Uwieczniają chwile spotkania na moście. Tworzą portrety dziewczyn. Zdjęcia przez nich robione muszą być koniecznie przejaskrawione i przekolorowane. Ten, który nie potrafi osiągnąć takiej stylistyki nie ma szans na zdobycie klienta.
O umówionej porze wsiadam do wynajętej łodzi. Zachód słońca dopiero za pół godziny, więc rozpoczynamy powolną przejażdżkę po jeziorze. Jezioro jest na tyle płytkie, że ludzie łowią ryby brodząc, unosząc nad taflą wody jedynie swoją głowę. Nisko pochyleni ciągną po dnie małe sieci, do których łapią małe rybki. Ręcznych rybaków chłodzi woda, a mojego gondoliera rozgrzewa wiosłowanie. Po kilkunastu minutach prosi mnie o chwilę odpoczynku. Przysiada na łódce i ociera pot z czoła. Łódka tymczasem spokojnie sobie dryfuje. Ciekawy jest sposób w jaki wiosłuje się nad Taungthaman Lake. Wioślarze stoją na rufie, przodem do kierunku w którym płyną, wypychając wiosna mocnymi ruchami do przodu. Kiedy chcą zakotwiczyć łódź w jakimś miejscu, po prostu wbijają wiosła pionowo w dno jeziora.
Kiedy zajmujemy miejsce do obserwacji zachodu słońca, zdaję sobie sprawę, że określenie Master of the Sunset nie jest przesadne. To idealny punkt do obserwacji teatru cieni, który właśnie się rozpoczyna.
Opadająca ku horyzontowi pomarańczowa tarcza słońca tworzy jedyne w swoim rodzaju tło dla scen rozgrywających się na moście; buddyjscy mnisi wracają do swoich klasztorów, młodzi zakochani spacerują trzymając się za ręce, rolnicy wracają do swoich domów niosąc na plecach plecione kosze wypełnione plonami, a kobiety prowadzą po moście swoje rowery, do których przyczepiły sprawunki.
Obserwuję to co się dzieje w milczeniu, zdając sobie sprawę, że to jeden z najpiękniejszych widoków jakimi zamierza uroczyć mnie Birma. Wiem też, że nastroju i magii nie będę w stanie nikomu przekazać, bo jest to jedno z takich miejsc, którego uroku trzeba doświadczyć samemu.
Kiedy słońca chowa się za horyzontem, ja ciągle pozostaję w stanie rozmarzenia i oderwania od rzeczywistości mimo, że dotarłem już na brzeg i jadę niebieską taksóweczką wprost do hotelu. Mandalay jest jeszcze bardziej ciemne niż Rangun. Jarzeniówki z rzadka oświetlają ulice i chodniki. Nieco więcej białego, zimnego światła można znaleźć w jadłodajniach. Dzisiejszego wieczoru trafiam do Shan Restaurant. To taki przyuliczny barek, w którym palcem można pokazać co się chce zjeść. Nie ma co ukrywać – jedzenie smaczne, a porcje ogromne. Tylko z tym pokazywaniem trzeba uważać, bo wskazując na coś, co wyglądało najsmakowiciej dowiedziałem się, że jest to smażona świńska skóra. Poprawka po kolacji to sok z limonki i cytryny w pobliskiej lodziarni. Desery lodowe wyglądają rewelacyjnie i nęcą, ale świadomie z nich rezygnuję, nie chcąc, by żołądek odmówił posłuszeństwa w trakcie jutrzejszej podróży łodzią do Bagan. Moje starania i tak nie są doskonałe, bo sok zawiera w sobie tyle kostek lodu, że można by lodowisko nimi wybrukować.
Aby birmańskiej tradycji stało się zadość – zasypiam szybko i wstaję wcześnie, bo już o 4.30 rano. O śniadaniu nie ma co marzyć, gdyż o 5.00 wyjeżdżam do „portu”. Dojeżdżamy na miejsce dość szybko, choć po drodze spotyka mojego kierowcę mała przygoda. Kiedy blue taxi zatrzymuje się przy niewielkim wzniesieniu, nie jest w stanie ruszyć pod górkę. Musi być to dość częsty przypadek, bo bez chwili namysłu kierowca wysiada, podkłada pod koło kamień i już po chwili ruszamy dalej.
Jako środek transportu z Mandalay do Bagan wybrałem już wcześniej łódź. Jednak tzw. slow-boat, którą chciałem płynąć w dół Irrawady, będąca środkiem transportu dla Birmańczyków, nie płynęła tego dnia. Nie odczuje więc co to znaczy podróż z inwentarzem, na kawałku siennika, pośród mieszkańców wiosek położonych nad rzeką. Mnie pozostaje tzw. fast-boat. To w miarę nowoczesny stateczek, przeznaczony dla turystów. Rezygnuję z numerowanego miejsca pod pokładem i zajmuję ratanowy fotel na otwartym, górnym pokładzie. Dopóki statek stoi przycumowany jest mi co najwyżej zimno, kiedy jednak punktualnie o 6.00 wypływamy na środek rzeki wraz z pierwszymi promieniami słońca, zimny wiatr sprawia, że jest naprawdę nieprzyjemnie, a zwykły polar nie jest wystarczającym okryciem. Po zaledwie pół godziny powietrze ogrzewa się jednak tak, że z każdą chwilą robi się coraz bardziej przyjemnie, a chłodna bryza nie przeszkadza.
Wschodzące nad Irrawady słońce staje się prawdziwą orgią dla amerykańskiego turysty wyposażonego w wielokilogramowe obiektywy. Wcale się nie dziwie jego odczuciom, obserwując ten sam widok.
Śniadanie, którego nie miałem okazji zjeść w hotelu tutaj jest w cenie biletu. Pyszne tosty z dżemem i kawa zawsze pozwalają miło rozpocząć dzień.
Kolejnych dziesięć godzin podróży, to obserwacja dość monotonnych widoków za prawą i lewą burtą. Ma to być jednak dzień odpoczynku i lenistwa po wielu dniach dość ostrej aktywności i taki właśnie jest. Pogoda stabilna jak Linux; na niebie nie ma żadnej chmurki, ale na wodzie nie odczuwa się upału tak bardzo, a pot z czoła się nie leje. I chodź na obiad na łódce jest zbyt ciepło, to oczywiście chłodne piwo smakuje jak zawsze.
Irrawady jest bardzo płytka o tej porze roku. Statek płynie zakosami, wybierając głębsze miejsca i sprytnie omijając mielizny. Godziny południowe to czas prania i kąpieli. Na brzegach pojawiają się mieszkańcy przybrzeżnych wiosek, którzy stadnie czynią ablucje.
Ta wielogodzinna, dość monotonna podróż, to dla mnie czas na przemyślenia i ułożenie w głowie i w sercu tych wszystkich przeżyć, które spotkały mnie w ostatnich dniach. Uśmiecham się do swoich myśli, kiedy przypominam sobie pierwsze nieporadne konwersacje, gdy nie wiedziałem jeszcze, że na bardzo powszechne w Birmir pytanie fastamjama? należy odpowiedzieć Yes, first time in Myanmar!
Kiedy słońce zaczyna schodzić coraz niżej, lekko znużony już wielogodzinną podróżą dostrzegam pierwsze stupy. Z każdym przepłyniętym kilometrem jest ich coraz więcej. Po ponad dziesięciogodzinnym rejście w dość luksusowych, jak na birmańskie standardy warunkach, docieram do Starego Bagan miejsca, które znajduje się na wszystkich listach rankingowych must see.
BAGAN
Kilka kroków wgłąb lądu...
... i po chłodnej bryzie nie ma już śladu. Jej miejsce zajmuje niespotykany dotąd skwar. Dwójka chłopaków z Inn Win Hotel, gdzie wcześniej zarezerwowałem nocleg, jest na tyle dobrze zorganizowana, że w ciągu dwóch minut moje bagaże lądują na pace białej Toyoty, która w Polsce miałaby żółte tablice rejestracyjne dla samochodów zabytkowych, a moim ręku pojawia się obowiązkowy bilet wstępu do strefy archeologicznej. |
Ze Nowego Baganu, jedziemy do Starego, a następnie do Nyaung U, bazy wypadowej dla turystów, miasteczka tanich hotelików i licznych knajpek. Wybór Inn Win okazuje się bardzo trafny. W hotelu pracuje sympatyczny młody chłopak w T-shirtcie z polskimi napisami, pamiątką po odwiedzinach polskich turystów. Okazuje się doskonałą informacją i pomaga mi zorganizować i zaplanować pobyt w Bagan.
Zmierzch w Birmie nadchodzi szybko. Pozostaje więc czas na wieczorny spacer uliczkami Nyaung U i Starego Baganu. Kiedy jadąc do hotelu pokonywałem tą samą trasę samochodem, odległości wydawały się większe. W rzeczywistości nie jest tak źle i wszędzie blisko, a wieczorny spacer jest prawdziwą przyjemnością. Ulice, tym razem na kolorowo, rozświetlają iluminacje z licznych knajpek. To pierwsze miejsce w Birmie, w którym widać turystyczny kierunek świadczonych usług. I choć turystę spotkać tu można co kilka chwil, to mało kto odpuszcza Mingalaba i próbę zagadania, choćby najprostszym „fastamjama?”. Po raz pierwszy od przylotu do Azji jem coś „domowego”; wybieram pizze oraz nadziewane pomidory i mam prawdziwą ucztę. Po powrocie do hotelu podejmuję decyzję (zgodną z podpowiedziami chłopaka z hotelu): jutro wypożyczam rower i objeżdżam okolice, a pojutrze biorę bryczkę i zwiedzam tereny oddalone od hotelu nieco bardziej.
Czym jest Bagan? Dla nas Europejczyków bajkowym miastem, które założone 1200 lat temu było przez następnych kilka stuleci siedzibą królów. W tym czasie wybudowano tam tysiące stup i świątyń, z których dwa tysiące pozostało do dziś choć wiele zniszczonych, bądź naruszonych po trzęsieniu ziemi w 1975 roku.
Kiedy rano wychodzę przed hotel rower już czeka. Zanim wyruszę, moja mapa lokalnej okolicy pokrywa się kreślonymi czerwony flamastrem sugestiami co warto zobaczyć, a co wręcz trzeba.
Przejeżdżam na birmańskim góralu kolejno przez Nyaung U, a następnie Stary Bagan kierując się do pierwszej z zaznaczonych na mapie stup. Oznaczona numerem 2100, położona pomiędzy brzegiem Irrawady a główną drogą łączącą Bagan z Nyaung U, stoi nieco na uboczu. I choć góruje nad otaczającymi ją budynkami to już z tej perspektywy widać, że daleko jej do ogromu najpopularniejszych pięciu, czy siedmiu pagód. W cieniu jej wnętrza wita mnie na oko dwudziestoletni Birmańczyk, który wyjaśnia, że jest opiekunem tej pagody i codziennie przyjeżdża tu z odległej o kilkanaście minut jazdy na rowerze chaty, by witać turystów, opowiadać im jej historię, dbać o czystość i porządek. Dobry angielski i komunikatywność strażnika pagody (które jak twierdzi posiadł dzięki ciotce nauczycielce) sprawiają, że odchodzimy od wątku dotyczącego budowli, w której się znajdujemy i poruszamy inne tematy. W końcu dowiaduję się jaka jest różnica pomiędzy określeniami pagoda, stupa i paya, które często stosuję wymiennie i nie zauważam znaczących różnic pomiędzy nimi.
Z pagody, na którą można wyjść po wąskich kamiennych schodach (taka szerokość schodów jest regułą w bagańskich świątyniach) rozciąga się wspaniały widok na kompleks budowli położony w głębi lądu. Szkoda, że położenie słońca nie pozwala na uwiecznienie tego widoku na zdjęciach.
Kiedy zbieram się do odejścia, kustoszujący budynkowi chłopak prosi mnie o jeszcze małą chwilę uwagi pokazując malowane na płótnie obrazy. Opowiada o swoim unikalnym stylu malowania, wyjątkowości tych malowideł no i zapewnia oczywiście, że są one autentyczne. Wtedy nie wiem jeszcze, że ta historia będzie się powtarzała w każdej odwiedzanej pagodzie lub atrakcyjnym turystycznie miejscu. Nie oznacza to wcale, że obrazy nie są autentyczne lub, że pomiędzy ich twórcami nie ma różnicy w technikach malowania. Są to jednak zazwyczaj drobne szczegóły, a wzory bardzo do siebie podobne, na pierwszy rzut oka wręcz identyczne. Ta twórczość daleka jest jednak od mojej stylistyki. Nie wiem gdzie miałbym powiesić sobie np. wytatuowaną stopę Buddy. Dziękuję uprzejmie i chcąc się zrewanżować za jego gościnę, a także wesprzeć jakoś i rodzinę i być może fundusz utrzymania pagody wyciągam z kieszeni zwitek kyatów. Nie ma mowy jednak o jakimkolwiek datku, czy napiwku. Chłopak twierdzi, że moje odwiedziny są dla niego zaszczytem i przyjemnością, a to jest wystarczająca zapłata. Żegnamy się, a ja z przyklejonymi do siodełka od potu szortami jadę w kierunku największych, najokazalszych, najbardziej rozpoznawalnych pagód, takich jak Hti-lo-min-lo, Ananda Temple, That-byin-nyu Temple i w kierunku Starego Bagan.
Im większa świątynia, tym liczniej odwiedzana przez turystów. Im więcej turystów, tym więcej kramów z różnościami. Bagan to najlepsze miejsce na zaopatrzenie się w pamiątki. Dominują malowane na płótnie obrazy w przeróżnych zestawieniach kolorystycznych i rozmiarach oraz wyroby z drewna i laki. Jest to też jedyne miejsce w Birmie, gdzie można się potargować. To odejście od buddyjskiej kultury i ukłon w stronę turystów. Bo przecież na co dzień, w Birmie każdy mówi cenę rozsądną, niewygórowaną, normalną – można by rzec. Dlaczego miałby zawyżać cenę, by ją później obniżać? A nuż doprowadziłoby to do oszukania kontrahenta i niegodziwego zysku. Odstępstwem jest więc Bagan, choć należy się liczyć z tym, że już druga lub najwyżej trzecia cena podana przez sprzedającego jest tą ostateczną, że nikt za nami nie pobiegnie, gdy odejdziemy bez zakupów, by zaproponować nam jeszcze jeden, ale już ostatni upust.
Wokół świątyń panuje więc ruch i upał, za to w środku cisza i chłód. Zewnętrzny ogrom budowli nie przekłada się na wielkość ich wnętrz. Pagody są „pełne”, a ich środek stanowi najczęściej dość wąski korytarz pozwalający obejść je dookoła. Liczne nisze często służą szukającym odpoczynku, ciszy, wytchnienia, tym którzy chcą spożyć posiłek lub uciec przed piekącym słońcem.
W południe docieram do przystani w Starym Bagan, gdzie wczoraj wysiadłem na brzeg. Brak apetytu sprawia, że w przydrożnej knajpce raczę się chłodnym piwem, a po kilku chwilach zatrzymuję przy skromnej zagrodzie, na ogrodzeniu której przybita jest deska z napisem Coconut Juice. Nie jest to ani knajpa, ani bar. To po prostu zwykły dom i zagroda mieszkańców Bagan. Całą rodziną siedzą przy zbitym z desek stole: babcia, rodzice i dzieci. Kiedy mnie widzą, sadzają między sobą. Trudno nam się dogadać, ale moje coconut juice rozumieją i wiedzą o co mi chodzi. Niestety – w tym sezonie w ich ogródku kokosów już nie ma. Może więc wodę? Albo coś innego? Tak, proszę o wodę. (W tym momencie widzę, jak ojciec wkłada małemu chłopcu do ręki banknot, a ten pędzi kilkadziesiąt metrów dalej by tą wodę kupić). Smutni, że nie mają tego po co do nich wstąpiłem, wykładają na stół wszystko co mają, naprawdę wszystko, choć w niewielkich ilościach. Pojawiają się suszone ryby, tarty imbir, papryczki chili i różne inne pasty i zakąski. Po chwili wraca także uśmiechnięty od ucha do ucha pan domu niosąc w ręce kokos. Okazuje się, że w przydomowym ogrodzie ostał się jeszcze jeden! Chwalę ich gościnność, urodę dzieci, pokazuję jak smaczny jest kokos. Kiedy tak siedzę, czuję się jak niespodziewany gość zaproszony do wigilijnego stołu. Przez przypadek trafiłem do ludzi, którzy w sercu mają wyryte polskie przysłowia czym chata bogata... i gość w dom, Budda w dom. Kiedy się żegnamy z trudem wyciągam od nich wysokość wynagrodzenia za poczęstunek: 100K za kokosa, 300K za wodę. Tak tanio nie jest nigdzie na świecie. Zostawiam 1000K, zapamiętuję na zawsze.
Na godzinę przed zachodem słońca docieram w miejsce, o którym mówią wszyscy. Shwe-san-daw Paya – pagoda zachodzącego słońca. Tu o zachodzie gromadzą się niemal wszyscy by zobaczyć pogrążający się w mroku świat niemal żywcem wyjęty z opowieści Talkiena. I choć nie można dostrzec hobbitów, elfów, orków, bo pozostali jedynie ludzie, to jednak pejzaż okolicy, gęsto usiany kamiennymi pagodami o strzelistych zwieńczeniach nie wydaje się pochodzić z naszego świata.
Jest niemal pusto. Do czasu (niestety). Z każdą chwilą ciągnąc za sobą potężne tumany kurzu docierają pod pagodę autokary; pierwszy, drugi, piąty, dwudziesty.... Setki ludzi pną się w górę po stromych stopniach tej budowli, przypominającej nieco schodkową piramidę, która ma pięć tarasów. Najwyższy zostaje obsadzony tak tłumnie, że przenoszę się dwa piętra niżej, by łudzić się tam odrobiną samotności.
Słońce zachodzi szybko. Za szybko, by nacieszyć się pięknym widokiem. W mroku ginie świat przywołany z odległej przeszłości. A ja w tym mroku wsiadam na rower i pędzę czym prędzej w kierunku hotelu, by nie pogubić drogi pośród piaszczystych, gęsto przecinających się ścieżek.
Wieczorem, zmęczony, ale bardzo szczęśliwy siadam i zamawiam Myanmar Pizza, polecaną przez tych, którzy byli tu przede mną. Nie sądzę, by stała się kiedykolwiek narodową specjalnością.
Kolejny, drugi dzień w Bagan zaczynam od organizacji biletów na przeloty wewnętrzne. Nie wszędzie w Birmie turysta może dotrzeć lądem, a mnie jak do tej pory harmonogram czasowy sprawdza się i nie każe rezygnować z czasochłonnej wyprawy do Mrauk U. Weryfikuję informacje jakie nabyłem przed wyjazdem z Polski i okazuje się, że jest lepiej niż myślałem. Połączenia lotnicze z Sittwe są naprawdę znośne, a dodatkowo do Mrauk U odpływa stamtąd codziennie łódka rządowa! Nie jest to informacja pewna, ale dająca spore nadzieje na zaoszczędzenie sporej ilości pieniędzy. Kiedy siedzę w agencji sympatycznego pana Lin Thina, nie wszystkie połączenia udaje się potwierdzić i wypisać stosowne bilety, ale pan Lin mówi, że wszystko załatwi w ciągu dnia, a ja mam się u niego pojawić wieczorem. Wtedy wszystko będzie załatwione na bank. Pozostaje uwierzyć, przecież jeszcze nie zawiodłem się na prawdomówności Birmańczyków.
Sobota – dzień bryczki, a tu bryczki nie ma. Jak się okazuje koń woźnicy, z którym się umawiałem zwichnął łapę, ale do 10 minut będzie inna bryczka. W Birmie obcokrajowiec nie zostanie nigdy pozostawiony sam sobie, nie poczuje zagrożenia, nie będzie czuł się źle! Mija 10 minut i jest bryczka. Wsiadam czym prędzej i jadę trasę, którą wcześniej obmyślił chłopak z hotelu. Po raz kolejny jego podpowiedzi okazują się trafne. Docieramy bowiem do kilku bardzo ciekawych świątyń, tylko że.... piętnasta lub dwudziesta pagoda z kolei, o podobnym charakterze robi coraz mniejsze wrażenie, a powoduje coraz większe znużenie.
Monotonie przerywa wizyta w wykutym w skale klasztorze Iza Gawna. Dosyć swojsko brzmiąca nazwa może pochodzić na przykład od imienia jakiejś Izabelki Gawnównej, którą w dawnych wiekach przygarnął jeden z władców Baganu, ale tej pewności niestety nie mam. Te zabudowania klasztorne, które wystają ponad powierzchnię i tak znajdują się w, jak sądzić można po regularnym kształcie, wykopanym ludzką ręką rowie. Do sali modlitw i posiłków prowadzą więc wyjątkowo w dół wszechobecne w tym kraju schody. Wokół niej liczne wejścia do wykutych grot połączonych ze sobą wąskimi korytarzykami. Trafiam do klasztoru w porze południowego, a więc ostatniego tego dnia posiłku, który spożywają wszyscy mnisi, a jest ich tutaj siedmioro. Nie oznacza to, że wszyscy jedzą razem. Najpierw najstarszy mnich, jakby buddyjski przeor, następnie pozostali starsi mnisi, na koniec najmłodsi. W grotach nie ma niczego prócz twardych łóżek i wałka pod głowę. To pustelniczy styl życia przeniesiony z europejskich wieków średnich na współczesną codzienność Birmy.
Na mojej drodze znowu kilka świątyń, ale godziny południowe stają się prawdziwą udręką dla konia, który – jak mi mówi pan woźnica – musi odpocząć co najmniej 90 minut. Przerwa dla konia jest okazją do posiłku i dla mnie. Zatrzymujemy się w wiosce Min-Nan-Thu położonej pomiędzy świątyniami Baganu, na piaszczystej, niemal pustynnej o tej porze roku ziemi. Trudno uwierzyć, że ta mała wioska to ponad sto domów, w których mieszka siedemset osób.
Podobnie jak koń, nie jestem zbyt głodny, ale spragniony niemiłosiernie. I to pragnienie pomaga mi ugasić Niu Niu, pracująca w knajpce dziewczynka, choć, jak się okaże ma osiemnaście lat, na które absolutnie nie wygląda. Niu Niu mieszka tu z ojcem i siostrą, bo jej mama zmarła, gdy ona miała 5 lat. Zarabia na życie pracując w knajpce, którą prowadzi jej rodzina. Pyta, czy chcę zobaczyć jak żyją i jak wygląda jej wioska, co oczywiście wywołuje moją ogromną radość. Mija ona jednak szybko, gdy okazuje się, że tam gdzie dotrzemy, będzie to wioska pokazowa. Mimo, że zapewne będę dziś kolejnym turystą, u którego będzie starała się wyrobić poczucie przywiązania i wdzięczności, w nadziei, że kupię coś w sklepiku tekstylnym, to jednak mogę zobaczyć jak wygląda maszyna do rozdrabniania karmy dla wołu, narzędzie do wyciskania oleju z orzeszków, jak piecze się cebulowe lub kukurydziane placki, jak wygląda zakład tkacki. Ostatni punkt zwiedzania wioski to duży dom, który choć wygląda na co najmniej dwudziestoletni, jest podobno nowy i stanowi dumę wioski. Niu zawiedziona, że nie robię żadnych zakupów, ani że nie mam dla niej żadnego prezentu szybko przerzuca swoje zainteresowanie na wysokiego Kanadyjczyka, który właśnie pojawił się w wiosce.
Zachowanie Niu Niu jest dosyć powszechnym zabiegiem marketingowym stosowanym w Bagan. Kiedy przekracza się próg, najczęściej świątyni, obok pojawia się bratnia i bardzo sympatyczna dusza, która idzie krok w krok za tobą oferując wszelaką pomoc, odpowiada na wszystkie pytania, a także opowiada, opowiada i opowiada. Na końcu okazuje się, że ona sama lub ktoś z jej rodziny ma w pobliżu kramik, a dla nas ceny są specjalne. Te wcześniejsze kontakty są na tyle miłe i sympatyczne, że najczęściej żal odmówić.
Opuszczam wioskę i powoli kieruję się ku największej w tym przeogromnym kompleksie Dhamma-Yan-Gyi Pahto. Tu sytuacja z wioski się powtarza. Moją przewodniczą okazuje się być dziewczyna od stoiska z wyrobami z laki. Mimo, że od niej również niczego nie kupiłem dowiedziałem się, czemu ma służyć wizerunek dwóch Buddów obok siebie, znajdujący się na jednym ze świątynnych ołtarzy. Wytłumaczenie jest banalnie proste. Jeden z panujących tu kiedyś królów zabił swoją żonę i brata, aby odkupić swoją winę ufundował posąg podwójnego Buddy. Dziewczynę pozostawiam zawiedzioną z wyrobami z laki w dłoniach.
Wokół świątyń pełno jest kolekcjonerów banknotów. To dość rozpowszechniony sposób zarobkowania. Najczęściej młodzi chłopcy noszą ze sobą klasery pełne banknotów i łatwo odnajdują ten właściwy, bliski naszemu sercu i portfelowi na podstawie naszej odpowiedzi na pytanie łeaju from? Tak, tak, polskie złotówki. A masz dla mnie jakieś pieniądze ze swojego kraju? – pytają zaraz. Ja niestety nie miałem, więc oferowano mi te z klasera po średnioatrakcyjnym kursie wymiany. Można więc albo wzbogacić kolekcję banknotów w formie darowizny, albo uszczuplić wykupując – nie warty przecież nic w Birmie – banknot swojego kraju płacąc dolarami.
Zanim wyruszę ku kolejnej pagodzie zachodzącego słońca, postanawiam spróbować soku z trzciny cukrowej, bardzo popularnego napoju na birmańskich ulicach. Jego smak nie zapada mi jednak w pamięć tak bardzo, jak sposób w jaki sprzedawca serwuje lód obniżający jego temperaturę. Otóż ze styropianowego pojemnika znajdującego się pod jego stopami wyciąga on swoją dłonią dość spory kawał i kruszy rzucając go na blat maszyny wyciskającej sok. Pokruszone kawałki zgarnia tą samą dłonią z blatu wprost do szklanki. Smacznego.
Półtora godziny przed zachodem słońca docieram do Su-la-ma-ni Pahto. Jest cicho i spokojnie. Tylko ja i mrówki na tarasie tej pagody. Stan błogiej ciszy trwa nieco ponad kwadrans, po którym zaczynają dziać się dziwne, na pierwszy rzut oka, rzeczy. Przyjeżdżają sklepikarki i rozstawiają swoje kramy (dla kogo? – zastanawiam się). Na tarasie okalającym świątynie pojawia się kilku młodych chłopców, z których każdy ma prywatnego boom-boxa w postaci małego tranzystorowego radyjka z volume ustawionym na max. Mija kolejnych kilka minut, a pod pagodę podjeżdzają lokalne autobusy, bryczki i rowery. Wysiadają z nich całe rodziny, z przewagą młodych kobiet, birmańskich piękności w najlepszych swych strojach i niecodziennym makijażu. Sytuacja znajduje swoje wytłumaczenie: wczoraj oglądałem zachód słońca z miejsca popularnego wśród turystów, a dziś będę miał przyjemność dzielić ten widok z miejscowymi. Tam, gdzie tłumy ludzi tam też aparaty fotograficzne. Wszyscy robią sobie zdjęcia. Zdjęcie z Bagan o zachodzie słońca z białym człowiekiem jest szczytem pożądania. Umykają mi więc momenty, kiedy sam mógłbym fotografować, będąc fotografowanym. Po chwili wciskam więc wizjer mojego aparatu w oczodół i nie patrzę już nikomu prosto w oczy. Rola małpki pokazywanej palcami nie jest jednak tak do końca zła. Miło jest się odwdzięczyć za birmańską życzliwość, którą żyję już dwa tygodnie, uśmiechać się i machać. Przecież sam na to liczyłem przyjeżdżając do Birmy.
Obserwowanie ludzi staje się ciekawsze niż obserwowanie zachodu słońca. Kiedy więc wszyscy stają plecami do pagody, ja obracam się plecami do słońca i przyglądam się Birmańczykom. Zachodów będzie jeszcze wiele, wieczorów z gapiącymi się na słońce azjatami niekoniecznie.
Droga powrotna bryczką zajmuje niemal godzinę. A konto wieczornego wynagrodzenia woźnica kupuje jeszcze siano i otręby dla konia. Dostanie, gdy wróci do domu i odpocznie. A towarzyszący mi dzisiaj woźnica przeszedł na chwilę na birmański-angielski po piwie jakie wypił do obiadu. Chwilowe rozwiązanie języka pozwoliło, bym dowiedział się, że koń stanowi niemal cały jego majątek. Dostał go w podzięce za pracę od właściciela hotelu, w którym pracował, gdy odchodził z pracy sprzatacza. Bryczka nie jest już jego i musi płacić za jej użyczenie właścicielowi 100K za dzień. Trzy tysiące odpala hotelowi, który znajduje mu klienta. Nie zostaje mu wiele. Ma 36 lat i czwórkę dzieci; najstarsza córka jest kelnerką w hotelu. Żona zmarła na raka dwa lata temu. On sam zarabia jedynie na kursach z turystami. Mój jest pierwszym od tygodnia. Kiedy idzie do pracy, dziećmi zajmują się jego rodzice.
Po co to wszystko pisać? By będąc w Birmie wiedzieć, jak różne może być pojęcie szczęścia i posiadania, by spróbować cieszyć się błahostkami.
Dzień rozpocząłem i kończę w Travel Agency, gdzie czekają na mnie bilety lotnicze. Kiedy przez zapomnienie zaczynam się targować pan Lin smutnieje i spuszcza mi trzy dolary. Kiedy dowiaduję się jaka jest jego marża i zarobek, robi mi się głupio, że tak go oskubałem.
Zmęczenie daje o sobie znać bardzo szybko. Padam, by o poranku rozpocząć kolejny, trzeci już dzień w okolicach Bagan. Dzień bez żadnego planu.
Plan dnia nakreśla mi znowu obsługa hotelowa, wskazując na mapie miejsce, w którym znajdują się warte zobaczenia jaskinie. Pytam bezskutecznie mijane osoby, gdzie skręcić, aby je odnaleźć. Pokazuję nieprecyzyjną mapę. Albo nie wiedzą w ogóle, albo pokazują zupełnie przeciwne kierunki. Jaskiń nie znajduję, ale życie uliczne, które toczy się wokół mnie wydaje się dużo bardziej ciekawe. Staram się uchwycić je w obiektywie najlepiej jak potrafię, równocześnie nie ingerując w nie.
Spacerując trafiam przez przypadek do dużego klasztoru otoczonego zielonym ogrodem z licznymi ścieżkami, w którym parkują całkiem dobre samochody. Przed jednym z domów wchodzących w skład klasztornych zabudowań siedzi na krześle starszy mnich, wokół którego gromadzi się kilka osób w pozach uniżenia i szacunku. Jeden z mężczyzn goli mu głowę, a drugi trzyma przed nim lustro. Mnich ubrany w jaskrawopomarańczową szatę odróżnia się od tych, których spotykałem do tej pory. O tym, że coś jest bardzo nie tak i że trafiłem w niezwyczajne miejsce domyślam się w chwili, gdy widzę, że wszyscy zbliżający się do mnicha padają na kolana i kłaniają czołobitnie. Widząc mnie z oddali ów mnich przyzywa mnie do siebie gestem dłoni i po wytarciu ogolonej głowy w ręcznik, zaprasza do środka. Tak poznaję buddyjskiego papieża. Papieskie apartamenty to na birmańskie warunki niezły wypas. Stumetrowy salon wyposażony w Hi-Fi, duży TV, klimatyzacją, automat do wody, sofę. Mnich-papież pyta o coś, ale rozmowa się nie klei, bo bariera językowa nie do pokonania. Uśmiecha się więc, klepie po ramieniu i znika w swojej alkowie. Wychodzą wydaje niezrozumiałe polecenia kilku mnichom. Ci po jego odejściu dopadają mnie i po angielsku pytają co chcę i czego sobie życzę. No a czego ja mam sobie życzyć? Grzecznie odpowiadam, że niczego, że wpadłem na chwilkę, że bardzo mi się tu podoba, że jest fajnie i w ogóle, i cieszę się, że mogłem szefa poznać i kłaniam mu się nisko. Konsternacja jaką sprawiłem swoim najściem musi być naprawdę ogromna. Widzę, jak mnichom drżą kolana. Czuję się niezręcznie, kłaniam bardzo nisko raz jeszcze i wycofuję. W taki właśnie sposób dobiega końca moja niezaplanowana audiencja.
Ciągle w szoku idę w przeciwnym kierunku wioski, w stronę portu. W porcie znowu staje się małpką z kraju bladych twarzy. Zaledwie kilkaset metrów od centrum i w przeciwnym kierunku niż świątynie Bagan, a od razu można wyczuć, że wycieczki zorganizowane tu nie docierają, a plecakowiczów jak na lekarstwo. W drodze powrotnej do hotelu trafiam na targ, położony tuż przy moim hotelu. Miejsce, w które już dawno powinienem trafić, ale... najciemniej pod latarnią.
Czego tu nie ma. Jest niemal wszystko o czym pisał Orwell olbrzymie pompele zawieszone na sznurach niczym zielone księżyce, czerwone banany, kosze heliotropowych krewetek wielkości homarów, kruche suszone ryby powiązane w pęczki, szkarłatne chili, kaczki rozcięte na pół i uwędzone jak szynki, zielone orzechy kokosowe, larwy rohatyńców, kawałki trzciny cukrowej, dahy, lakierowane sandały, kraciaste jedwabne longyi, afrodyzjaki w postaci dużych, podobnych do mydła pigułek, pokryte szkliwem gliniane dzbany wysokości czterech stóp, chińskie cukierki z czosnku i cukru, zielone i białe cygara, fioletowe bakłażany, naszyjniki z nasion hurmy, kurczęta piszczące w wiklinowych klatkach, mosiężne posążki Buddy, sercowate liście betelu, buteleczki soli na wątrobę, treski ze sztucznych włosów, czerwone gliniane garnki, stalowe podkowy dla wołów, marionetki z papier-mâché, obdarzone magicznymi właściwościami paski ze skóry aligatora. Wspaniałe miejsce, choć przy rybach i mięsie, lepiej mieć pusty żołądek, lub po prostu zatkać nos.
Mając jeszcze kilka chwil do odjazdu autobusu odwiedzam pana Lin w jego agencji prosząc, by polecił ciekawe miejsce na nocleg w Ngapali Beach. To co mi pokazuje napawa mnie lekkim przerażeniem. Ceny w dolarach nierzadko trzycyfrowe za noc w jedynce. Ale Pan Lin sugeruje Lin Thar Oo Lodge, choć cena i tak kilkakrotnie wyższa od tej, której się spodziewałem. Skoro już wykorzystuję go do granic możliwości, to jeszcze proszę o telefon do White House w Rangun, o który słyszałem dobre opnie. W Mrauk U, gdzie za chwilę się udam, może nie być kontaktu ze światem. Warto więc przygotować sobie grunt i miękkie lądowanie, gdy powróci się do „normalnego” birmańskiego świata. Żegnam się z panem Lin obiecując polecać jego usługi moim rodakom. Będę to robił z największą przyjemnością.
Zanim punktualnie pojawi się mój nocny autobus do Rangun, raczę się rarytasem wśród piw Spirulina Beer – to napój, który fermentował przy pomocy Spirulina Platensis, algi bogatej energetycznie.
Tak naenergetyzowany wsiadam do autobusu, a plecak ląduje w luku bagażowym (rzadkość). Jest sporo miejsca na nogi. Jest luz. Jednak do czasu. Klima nie działa (czasami to dobrze, a czasami źle), a fotel, na który siedzę jest nieprzykręcony. O ile więc przyspieszenie miło odgina go do tyłu, o tyle hamowanie powoduje, że razem z fotelem na plecach wklejam się ryjem w poprzedzające mnie oparcie. Tubylcy dosiadają się po drodze, a pomiędzy przystankami kierowca pędzi jak szalony. Wracamy do Rangun nową autostradą o wiele szybciej niż opisują to przewodniki. Docieramy przed czasem, a że wszystko w Myanmar musi być w iście wojskowym porządku, czekamy trzy godziny na rogatkach Rangun na wjazd do miasta. Te godziny postoju wydają się być najczarniejsze w Birmie. W autobusie nie ma czym oddychać, a wysiąść też nie wolno. Tak spocony od przyjazdu tutaj jeszcze nie byłem. Kiedy w końcu o 4.00 nad ranem wysiadam na dworcu autobusowym w Rangun, z którego zresztą odjeżdżałem dwa tygodnie temu, zakładam, że rozpoczyna się moja wyprawa do Mrauk U.
Zmierzch w Birmie nadchodzi szybko. Pozostaje więc czas na wieczorny spacer uliczkami Nyaung U i Starego Baganu. Kiedy jadąc do hotelu pokonywałem tą samą trasę samochodem, odległości wydawały się większe. W rzeczywistości nie jest tak źle i wszędzie blisko, a wieczorny spacer jest prawdziwą przyjemnością. Ulice, tym razem na kolorowo, rozświetlają iluminacje z licznych knajpek. To pierwsze miejsce w Birmie, w którym widać turystyczny kierunek świadczonych usług. I choć turystę spotkać tu można co kilka chwil, to mało kto odpuszcza Mingalaba i próbę zagadania, choćby najprostszym „fastamjama?”. Po raz pierwszy od przylotu do Azji jem coś „domowego”; wybieram pizze oraz nadziewane pomidory i mam prawdziwą ucztę. Po powrocie do hotelu podejmuję decyzję (zgodną z podpowiedziami chłopaka z hotelu): jutro wypożyczam rower i objeżdżam okolice, a pojutrze biorę bryczkę i zwiedzam tereny oddalone od hotelu nieco bardziej.
Czym jest Bagan? Dla nas Europejczyków bajkowym miastem, które założone 1200 lat temu było przez następnych kilka stuleci siedzibą królów. W tym czasie wybudowano tam tysiące stup i świątyń, z których dwa tysiące pozostało do dziś choć wiele zniszczonych, bądź naruszonych po trzęsieniu ziemi w 1975 roku.
Kiedy rano wychodzę przed hotel rower już czeka. Zanim wyruszę, moja mapa lokalnej okolicy pokrywa się kreślonymi czerwony flamastrem sugestiami co warto zobaczyć, a co wręcz trzeba.
Przejeżdżam na birmańskim góralu kolejno przez Nyaung U, a następnie Stary Bagan kierując się do pierwszej z zaznaczonych na mapie stup. Oznaczona numerem 2100, położona pomiędzy brzegiem Irrawady a główną drogą łączącą Bagan z Nyaung U, stoi nieco na uboczu. I choć góruje nad otaczającymi ją budynkami to już z tej perspektywy widać, że daleko jej do ogromu najpopularniejszych pięciu, czy siedmiu pagód. W cieniu jej wnętrza wita mnie na oko dwudziestoletni Birmańczyk, który wyjaśnia, że jest opiekunem tej pagody i codziennie przyjeżdża tu z odległej o kilkanaście minut jazdy na rowerze chaty, by witać turystów, opowiadać im jej historię, dbać o czystość i porządek. Dobry angielski i komunikatywność strażnika pagody (które jak twierdzi posiadł dzięki ciotce nauczycielce) sprawiają, że odchodzimy od wątku dotyczącego budowli, w której się znajdujemy i poruszamy inne tematy. W końcu dowiaduję się jaka jest różnica pomiędzy określeniami pagoda, stupa i paya, które często stosuję wymiennie i nie zauważam znaczących różnic pomiędzy nimi.
Z pagody, na którą można wyjść po wąskich kamiennych schodach (taka szerokość schodów jest regułą w bagańskich świątyniach) rozciąga się wspaniały widok na kompleks budowli położony w głębi lądu. Szkoda, że położenie słońca nie pozwala na uwiecznienie tego widoku na zdjęciach.
Kiedy zbieram się do odejścia, kustoszujący budynkowi chłopak prosi mnie o jeszcze małą chwilę uwagi pokazując malowane na płótnie obrazy. Opowiada o swoim unikalnym stylu malowania, wyjątkowości tych malowideł no i zapewnia oczywiście, że są one autentyczne. Wtedy nie wiem jeszcze, że ta historia będzie się powtarzała w każdej odwiedzanej pagodzie lub atrakcyjnym turystycznie miejscu. Nie oznacza to wcale, że obrazy nie są autentyczne lub, że pomiędzy ich twórcami nie ma różnicy w technikach malowania. Są to jednak zazwyczaj drobne szczegóły, a wzory bardzo do siebie podobne, na pierwszy rzut oka wręcz identyczne. Ta twórczość daleka jest jednak od mojej stylistyki. Nie wiem gdzie miałbym powiesić sobie np. wytatuowaną stopę Buddy. Dziękuję uprzejmie i chcąc się zrewanżować za jego gościnę, a także wesprzeć jakoś i rodzinę i być może fundusz utrzymania pagody wyciągam z kieszeni zwitek kyatów. Nie ma mowy jednak o jakimkolwiek datku, czy napiwku. Chłopak twierdzi, że moje odwiedziny są dla niego zaszczytem i przyjemnością, a to jest wystarczająca zapłata. Żegnamy się, a ja z przyklejonymi do siodełka od potu szortami jadę w kierunku największych, najokazalszych, najbardziej rozpoznawalnych pagód, takich jak Hti-lo-min-lo, Ananda Temple, That-byin-nyu Temple i w kierunku Starego Bagan.
Im większa świątynia, tym liczniej odwiedzana przez turystów. Im więcej turystów, tym więcej kramów z różnościami. Bagan to najlepsze miejsce na zaopatrzenie się w pamiątki. Dominują malowane na płótnie obrazy w przeróżnych zestawieniach kolorystycznych i rozmiarach oraz wyroby z drewna i laki. Jest to też jedyne miejsce w Birmie, gdzie można się potargować. To odejście od buddyjskiej kultury i ukłon w stronę turystów. Bo przecież na co dzień, w Birmie każdy mówi cenę rozsądną, niewygórowaną, normalną – można by rzec. Dlaczego miałby zawyżać cenę, by ją później obniżać? A nuż doprowadziłoby to do oszukania kontrahenta i niegodziwego zysku. Odstępstwem jest więc Bagan, choć należy się liczyć z tym, że już druga lub najwyżej trzecia cena podana przez sprzedającego jest tą ostateczną, że nikt za nami nie pobiegnie, gdy odejdziemy bez zakupów, by zaproponować nam jeszcze jeden, ale już ostatni upust.
Wokół świątyń panuje więc ruch i upał, za to w środku cisza i chłód. Zewnętrzny ogrom budowli nie przekłada się na wielkość ich wnętrz. Pagody są „pełne”, a ich środek stanowi najczęściej dość wąski korytarz pozwalający obejść je dookoła. Liczne nisze często służą szukającym odpoczynku, ciszy, wytchnienia, tym którzy chcą spożyć posiłek lub uciec przed piekącym słońcem.
W południe docieram do przystani w Starym Bagan, gdzie wczoraj wysiadłem na brzeg. Brak apetytu sprawia, że w przydrożnej knajpce raczę się chłodnym piwem, a po kilku chwilach zatrzymuję przy skromnej zagrodzie, na ogrodzeniu której przybita jest deska z napisem Coconut Juice. Nie jest to ani knajpa, ani bar. To po prostu zwykły dom i zagroda mieszkańców Bagan. Całą rodziną siedzą przy zbitym z desek stole: babcia, rodzice i dzieci. Kiedy mnie widzą, sadzają między sobą. Trudno nam się dogadać, ale moje coconut juice rozumieją i wiedzą o co mi chodzi. Niestety – w tym sezonie w ich ogródku kokosów już nie ma. Może więc wodę? Albo coś innego? Tak, proszę o wodę. (W tym momencie widzę, jak ojciec wkłada małemu chłopcu do ręki banknot, a ten pędzi kilkadziesiąt metrów dalej by tą wodę kupić). Smutni, że nie mają tego po co do nich wstąpiłem, wykładają na stół wszystko co mają, naprawdę wszystko, choć w niewielkich ilościach. Pojawiają się suszone ryby, tarty imbir, papryczki chili i różne inne pasty i zakąski. Po chwili wraca także uśmiechnięty od ucha do ucha pan domu niosąc w ręce kokos. Okazuje się, że w przydomowym ogrodzie ostał się jeszcze jeden! Chwalę ich gościnność, urodę dzieci, pokazuję jak smaczny jest kokos. Kiedy tak siedzę, czuję się jak niespodziewany gość zaproszony do wigilijnego stołu. Przez przypadek trafiłem do ludzi, którzy w sercu mają wyryte polskie przysłowia czym chata bogata... i gość w dom, Budda w dom. Kiedy się żegnamy z trudem wyciągam od nich wysokość wynagrodzenia za poczęstunek: 100K za kokosa, 300K za wodę. Tak tanio nie jest nigdzie na świecie. Zostawiam 1000K, zapamiętuję na zawsze.
Na godzinę przed zachodem słońca docieram w miejsce, o którym mówią wszyscy. Shwe-san-daw Paya – pagoda zachodzącego słońca. Tu o zachodzie gromadzą się niemal wszyscy by zobaczyć pogrążający się w mroku świat niemal żywcem wyjęty z opowieści Talkiena. I choć nie można dostrzec hobbitów, elfów, orków, bo pozostali jedynie ludzie, to jednak pejzaż okolicy, gęsto usiany kamiennymi pagodami o strzelistych zwieńczeniach nie wydaje się pochodzić z naszego świata.
Jest niemal pusto. Do czasu (niestety). Z każdą chwilą ciągnąc za sobą potężne tumany kurzu docierają pod pagodę autokary; pierwszy, drugi, piąty, dwudziesty.... Setki ludzi pną się w górę po stromych stopniach tej budowli, przypominającej nieco schodkową piramidę, która ma pięć tarasów. Najwyższy zostaje obsadzony tak tłumnie, że przenoszę się dwa piętra niżej, by łudzić się tam odrobiną samotności.
Słońce zachodzi szybko. Za szybko, by nacieszyć się pięknym widokiem. W mroku ginie świat przywołany z odległej przeszłości. A ja w tym mroku wsiadam na rower i pędzę czym prędzej w kierunku hotelu, by nie pogubić drogi pośród piaszczystych, gęsto przecinających się ścieżek.
Wieczorem, zmęczony, ale bardzo szczęśliwy siadam i zamawiam Myanmar Pizza, polecaną przez tych, którzy byli tu przede mną. Nie sądzę, by stała się kiedykolwiek narodową specjalnością.
Kolejny, drugi dzień w Bagan zaczynam od organizacji biletów na przeloty wewnętrzne. Nie wszędzie w Birmie turysta może dotrzeć lądem, a mnie jak do tej pory harmonogram czasowy sprawdza się i nie każe rezygnować z czasochłonnej wyprawy do Mrauk U. Weryfikuję informacje jakie nabyłem przed wyjazdem z Polski i okazuje się, że jest lepiej niż myślałem. Połączenia lotnicze z Sittwe są naprawdę znośne, a dodatkowo do Mrauk U odpływa stamtąd codziennie łódka rządowa! Nie jest to informacja pewna, ale dająca spore nadzieje na zaoszczędzenie sporej ilości pieniędzy. Kiedy siedzę w agencji sympatycznego pana Lin Thina, nie wszystkie połączenia udaje się potwierdzić i wypisać stosowne bilety, ale pan Lin mówi, że wszystko załatwi w ciągu dnia, a ja mam się u niego pojawić wieczorem. Wtedy wszystko będzie załatwione na bank. Pozostaje uwierzyć, przecież jeszcze nie zawiodłem się na prawdomówności Birmańczyków.
Sobota – dzień bryczki, a tu bryczki nie ma. Jak się okazuje koń woźnicy, z którym się umawiałem zwichnął łapę, ale do 10 minut będzie inna bryczka. W Birmie obcokrajowiec nie zostanie nigdy pozostawiony sam sobie, nie poczuje zagrożenia, nie będzie czuł się źle! Mija 10 minut i jest bryczka. Wsiadam czym prędzej i jadę trasę, którą wcześniej obmyślił chłopak z hotelu. Po raz kolejny jego podpowiedzi okazują się trafne. Docieramy bowiem do kilku bardzo ciekawych świątyń, tylko że.... piętnasta lub dwudziesta pagoda z kolei, o podobnym charakterze robi coraz mniejsze wrażenie, a powoduje coraz większe znużenie.
Monotonie przerywa wizyta w wykutym w skale klasztorze Iza Gawna. Dosyć swojsko brzmiąca nazwa może pochodzić na przykład od imienia jakiejś Izabelki Gawnównej, którą w dawnych wiekach przygarnął jeden z władców Baganu, ale tej pewności niestety nie mam. Te zabudowania klasztorne, które wystają ponad powierzchnię i tak znajdują się w, jak sądzić można po regularnym kształcie, wykopanym ludzką ręką rowie. Do sali modlitw i posiłków prowadzą więc wyjątkowo w dół wszechobecne w tym kraju schody. Wokół niej liczne wejścia do wykutych grot połączonych ze sobą wąskimi korytarzykami. Trafiam do klasztoru w porze południowego, a więc ostatniego tego dnia posiłku, który spożywają wszyscy mnisi, a jest ich tutaj siedmioro. Nie oznacza to, że wszyscy jedzą razem. Najpierw najstarszy mnich, jakby buddyjski przeor, następnie pozostali starsi mnisi, na koniec najmłodsi. W grotach nie ma niczego prócz twardych łóżek i wałka pod głowę. To pustelniczy styl życia przeniesiony z europejskich wieków średnich na współczesną codzienność Birmy.
Na mojej drodze znowu kilka świątyń, ale godziny południowe stają się prawdziwą udręką dla konia, który – jak mi mówi pan woźnica – musi odpocząć co najmniej 90 minut. Przerwa dla konia jest okazją do posiłku i dla mnie. Zatrzymujemy się w wiosce Min-Nan-Thu położonej pomiędzy świątyniami Baganu, na piaszczystej, niemal pustynnej o tej porze roku ziemi. Trudno uwierzyć, że ta mała wioska to ponad sto domów, w których mieszka siedemset osób.
Podobnie jak koń, nie jestem zbyt głodny, ale spragniony niemiłosiernie. I to pragnienie pomaga mi ugasić Niu Niu, pracująca w knajpce dziewczynka, choć, jak się okaże ma osiemnaście lat, na które absolutnie nie wygląda. Niu Niu mieszka tu z ojcem i siostrą, bo jej mama zmarła, gdy ona miała 5 lat. Zarabia na życie pracując w knajpce, którą prowadzi jej rodzina. Pyta, czy chcę zobaczyć jak żyją i jak wygląda jej wioska, co oczywiście wywołuje moją ogromną radość. Mija ona jednak szybko, gdy okazuje się, że tam gdzie dotrzemy, będzie to wioska pokazowa. Mimo, że zapewne będę dziś kolejnym turystą, u którego będzie starała się wyrobić poczucie przywiązania i wdzięczności, w nadziei, że kupię coś w sklepiku tekstylnym, to jednak mogę zobaczyć jak wygląda maszyna do rozdrabniania karmy dla wołu, narzędzie do wyciskania oleju z orzeszków, jak piecze się cebulowe lub kukurydziane placki, jak wygląda zakład tkacki. Ostatni punkt zwiedzania wioski to duży dom, który choć wygląda na co najmniej dwudziestoletni, jest podobno nowy i stanowi dumę wioski. Niu zawiedziona, że nie robię żadnych zakupów, ani że nie mam dla niej żadnego prezentu szybko przerzuca swoje zainteresowanie na wysokiego Kanadyjczyka, który właśnie pojawił się w wiosce.
Zachowanie Niu Niu jest dosyć powszechnym zabiegiem marketingowym stosowanym w Bagan. Kiedy przekracza się próg, najczęściej świątyni, obok pojawia się bratnia i bardzo sympatyczna dusza, która idzie krok w krok za tobą oferując wszelaką pomoc, odpowiada na wszystkie pytania, a także opowiada, opowiada i opowiada. Na końcu okazuje się, że ona sama lub ktoś z jej rodziny ma w pobliżu kramik, a dla nas ceny są specjalne. Te wcześniejsze kontakty są na tyle miłe i sympatyczne, że najczęściej żal odmówić.
Opuszczam wioskę i powoli kieruję się ku największej w tym przeogromnym kompleksie Dhamma-Yan-Gyi Pahto. Tu sytuacja z wioski się powtarza. Moją przewodniczą okazuje się być dziewczyna od stoiska z wyrobami z laki. Mimo, że od niej również niczego nie kupiłem dowiedziałem się, czemu ma służyć wizerunek dwóch Buddów obok siebie, znajdujący się na jednym ze świątynnych ołtarzy. Wytłumaczenie jest banalnie proste. Jeden z panujących tu kiedyś królów zabił swoją żonę i brata, aby odkupić swoją winę ufundował posąg podwójnego Buddy. Dziewczynę pozostawiam zawiedzioną z wyrobami z laki w dłoniach.
Wokół świątyń pełno jest kolekcjonerów banknotów. To dość rozpowszechniony sposób zarobkowania. Najczęściej młodzi chłopcy noszą ze sobą klasery pełne banknotów i łatwo odnajdują ten właściwy, bliski naszemu sercu i portfelowi na podstawie naszej odpowiedzi na pytanie łeaju from? Tak, tak, polskie złotówki. A masz dla mnie jakieś pieniądze ze swojego kraju? – pytają zaraz. Ja niestety nie miałem, więc oferowano mi te z klasera po średnioatrakcyjnym kursie wymiany. Można więc albo wzbogacić kolekcję banknotów w formie darowizny, albo uszczuplić wykupując – nie warty przecież nic w Birmie – banknot swojego kraju płacąc dolarami.
Zanim wyruszę ku kolejnej pagodzie zachodzącego słońca, postanawiam spróbować soku z trzciny cukrowej, bardzo popularnego napoju na birmańskich ulicach. Jego smak nie zapada mi jednak w pamięć tak bardzo, jak sposób w jaki sprzedawca serwuje lód obniżający jego temperaturę. Otóż ze styropianowego pojemnika znajdującego się pod jego stopami wyciąga on swoją dłonią dość spory kawał i kruszy rzucając go na blat maszyny wyciskającej sok. Pokruszone kawałki zgarnia tą samą dłonią z blatu wprost do szklanki. Smacznego.
Półtora godziny przed zachodem słońca docieram do Su-la-ma-ni Pahto. Jest cicho i spokojnie. Tylko ja i mrówki na tarasie tej pagody. Stan błogiej ciszy trwa nieco ponad kwadrans, po którym zaczynają dziać się dziwne, na pierwszy rzut oka, rzeczy. Przyjeżdżają sklepikarki i rozstawiają swoje kramy (dla kogo? – zastanawiam się). Na tarasie okalającym świątynie pojawia się kilku młodych chłopców, z których każdy ma prywatnego boom-boxa w postaci małego tranzystorowego radyjka z volume ustawionym na max. Mija kolejnych kilka minut, a pod pagodę podjeżdzają lokalne autobusy, bryczki i rowery. Wysiadają z nich całe rodziny, z przewagą młodych kobiet, birmańskich piękności w najlepszych swych strojach i niecodziennym makijażu. Sytuacja znajduje swoje wytłumaczenie: wczoraj oglądałem zachód słońca z miejsca popularnego wśród turystów, a dziś będę miał przyjemność dzielić ten widok z miejscowymi. Tam, gdzie tłumy ludzi tam też aparaty fotograficzne. Wszyscy robią sobie zdjęcia. Zdjęcie z Bagan o zachodzie słońca z białym człowiekiem jest szczytem pożądania. Umykają mi więc momenty, kiedy sam mógłbym fotografować, będąc fotografowanym. Po chwili wciskam więc wizjer mojego aparatu w oczodół i nie patrzę już nikomu prosto w oczy. Rola małpki pokazywanej palcami nie jest jednak tak do końca zła. Miło jest się odwdzięczyć za birmańską życzliwość, którą żyję już dwa tygodnie, uśmiechać się i machać. Przecież sam na to liczyłem przyjeżdżając do Birmy.
Obserwowanie ludzi staje się ciekawsze niż obserwowanie zachodu słońca. Kiedy więc wszyscy stają plecami do pagody, ja obracam się plecami do słońca i przyglądam się Birmańczykom. Zachodów będzie jeszcze wiele, wieczorów z gapiącymi się na słońce azjatami niekoniecznie.
Droga powrotna bryczką zajmuje niemal godzinę. A konto wieczornego wynagrodzenia woźnica kupuje jeszcze siano i otręby dla konia. Dostanie, gdy wróci do domu i odpocznie. A towarzyszący mi dzisiaj woźnica przeszedł na chwilę na birmański-angielski po piwie jakie wypił do obiadu. Chwilowe rozwiązanie języka pozwoliło, bym dowiedział się, że koń stanowi niemal cały jego majątek. Dostał go w podzięce za pracę od właściciela hotelu, w którym pracował, gdy odchodził z pracy sprzatacza. Bryczka nie jest już jego i musi płacić za jej użyczenie właścicielowi 100K za dzień. Trzy tysiące odpala hotelowi, który znajduje mu klienta. Nie zostaje mu wiele. Ma 36 lat i czwórkę dzieci; najstarsza córka jest kelnerką w hotelu. Żona zmarła na raka dwa lata temu. On sam zarabia jedynie na kursach z turystami. Mój jest pierwszym od tygodnia. Kiedy idzie do pracy, dziećmi zajmują się jego rodzice.
Po co to wszystko pisać? By będąc w Birmie wiedzieć, jak różne może być pojęcie szczęścia i posiadania, by spróbować cieszyć się błahostkami.
Dzień rozpocząłem i kończę w Travel Agency, gdzie czekają na mnie bilety lotnicze. Kiedy przez zapomnienie zaczynam się targować pan Lin smutnieje i spuszcza mi trzy dolary. Kiedy dowiaduję się jaka jest jego marża i zarobek, robi mi się głupio, że tak go oskubałem.
Zmęczenie daje o sobie znać bardzo szybko. Padam, by o poranku rozpocząć kolejny, trzeci już dzień w okolicach Bagan. Dzień bez żadnego planu.
Plan dnia nakreśla mi znowu obsługa hotelowa, wskazując na mapie miejsce, w którym znajdują się warte zobaczenia jaskinie. Pytam bezskutecznie mijane osoby, gdzie skręcić, aby je odnaleźć. Pokazuję nieprecyzyjną mapę. Albo nie wiedzą w ogóle, albo pokazują zupełnie przeciwne kierunki. Jaskiń nie znajduję, ale życie uliczne, które toczy się wokół mnie wydaje się dużo bardziej ciekawe. Staram się uchwycić je w obiektywie najlepiej jak potrafię, równocześnie nie ingerując w nie.
Spacerując trafiam przez przypadek do dużego klasztoru otoczonego zielonym ogrodem z licznymi ścieżkami, w którym parkują całkiem dobre samochody. Przed jednym z domów wchodzących w skład klasztornych zabudowań siedzi na krześle starszy mnich, wokół którego gromadzi się kilka osób w pozach uniżenia i szacunku. Jeden z mężczyzn goli mu głowę, a drugi trzyma przed nim lustro. Mnich ubrany w jaskrawopomarańczową szatę odróżnia się od tych, których spotykałem do tej pory. O tym, że coś jest bardzo nie tak i że trafiłem w niezwyczajne miejsce domyślam się w chwili, gdy widzę, że wszyscy zbliżający się do mnicha padają na kolana i kłaniają czołobitnie. Widząc mnie z oddali ów mnich przyzywa mnie do siebie gestem dłoni i po wytarciu ogolonej głowy w ręcznik, zaprasza do środka. Tak poznaję buddyjskiego papieża. Papieskie apartamenty to na birmańskie warunki niezły wypas. Stumetrowy salon wyposażony w Hi-Fi, duży TV, klimatyzacją, automat do wody, sofę. Mnich-papież pyta o coś, ale rozmowa się nie klei, bo bariera językowa nie do pokonania. Uśmiecha się więc, klepie po ramieniu i znika w swojej alkowie. Wychodzą wydaje niezrozumiałe polecenia kilku mnichom. Ci po jego odejściu dopadają mnie i po angielsku pytają co chcę i czego sobie życzę. No a czego ja mam sobie życzyć? Grzecznie odpowiadam, że niczego, że wpadłem na chwilkę, że bardzo mi się tu podoba, że jest fajnie i w ogóle, i cieszę się, że mogłem szefa poznać i kłaniam mu się nisko. Konsternacja jaką sprawiłem swoim najściem musi być naprawdę ogromna. Widzę, jak mnichom drżą kolana. Czuję się niezręcznie, kłaniam bardzo nisko raz jeszcze i wycofuję. W taki właśnie sposób dobiega końca moja niezaplanowana audiencja.
Ciągle w szoku idę w przeciwnym kierunku wioski, w stronę portu. W porcie znowu staje się małpką z kraju bladych twarzy. Zaledwie kilkaset metrów od centrum i w przeciwnym kierunku niż świątynie Bagan, a od razu można wyczuć, że wycieczki zorganizowane tu nie docierają, a plecakowiczów jak na lekarstwo. W drodze powrotnej do hotelu trafiam na targ, położony tuż przy moim hotelu. Miejsce, w które już dawno powinienem trafić, ale... najciemniej pod latarnią.
Czego tu nie ma. Jest niemal wszystko o czym pisał Orwell olbrzymie pompele zawieszone na sznurach niczym zielone księżyce, czerwone banany, kosze heliotropowych krewetek wielkości homarów, kruche suszone ryby powiązane w pęczki, szkarłatne chili, kaczki rozcięte na pół i uwędzone jak szynki, zielone orzechy kokosowe, larwy rohatyńców, kawałki trzciny cukrowej, dahy, lakierowane sandały, kraciaste jedwabne longyi, afrodyzjaki w postaci dużych, podobnych do mydła pigułek, pokryte szkliwem gliniane dzbany wysokości czterech stóp, chińskie cukierki z czosnku i cukru, zielone i białe cygara, fioletowe bakłażany, naszyjniki z nasion hurmy, kurczęta piszczące w wiklinowych klatkach, mosiężne posążki Buddy, sercowate liście betelu, buteleczki soli na wątrobę, treski ze sztucznych włosów, czerwone gliniane garnki, stalowe podkowy dla wołów, marionetki z papier-mâché, obdarzone magicznymi właściwościami paski ze skóry aligatora. Wspaniałe miejsce, choć przy rybach i mięsie, lepiej mieć pusty żołądek, lub po prostu zatkać nos.
Mając jeszcze kilka chwil do odjazdu autobusu odwiedzam pana Lin w jego agencji prosząc, by polecił ciekawe miejsce na nocleg w Ngapali Beach. To co mi pokazuje napawa mnie lekkim przerażeniem. Ceny w dolarach nierzadko trzycyfrowe za noc w jedynce. Ale Pan Lin sugeruje Lin Thar Oo Lodge, choć cena i tak kilkakrotnie wyższa od tej, której się spodziewałem. Skoro już wykorzystuję go do granic możliwości, to jeszcze proszę o telefon do White House w Rangun, o który słyszałem dobre opnie. W Mrauk U, gdzie za chwilę się udam, może nie być kontaktu ze światem. Warto więc przygotować sobie grunt i miękkie lądowanie, gdy powróci się do „normalnego” birmańskiego świata. Żegnam się z panem Lin obiecując polecać jego usługi moim rodakom. Będę to robił z największą przyjemnością.
Zanim punktualnie pojawi się mój nocny autobus do Rangun, raczę się rarytasem wśród piw Spirulina Beer – to napój, który fermentował przy pomocy Spirulina Platensis, algi bogatej energetycznie.
Tak naenergetyzowany wsiadam do autobusu, a plecak ląduje w luku bagażowym (rzadkość). Jest sporo miejsca na nogi. Jest luz. Jednak do czasu. Klima nie działa (czasami to dobrze, a czasami źle), a fotel, na który siedzę jest nieprzykręcony. O ile więc przyspieszenie miło odgina go do tyłu, o tyle hamowanie powoduje, że razem z fotelem na plecach wklejam się ryjem w poprzedzające mnie oparcie. Tubylcy dosiadają się po drodze, a pomiędzy przystankami kierowca pędzi jak szalony. Wracamy do Rangun nową autostradą o wiele szybciej niż opisują to przewodniki. Docieramy przed czasem, a że wszystko w Myanmar musi być w iście wojskowym porządku, czekamy trzy godziny na rogatkach Rangun na wjazd do miasta. Te godziny postoju wydają się być najczarniejsze w Birmie. W autobusie nie ma czym oddychać, a wysiąść też nie wolno. Tak spocony od przyjazdu tutaj jeszcze nie byłem. Kiedy w końcu o 4.00 nad ranem wysiadam na dworcu autobusowym w Rangun, z którego zresztą odjeżdżałem dwa tygodnie temu, zakładam, że rozpoczyna się moja wyprawa do Mrauk U.
MRAUK USetki autobusów...
...jakie zjeżdżają nad ranem na dworzec autobusowy w Rangun to prawdziwe żniwo dla taksówkarzy. Z jednej strony czwarta nad ranem to nienajlepsza pora do negocjacji dla niewyspanego turysty, który chętnie umyłby się i skorzystał z toalety, a z drugiej ma samolot dopiero za siedem godzin, które gdzieś musi spędzić i jakoś zagospodarować. Postanawiam więc choć część tego czasu poświęcić na arabskie i na pewno niebirmańskie targowanie się. Efekt jest średni, w kieszeni zostaje równowartość butelki piwa, za to w mojej taksówce lądują dodatkowo mnich i dwóch cywilnych Birmańczyków. Czerwony plecak, który towarzyszy mi odkąd wyszedłem z domu, przyciśnięty klapą bagażnika czuje się zapewne jak tosty w opiekaczu do kanapek. |
Po kilkunastu minutach wysiadam z taryfy przed halą międzynarodowego dworca lotniczego w Rangun, który jak się okazuje jest o tak wczesnej porze jeszcze zamknięty. Nie jest to też ostatnia z informacji jakie mnie zaskakują. Drzwi przed którymi stoję prowadzą wyłącznie do terminala lotów międzynarodowych. Loty krajowe i owszem, przy tej samej ulicy, ale kilometr dalej. Dzięki Ci Boże, że z tym wielgachnym plecakiem sunę ranguńską ulicą w porze, kiedy słońce powoli wychodzi zza horyzontu, a nie gdy góruje na niebie.
Hala dworca lotów krajowych posiada dobrze znany z polskich dworców kolejowych standard, charakteryzujący się brakiem standardu. Będzie mi ona domem przez najbliższe sześć godzin. Pozbawiony hotelowego śniadania sięgam na dno plecaka i wyjmuję pumpernikiel i pasztet. Ech, polskie, tradycyjne smaki. Umilam sobie czas oczekiwania obserwowaniem ludzi podróżujących na liniach lokalnych, którzy wsiadają do samolotów z bagażami często wywołującymi uśmiech na mojej twarzy. Największy pojawia się, gdy widzę rodzinę obładowaną wotywnymi choinkami wykonanymi papieru, bibuły i styropianu. Śmiesznie wyglądają biegając tymi drzewkami, które ledwo mieszczą się w przejściach hali i w drzwiach wejściowych do samolotu.
Hala odlotów nie posiada żadnej tablicy informacyjnej. Co jakiś przechodzi jedynie pomiędzy oczekującymi chłopak, który wykrzykuje informacje o odlotach, a w ręku trzyma tabliczkę z numerem lotu. Czekam więc cierpliwie na mój lot i mój numer. Czas odlotu już minął. Nie wiedząc co mnie spotka w powietrzu udaję się do WC, by tu doznać kolejnego zaskoczenia i miłej niespodzianki. Drzwi do przybytku otwiera każdemu wchodzącemu boy klozetowy (młodego chłopaka trudno nazwać babcią), który z ukłonem podaje również kawałek papieru do wytarcia rąk (lub gdy ktoś wcześniej potrzebował także do wytarcia czegoś innego). Birmańska gościnność dopada nawet w tak mało oficjalnych miejscach.
Z kilkudziesięciominutowym opóźnieniem wsiadam do ATR-72 birmańskich linii lotniczych, a na moim T-shircie pojawia się naklejka informująca personel, że wysiadam w Sittwe, bo samoloty w Birmie latają tak, jak w Polsce jeżdżą autobusy na trasach okrężnych. Latają po całym kraju, a każdy wysiada tam, gdzie my akurat to pasuje (czyli dokąd ma wykupiony bilet).
45 minut lotu i pierwsze lądowanie w Thandwe, gdzie lądowisko zaczyna się wręcz na plaży. Wspaniały widok i niesamowite uczucie, gdy koła podwozia niemal dotykają czubków fal. Dziesięciominutowy postój wystarcza, by wysiadło kilka osób. Ponownie wznosimy się w powietrze i po kolejne 45 minut lotu przywodzi mnie do Sittwe. Tu, wraz z pięcioma innymi turystami wysiadam. Liczę ich (nas) dokładnie i już czuję podniecenie wynikające z faktu, że podążam tam, gdzie mało komu się chce, gdzie jest już naprawdę daleko od najważniejszych turystycznych szlaków.
Mój plan jest taki, by w Sittwe pozostać na noc i rano zabrać się tanim transportem państwowym. Wszystkich dopada jednak Mr. Lo, proponując transport prywatną łodzią jeszcze tego samego dnia. Chętny na zaproponowaną cenę jest wyłącznie wysoki Niemiec. Mr. Lo musi mieć duże ciśnienie na dzisiejszy kurs, bo dość szybko w negocjacjach schodzi do kwoty nieznacznie przekraczającej tą, za jaką mam nadzieję dostać się do Mrauk U łodzią państwową. Ostatecznie na szybki kurs tego samego dnia decydują się łącznie ze mną trzy osoby. Jest już po 14-tej więc robi się naprawdę późno. Wsiadamy szybko do mototaksówki i pędzimy główną ulicą Sittwe, a Mr. Lo umila nam podróż opowieściami o Sittwe i ciekawych miejscach w tym mieście. Kiedy dojeżdżamy do miejsca, które można nazwać portem kieruje nas do łodzi, a może i małego kutra, wyglądającego dokładnie tak jak na zdjęciu, które pokazywał jeszcze na lotnisku. Nie ma więc zaskoczenia, a środek transportu na kolejny etap podróży ani nie powala, ani nie przeraża. Wszystko wydaje się być w porządku. Dodatkowo robi się jeszcze milej, gdy na łódce czeka na nas stolik, na którym postawiono termos z kawą, wodę i wiązki małych, słodziutkich bananów.
Obsługę kutra stanowi grupa 4 bardzo młodych chłopaków, którzy wyprowadzają łódź z portu i kierują w deltę, a później w górę Kaladan River. Bardzo mocno wieje, naprawdę bardzo mocno. Nie jest to złe, bo nie odczuwa się popołudniowej spiekoty. Nie jest to także złe, bo łódką przyjemnie buja. I tak po dwóch godzinach miłego bujania, gdzieś na środku delty Kaladan River, z dala od jakiegokolwiek brzegu, silnik odmawia posłuszeństwa. Próby naprawy nie przynoszą oczekiwanego rezultatu. Jest czwarta po południu, a przed nami jeszcze kilka godzin w górę rzeki...
Obsługa łodzi łączy się z panem Lo. Ale jak się łączy! Wyciągają spod koca telefon taki, jakie w latach 90-tych były w wielu polskich domach. Duży, płaski, chiński, ze słuchawką. Tarcza już nie obrotowa, ale z przyciskami. Wybierają numer i rozmawiają z panem Lo. No ale jak? Przecież na łodzi kabelka nie ma! Jedyne rozsądne wytłumaczenie jest takie, że ten aparat jest przerobiony w jakiś sposób na komórkę. Łódka pełna śmiechu (mimo dosyć kłopotliwej, awaryjnej sytuacji). Wyjście z sytuacji w jakiej się znajdujemy pojawia się w ciągu najwyżej kwadransa od chwili, gdy przestaliśmy płynąć i nadpływa od południa. To niewielka łódka z silnikiem, załadowana skrzyniami pełnymi ryb, która wiezie rybaków i ich całodzienną zdobycz do wioski, gdzieś w górze rzeki. Krótka rozmowa po birmańsku pomiędzy rybakami, a załogą naszej łodzi i jest decyzja: przesiadamy się, a jeden z chłopaków-opiekunów płynie z nami. Podoba mi się. Przygoda jakiej nie każdy może doświadczyć. Pełen energii i rządny dalszych wrażeń przerzucam plecak przez burtę i ładuję się na łódkę brodząc po kostki w wodzie, w której pływają śnięte, małe rybki, które wypłynęły przez szczeliny w skrzyniach lub po prostu przy przeładunku opuściły sieć przez za duże dla nich oka.
Łódka jest na tyle mała, że można zapomnieć o kilku krokach w prawo lub w lewo. Trzeba znaleźć sobie wygodne miejsce i zająć pozycję, która pozwoli przesiedzieć kilka kolejnych godzin. Płyniemy więc dalej i gdyby nie zapach jaki nam towarzyszy, na jakim wręcz siedzimy, można by powiedzieć: jest naprawdę fajnie. Ani przez chwilę nie odczuwam strachu, czy przerażenia co się z nami stanie. Wręcz przeciwnie, będzie o czym opowiadać – taka myśl przechodzi mi przez głowę.
Płyniemy i końca podróży nie widać. Powoli zachodzi słońce i mija szósta godzina naszego rejsu. Właśnie w tej szóstej godzinie, kiedy powoli przestaje być cokolwiek widać, kiedy wzmaga się wiatr, robi się zimno, a łódka zaczyna niemiłosiernie kołysać się na falach zaczynam się naprawdę bać.
To pierwszy raz kiedy w Birmie dopada mnie strach. Przed oczami staje mi historia pięciu turystów, którzy zginęli tu w sztormową niepogodę płynąc do Mrauk U kilka lat temu. Strach, zmęczenie i coraz niższa temperatura powodują, że skulony, ciągle siedząc zaczynam zasypiać. Nie jest to jednak głęboki sen. Budzę się co kilka chwil i widzę jak sterujący łodzią włącza co kilkanaście minut, raptem na kilka sekund latarkę, koryguje kurs i płyniemy dalej. Dla mnie jest wokół czarno, nic nie widać. Przynajmniej ja nic nie widzę. Płyniemy w głęboką czerń ciągle zmieniając kierunek. Boję się cały czas do momentu, w którym ktoś budzi mnie potrząsając za ramię. Do północy została raptem godzina, a my dotarliśmy do Mrauk U. Oczywiście nikt z nas nawet nie śmie myśleć o domaganiu się zwrotu opłaty za zmianę klasy i standardu. Po prostu dotarliśmy do Mrauk U cali i szczęśliwi. Wymęczony okrutnie, głodny, śpiący i przemarznięty biorę rikszę do Golden Rock. Kiedy właściciel pokazuje mi pokój nie mam nawet siły wybrzydzać. Biorę jeden z dwóch pokoików w małym bungalowie. Opuszczam moskitierę wokół łóżka i natychmiast zasypiam, a gdy budzę się kolejnego dnia, jestem nadzwyczaj wypoczęty.
Konsekwencją wyjątkowej gościnności gospodarzy, u których nocuję, jest śniadanie znacząco różniące się od tego, co wkładam w swój przewód pokarmowy każdego poranka od prawie trzech tygodni. „Typowościom” śniadaniowym towarzyszy kurczakowo-rybna zupa na mleku kokosowym, podawana z kawałkami chili i makaronem oraz liczne, drobne zakąski. Serdeczność gospodarzy przejawia się także w zaproszeniu na podziwianie zachodu słońca z ich domku położonego na jednym ze wzgórz. Zaproszenie na zachód słońca przyjmuję, w przeciwieństwie do propozycji odwiedzenia wioski Chin. Ta druga z atrakcji jest płatna i to słono. Koszty nabija przede wszystkim kilkugodzinna podróż jeepem i łodzią. Jednak jak twierdzą Ci, którzy dali się namówić wioska jest wielce komercyjna, a cała podróż raczej nużąca. Moją decyzją jest więc skoncentrowanie się na atrakcjach Mrauk U i okolicy.
Dosyć późno, zważywszy na porę dnia i dotychczasowe birmańskie przyzwyczajenia, rozpoczynam spacer po mieście. Podążam ścieżkami wytyczonymi przez obsługę hotelu na skserowanym dla mnie planie okolicy. Zarówno tego pierwszego dnia w Mrauk U, jak i w wiele tygodni, czy wręcz miesięcy po powrocie nie wiem, czy miejsce to mnie bardziej zachwyca, czy rozczarowuje. Może oczekiwania były zbyt duże? Mimo to, takiego spokoju i dającej się na każdym kroku odczuć odrębności nie spotkałem ani wcześniej, ani nie spotkam później.
W Mrauk U wszystkie drogi prowadzą do Shittaung Paya – świątyni osiemdziesięciu tysięcy oblicz Buddy. Trafiam tam więc bez trudu, jednak zamiast podziwiania wnętrza świątyni wybieram spacer wokół niej, pomiędzy licznymi stupami o typowym dla tego miejsca, otyłym kształcie. Staram się, na ile mogę i potrafię, wciągnąć w rozmowę mijane dzieciaki, spotykanych mnichów. Przekonanie do próby wzajemnego komunikowania się nie jest trudne, ale już sama próba wymiany informacji najczęściej kończy się porażką.
Mrauk U jest uboższe niż Bagan, oklolice jeziora Inle, nie wspominając o Rangun, czy Mandalay. Powszechne jest więc kończenie rozmowy dyskretną prośbą o choćby niewielki datek na jedzenie, czy na miskę ryżu. Proszą starsi, dzieci, a także mnisi. Nie jest to proceder nachalny, ale dość powszechny, powszechniejszy niż w innych miejscach, w których byłem do tej pory.
Po dwugodzinnym spacerze wydaje mi się, że widziałem niemal wszystko. Spotkany wczesnym popołudniem Niemiec ma podobne wrażenie i uważa, że na Mrauk U zaplanowaliśmy zbyt dużo czasu. Próbujemy skrócić nasz pobyt tutaj o jeden dzień, jednak jak się okazuje w samolocie z Sittwe nie ma wolnych miejsc. Trudne to trochę do zrozumienia, bo lokalne przeloty w Birmie mają co najwyżej kilkunastoprocentowe obłożenie. Zostaniemy więc zgodnie z planem jeszcze przez dwa kolejne dni na końcu końca świata.
Po obiedzie ładujemy się to terenowego Jeepa Wranglera uruchamianego na korbę. Kierowca i nasz opiekun z hotelu uzgadniają wiek samochodu, gdy pytamy ile ma lat. Okazuje się, że zaledwie sześćdziesiąt. A więc na zachód słońca jadę amerykańską, powojenną produkcją, co mnie cieszy i jest kolejną, choć nie czysto-birmańską osobliwością. Na miejscu doznaję niestety kolejnego rozczarowania; liczyłem, że słońce będzie kryło się za pagórkami porośniętymi gąszczem stup, a tymczasem domek budowany przez właścicieli hotelu znajduje się na zboczu, z którego widać jedynie niekończące się pola, dla których kresem jest wyłącznie linia horyzontu. Trudno nie zauważyć, że taki zachód słońca lub nawet o wiele piękniejszy można zobaczyć w setkach, czy nawet tysiącach miejsc w Polsce. Do zachodu pozostała jeszcze chwilka, więc wyciągamy naszych przewodników na szczyt, a nawet dalej, na drugą stronę wzgórza, by zobaczyć, czy stamtąd nie widać jakichś elementów krajobrazu, które przykułyby wzrok turysty. Przedzieramy się prze gęste krzaki i zarośla w poszukiwaniu ścieżki i docieramy do pełnych uroku i ciszy miejsc nad jeziorem, jednak typowych dla Mrauk U widoków stup na szczytach pagórków niestety brak. Ponownie zawiedzeni wracamy do bungalowu na zboczu, gdzie czeka na nas mały poczęstunek i napoje. Rozmowa schodzi na temat alkoholu w tradycji buddyjskiej. Nie jest on zabroniony, choć stanowi poważną przeszkodę w osiągnięciu Nirwany, czy też choćby uwolnienia się od ograniczeń i uzależnień. Zainspirowany naszą dyskusją kierowca pojawia się po chwili z butelką jednodniowego napoju alkoholowego sporządzonego z bambusa. Odpowiednio potraktowany sok bambusowy już po kilkunastu godzinach potrafi zamienić się w średnioprocentowy, mocno zgazowany alkohol o cierpkim smaku. Nie wiedząc czym jeszcze możemy zostać uraczeni zmieniamy temat rozmowy na bardziej ogólny poruszając kwestie szkolnictwa i opieki medycznej (a właściwie jej braku). Dowiadujemy się też o wielkich nadziejach, jakie wiążą mieszkańcy Mrauk U z planowaną tutaj budową lotniska oraz drogi lądowej, która ułatwiłaby turystom dotarcie do tego miejsca, a więc i zasiliła lokalny budżet. Kiedy tak rozmawiamy sobie w naprawdę miłej atmosferze, słońce zachodzi i tylko dlatego, by sprawić przyjemność naszych gospodarzom udaję zachwyt nad rozpościerającym się widokiem i to, że chwile te upamiętniam przy pomocy mojego aparatu.
Punktem głównym wieczornej kolacji jest kurczak w wersji naprawdę hot. Do kurczaka dostaję zupę-bulion gratis. Ukłon od właściciela pobliskiej knajpki na wolnym powietrzu.
Kolejnego poranka budzę się po szóstej, by przed siódmą stanąć na Discovery Hill. Żądny wrażeń uświadamiam sobie, że widok tolkienowskiej wioski hobbitów, jaki rozpościera się przede mną staje się bajkowy nie dzięki porannym mgłom, jak sądziłem widząc zdjęcia z tego miejsca, ale dzięki dymom z przydomowych palenisk, w których palone są śmieci i liście zebrane w trakcie porannego porządkowania obejść. Jest chłodno i pięknie. Częściowo mija moje rozczarowanie pierwszym dniem, nadal jednak pozostaje wątpliwość, czy dla tego jednego widoku warto przemierzać całą Birmę.
Kiedy wracamy po kilkudziesięciu minutach do hoteliku, na podwórku czekają już zastawione śniadaniem stoły. Właścicielka bardzo cieszy się gdy mówimy, że wszystko co nam serwuje jest very good.
Po śniadaniu przemierzam wzdłuż niemal całe miasteczko, by wypożyczyć rower. Planuję bowiem zwiedzić miejsca nieco bardziej oddalone od Mrauk U, a tak naprawdę to dotrzeć do Kothaung Temple, największej i moim zdaniem najbardziej misternej budowli w okolicy. Nie jest to jednak takie proste, bo kiedy jadę, to co chwila znajduje się powód do zatrzymania się, porozmawiania z kimś, poobserwowania życia. W pewnym momencie gubię właściwą drogę; ścieżki w terenie nie zgadzają się z tymi naniesionymi na mapę. Na szczęście uczynni Birmańczycy pokazują mi skrót przez las, który doprowadza mnie do asfaltowej drogi wiodącej do Kothaung. Świątynia z daleka wydaje się być ogromna. Jej tarasowa budowa i setki małych stup, którymi są one pokryte sprawiają wrażenie, że przed nami, w oddali rozłożyło się coś o wielkości stadionu narodowego, albo przynajmniej sporego lotniskowca. Rzeczywistość jest inna. Całą budowlę można obejść w kilka minut podziwiając tysiące stup na ścianach zewnętrznych i tysiące wizerunków Buddy na ścianach wewnętrznych. W tym miejscu buddyjska kultura przyjęła inne niż gdzie indziej kształty i oblicze. Podziwiam je, będąc jedynym obcokrajowcem w tym miejscu, w tej chwili. Również po drodze nie spotykam żadnego turysty, z którym mógłbym wymienić choćby Mingalaba; to naprawdę zdaje się być koniec końca świata.
Do miasta wracam okrężną, acz asfaltową drogą, wstępując po drodze do świątyni Zinamanaung. U podnóża schodów wiodących do na górę spotykam bardzo leciwego mnicha zbierającego datki dla swoich ubogich podopiecznych. Krótka z nim rozmowa, bardzo poprawny angielski oraz oficjalny i zorganizowany sposób w jaki to robi, rozdając spisane zestawienie potrzeb, które chce zaspokoić dzięki zebranym pieniądzom, a także jego osobisty urok powodują, że przyłączam się do akcji. W drodze na szczyt, a także w trakcie powrotu na dół towarzyszy mi grupka dzieci z pobliskich domów. Są sympatyczne i odważne. Brak nieśmiałości sprawia, że chwilę siedzimy razem, przyglądamy się sobie, oglądamy zrobione przeze mnie zdjęcia i próbujemy porozmawiać. Tam, gdzie odprowadzają mnie dzieciaki, pośród biegających wolno świń, swoje stoisko rozłożyła pani smażąca cebulowe i krewetkowe placki, a także banany i wieprzowinę. Spędzam u niej kilka minut i zajadam się tym co przygotowuje bezpośrednio przy mnie. Sam już nie wiem co lepsze; czy placki czy banany. Pani jest miła i sympatyczna, a że wspólnych słów znamy mało, uśmiechamy się na przemian, choć Pani od czasu do czasu także chichocze.
Droga doprowadza mnie do miasta, ale nie skręcam w kierunku hotelu, lecz kieruję się do portu, czy raczej miejsca, gdzie cumują przypływające do Mrauk U łodzie. W przyportowych jadłodajniach trudno o piwo. W jednej z nich znajduję jednak potwierdzenie, że piwo jest, choć jak się okazuje tak naprawdę to dopiero zaraz będzie. Jeden z chłopaków usługujących w barze bierze mój rower i po chwili wraca z piwem, dobrym i zimnym. Jedyne co w piwie nie jest dobre to jego cena. Niemal o połowę wyższa niż w najdroższych miejscach w jakich do tej pory je kupowałem. Ponieważ nie zapytałem o cenę przed zamówieniem, trudno mówić o oszustwie, jednak po raz pierwszy spotykam się z tak niebuddyjskim podejściem do handlu. Okazuję swoją dezaprobatę, głośno mówiąc, że tego miejsca nikomu polecał nie będę i odchodzę. Niniejszym nie polecam więc knajpek w Mrauk U położonych w porcie.
Wrócę jeszcze na chwilę do tego co dzieje się w chwili, gdy chłodzę najdroższym w Birmie piwem wnętrze swojego układu pokarmowego. Nieopodal, na rzece, w niewielkiej łódce, a właściwie czółnie, siedzi sobie mały, może dziesięcioletni chłopak. Co jakiś czas pływa sobie z jednego brzegu na drugi. Oczywiście zastanawiam się co by w Polsce powiedziano o matce, która tak bez opieki pozostawiła dziecko i pozwoliła mu na takie zabawy. Jednak, gdy przyglądam mu się dalej zauważam, że nie zawsze pływa on sam. Czasami w łódce razem z nim znajdują się dwie, trzy inne osoby. Kiedy wysiadają, wkładają mu w rękę banknot o małym nominale. Farryman! Przewoźnik. Moja wcześniejsza ocena zachowania matki zostaje zastąpiona bardziej ogólną oceną tego co widzę. Dziesięciolatek zarabia na siebie i rodzinę przewożąc ludzi przez rzekę – tych, którym nie chce się zasuwać do odległego o około kilometr mostu.
Zanim oddam rower w drodze powrotnej mam nieprzyjemność przyłączyć się do konduktu pogrzebowego. Zauważam i podobieństwa, i różnice do tego co jest mi znane. Podobieństwem jest przede wszystkim to, że i nasze życie i życie Birmańczyków ma swój kres, po osiągnięciu którego jesteśmy pakowni do trumny. I w Polsce i w Birmie trumna w karawanie, za którym idą zgromadzeni na pogrzebie jest wieziona na miejsce wiecznego spoczynku. Karawan jest nieco inny, bo czerń zastępuje kolor złoty. Trudno też dostrzec czerń w strojach żałobników. Podążają oni w kondukcie w swoich codziennych strojach. I smutku na ich twarzach również jakoś mniej. No, ale przecież już po chwili nasz zmarły może odrodzić się w innym ciele, w innej postaci. Oby lepszej.
Obsługa hotelu wita mnie arbuzem. Wypijam też kawę pozostawioną na tarasie mojego pokoju. Niestety kawa nie pomaga, a ja wyczerpany aktywnością ostatnich dni postanawiam sobie uciąć drzemkę. Ścina mnie solidnie, nie ma co ukrywać.
Wystarczyło zasnąć na trzy godziny, a świat zaskakująco zmienia się. Na niebie dziwne zjawisko: 80% jego powierzchni pokryte jest grubą czarną chmurą, która przesuwa się w kierunku pozostałego jeszcze w błękicie skrawka. Chmura jakby burzowa, ale nie ma ani wiatru, ani wilgoci. Po prostu spora część nieba przykryta czernią. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale mam nadzieję, że niewyjaśnione zjawisko nie przeszkodzi mi w obserwacji zachodu słońca, który chciałbym zobaczyć ze wzgórza nieopodal świątyni Lokamanung. Chyba nie często wspinają się na nie turyści, bo ścieżki są mocno pozarastane. Nie jest to jednak miejsce, w którym nikt nie bywa; pomiędzy stupami, na ziemi leżą opakowania po truskawkowych gumkach. Zachodnie sposoby na ograniczenie przyrostu naturalnego dotarły i tutaj.
Promienie zachodzącego słońca wyfiltrowane przez zasłaniające coraz większą część nieba chmury oświetlają okolicę w bardzo nienaturalny sposób, wyciągając na plan pierwszy żółcie i pomarańcze. Takie warunki oświetlenia nie stworzyły dla położonej u podnóża wioski nastroju, jakiego spodziewałem się o zachodzie słońca. Wracam więc do miasteczka od drugiej strony, zataczając niewielkie koło, a spotykani po drodze ludzie jakby bardziej przyjaźni, niż w części miasta położonej bliżej Shittaung Paya. Dzieci co kawałek machają i witają tradycyjnym bye, bye, choć staram się usilnie odmachiwać wołając hallo! Wracająca na rowerze do domu Birmanka, która w koszyku wiezie swoją, może dwuletnią pociechę, okrąża mnie dwukrotnie. A co, niech się malec napatrzy na białego.
Nasza trójka z łódki spotyka się wieczorem w hoteliku i szybko ustala spotkanie w pobliskim Happy Garden za pół godziny. Siedzimy sobie pijąc piwo i zajadając warzywa w czterech smakach. Dzień nie był wyczerpujący, a jednak koło 21 wszyscy mają już dosyć i decydujemy się zakończyć ten dzień. Jeszcze tylko ewakuacja pająka z sypialni i można kłaść się spać (trudno byłoby zasnąć ze świadomością, że po ścianie nad łóżkiem spaceruje piętnastocentymetrowe owłosione bydle). Na kolejny poranek zaplanowaliśmy kolejny wschód słońca, tym razem podziwiany z nieco innego wzgórza. Mam jednak wątpliwości, czy słońce pokaże swoją twarz.
Budzę się koło piątej nad ranem ze świadomością, że noc była cieplejsza niż poprzednie. Wyjaśnienie nasuwa się samo: chmury zatrzymały ciepło, wschodu słońca nie będzie. Planów jednak nie zmieniam i nieco wcześniej niż poprzedniego dnia jestem na jednym z wielu wzgórz otaczających Mrauk U. Trudno się oddycha, w gardle drapie, a nos swędzi. Coś jednak „wisi w powietrzu”. Kilka ujęć dla uwiecznienia chwili i faktu, że jednak chciało się wstać i na słońce czekać, choć nie przyszło.
W drodze powrotnej, przy studni, mam niebywałe szczęście spotkać Mr. Radio zwanego też Literature Man. Jak każdego spotkanego turystę raczy mnie swoimi opowieściami oraz prosi, bym ze swojego kraju przysłał mu pocztówkę, gazety oraz mapę Niemiec. Z trudem przychodzi mu zrozumieć, że nie jestem Niemcem i ode mnie może dostać mapę Polski. Mapa Polski też może być. Mr. Radio to jedna z kilku charakterystycznych postaci Birmy, choć nie tak znany jak Aung San Suu Kyi.
Ostatnie hotelowe śniadanie znowu przynosi lokalne niespodzianki. Tym razem właścicielka uracza nas sałatką z ryżem, kluskami z kokosem oraz smażonymi, małymi rybkami. Do uzgodnionego odpływu naszej łódki mamy dwie godziny. Wystarczająco dużo czasu, by potwierdzić zaplanowany lot i zapłacić za hotel. Po negocjacjach wychodzi 25$ za pobyt. Nie dużo jak na Birmę i droższy niż pozostałe miejsca w tym kraju Mrauk U, ale nie mało mając na uwadze standard. Bo na przykład kąpiel mieszkańców pokoju położonego nad moim powodowała, że woda lała się w mojej łazience z sufitu, na samym środku, spływając do kratki ściekowej. Nie może być mowy o żadnej fuszerce, Po prostu tak ktoś zaprojektował odpływ wody.
Jeszcze tylko pożegnanie z właścicielem Happy Garden, u którego stołowałem się przez ostatnie 3 dni. Jego gastronomiczny interes jest godny polecenia, nie tylko ze względu na wyśmienite potrawy, ale także osobiste zaangażowanie we wszystko co robi właściciel. Kilkakrotnie powtarzał mi, że fakt iż powracam do niego po raz kolejny, jest wyjątkowym zaszczytem. Zawsze dokładał do zamówionego posiłku coś od siebie chcą się odwdzięczyć w ten sposób za uznanie dla jego wysiłków jakie okazuję przychodząc do niego. O tym wszystkim opowiadał wprost i tej radości nie maskował.
Kilka minut przed 10.00 wychodzimy z plecakami przed hotel i ku zdziwieniu czekających już rikszarzy, którzy nie wiadomo skąd wiedzą, że za chwilę wyjeżdżamy, decydujemy się na spacer z ekwipunkiem przez całe miasto, aż do przystani. Ich miny, naprawdę bezcenne. Jesteśmy prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy tak objuczeni maszerują przez miasto. I ponownie: miny mijanych mieszkańców Mrauk U, jakie robią na widok oplecaczonych turystów – bezcenne.
Kwadrans po dziesiątej opuszczamy Mrauk U na pokładzie łodzi, która zawiodła nas trzy dni wcześniej z nadzieją, że naprawa silnika okazała się skuteczna. Opuszczam to miejsce bez żalu. Nie wiem jednak jeszcze, że żal i sentyment będzie z czasem narastał.
Hala dworca lotów krajowych posiada dobrze znany z polskich dworców kolejowych standard, charakteryzujący się brakiem standardu. Będzie mi ona domem przez najbliższe sześć godzin. Pozbawiony hotelowego śniadania sięgam na dno plecaka i wyjmuję pumpernikiel i pasztet. Ech, polskie, tradycyjne smaki. Umilam sobie czas oczekiwania obserwowaniem ludzi podróżujących na liniach lokalnych, którzy wsiadają do samolotów z bagażami często wywołującymi uśmiech na mojej twarzy. Największy pojawia się, gdy widzę rodzinę obładowaną wotywnymi choinkami wykonanymi papieru, bibuły i styropianu. Śmiesznie wyglądają biegając tymi drzewkami, które ledwo mieszczą się w przejściach hali i w drzwiach wejściowych do samolotu.
Hala odlotów nie posiada żadnej tablicy informacyjnej. Co jakiś przechodzi jedynie pomiędzy oczekującymi chłopak, który wykrzykuje informacje o odlotach, a w ręku trzyma tabliczkę z numerem lotu. Czekam więc cierpliwie na mój lot i mój numer. Czas odlotu już minął. Nie wiedząc co mnie spotka w powietrzu udaję się do WC, by tu doznać kolejnego zaskoczenia i miłej niespodzianki. Drzwi do przybytku otwiera każdemu wchodzącemu boy klozetowy (młodego chłopaka trudno nazwać babcią), który z ukłonem podaje również kawałek papieru do wytarcia rąk (lub gdy ktoś wcześniej potrzebował także do wytarcia czegoś innego). Birmańska gościnność dopada nawet w tak mało oficjalnych miejscach.
Z kilkudziesięciominutowym opóźnieniem wsiadam do ATR-72 birmańskich linii lotniczych, a na moim T-shircie pojawia się naklejka informująca personel, że wysiadam w Sittwe, bo samoloty w Birmie latają tak, jak w Polsce jeżdżą autobusy na trasach okrężnych. Latają po całym kraju, a każdy wysiada tam, gdzie my akurat to pasuje (czyli dokąd ma wykupiony bilet).
45 minut lotu i pierwsze lądowanie w Thandwe, gdzie lądowisko zaczyna się wręcz na plaży. Wspaniały widok i niesamowite uczucie, gdy koła podwozia niemal dotykają czubków fal. Dziesięciominutowy postój wystarcza, by wysiadło kilka osób. Ponownie wznosimy się w powietrze i po kolejne 45 minut lotu przywodzi mnie do Sittwe. Tu, wraz z pięcioma innymi turystami wysiadam. Liczę ich (nas) dokładnie i już czuję podniecenie wynikające z faktu, że podążam tam, gdzie mało komu się chce, gdzie jest już naprawdę daleko od najważniejszych turystycznych szlaków.
Mój plan jest taki, by w Sittwe pozostać na noc i rano zabrać się tanim transportem państwowym. Wszystkich dopada jednak Mr. Lo, proponując transport prywatną łodzią jeszcze tego samego dnia. Chętny na zaproponowaną cenę jest wyłącznie wysoki Niemiec. Mr. Lo musi mieć duże ciśnienie na dzisiejszy kurs, bo dość szybko w negocjacjach schodzi do kwoty nieznacznie przekraczającej tą, za jaką mam nadzieję dostać się do Mrauk U łodzią państwową. Ostatecznie na szybki kurs tego samego dnia decydują się łącznie ze mną trzy osoby. Jest już po 14-tej więc robi się naprawdę późno. Wsiadamy szybko do mototaksówki i pędzimy główną ulicą Sittwe, a Mr. Lo umila nam podróż opowieściami o Sittwe i ciekawych miejscach w tym mieście. Kiedy dojeżdżamy do miejsca, które można nazwać portem kieruje nas do łodzi, a może i małego kutra, wyglądającego dokładnie tak jak na zdjęciu, które pokazywał jeszcze na lotnisku. Nie ma więc zaskoczenia, a środek transportu na kolejny etap podróży ani nie powala, ani nie przeraża. Wszystko wydaje się być w porządku. Dodatkowo robi się jeszcze milej, gdy na łódce czeka na nas stolik, na którym postawiono termos z kawą, wodę i wiązki małych, słodziutkich bananów.
Obsługę kutra stanowi grupa 4 bardzo młodych chłopaków, którzy wyprowadzają łódź z portu i kierują w deltę, a później w górę Kaladan River. Bardzo mocno wieje, naprawdę bardzo mocno. Nie jest to złe, bo nie odczuwa się popołudniowej spiekoty. Nie jest to także złe, bo łódką przyjemnie buja. I tak po dwóch godzinach miłego bujania, gdzieś na środku delty Kaladan River, z dala od jakiegokolwiek brzegu, silnik odmawia posłuszeństwa. Próby naprawy nie przynoszą oczekiwanego rezultatu. Jest czwarta po południu, a przed nami jeszcze kilka godzin w górę rzeki...
Obsługa łodzi łączy się z panem Lo. Ale jak się łączy! Wyciągają spod koca telefon taki, jakie w latach 90-tych były w wielu polskich domach. Duży, płaski, chiński, ze słuchawką. Tarcza już nie obrotowa, ale z przyciskami. Wybierają numer i rozmawiają z panem Lo. No ale jak? Przecież na łodzi kabelka nie ma! Jedyne rozsądne wytłumaczenie jest takie, że ten aparat jest przerobiony w jakiś sposób na komórkę. Łódka pełna śmiechu (mimo dosyć kłopotliwej, awaryjnej sytuacji). Wyjście z sytuacji w jakiej się znajdujemy pojawia się w ciągu najwyżej kwadransa od chwili, gdy przestaliśmy płynąć i nadpływa od południa. To niewielka łódka z silnikiem, załadowana skrzyniami pełnymi ryb, która wiezie rybaków i ich całodzienną zdobycz do wioski, gdzieś w górze rzeki. Krótka rozmowa po birmańsku pomiędzy rybakami, a załogą naszej łodzi i jest decyzja: przesiadamy się, a jeden z chłopaków-opiekunów płynie z nami. Podoba mi się. Przygoda jakiej nie każdy może doświadczyć. Pełen energii i rządny dalszych wrażeń przerzucam plecak przez burtę i ładuję się na łódkę brodząc po kostki w wodzie, w której pływają śnięte, małe rybki, które wypłynęły przez szczeliny w skrzyniach lub po prostu przy przeładunku opuściły sieć przez za duże dla nich oka.
Łódka jest na tyle mała, że można zapomnieć o kilku krokach w prawo lub w lewo. Trzeba znaleźć sobie wygodne miejsce i zająć pozycję, która pozwoli przesiedzieć kilka kolejnych godzin. Płyniemy więc dalej i gdyby nie zapach jaki nam towarzyszy, na jakim wręcz siedzimy, można by powiedzieć: jest naprawdę fajnie. Ani przez chwilę nie odczuwam strachu, czy przerażenia co się z nami stanie. Wręcz przeciwnie, będzie o czym opowiadać – taka myśl przechodzi mi przez głowę.
Płyniemy i końca podróży nie widać. Powoli zachodzi słońce i mija szósta godzina naszego rejsu. Właśnie w tej szóstej godzinie, kiedy powoli przestaje być cokolwiek widać, kiedy wzmaga się wiatr, robi się zimno, a łódka zaczyna niemiłosiernie kołysać się na falach zaczynam się naprawdę bać.
To pierwszy raz kiedy w Birmie dopada mnie strach. Przed oczami staje mi historia pięciu turystów, którzy zginęli tu w sztormową niepogodę płynąc do Mrauk U kilka lat temu. Strach, zmęczenie i coraz niższa temperatura powodują, że skulony, ciągle siedząc zaczynam zasypiać. Nie jest to jednak głęboki sen. Budzę się co kilka chwil i widzę jak sterujący łodzią włącza co kilkanaście minut, raptem na kilka sekund latarkę, koryguje kurs i płyniemy dalej. Dla mnie jest wokół czarno, nic nie widać. Przynajmniej ja nic nie widzę. Płyniemy w głęboką czerń ciągle zmieniając kierunek. Boję się cały czas do momentu, w którym ktoś budzi mnie potrząsając za ramię. Do północy została raptem godzina, a my dotarliśmy do Mrauk U. Oczywiście nikt z nas nawet nie śmie myśleć o domaganiu się zwrotu opłaty za zmianę klasy i standardu. Po prostu dotarliśmy do Mrauk U cali i szczęśliwi. Wymęczony okrutnie, głodny, śpiący i przemarznięty biorę rikszę do Golden Rock. Kiedy właściciel pokazuje mi pokój nie mam nawet siły wybrzydzać. Biorę jeden z dwóch pokoików w małym bungalowie. Opuszczam moskitierę wokół łóżka i natychmiast zasypiam, a gdy budzę się kolejnego dnia, jestem nadzwyczaj wypoczęty.
Konsekwencją wyjątkowej gościnności gospodarzy, u których nocuję, jest śniadanie znacząco różniące się od tego, co wkładam w swój przewód pokarmowy każdego poranka od prawie trzech tygodni. „Typowościom” śniadaniowym towarzyszy kurczakowo-rybna zupa na mleku kokosowym, podawana z kawałkami chili i makaronem oraz liczne, drobne zakąski. Serdeczność gospodarzy przejawia się także w zaproszeniu na podziwianie zachodu słońca z ich domku położonego na jednym ze wzgórz. Zaproszenie na zachód słońca przyjmuję, w przeciwieństwie do propozycji odwiedzenia wioski Chin. Ta druga z atrakcji jest płatna i to słono. Koszty nabija przede wszystkim kilkugodzinna podróż jeepem i łodzią. Jednak jak twierdzą Ci, którzy dali się namówić wioska jest wielce komercyjna, a cała podróż raczej nużąca. Moją decyzją jest więc skoncentrowanie się na atrakcjach Mrauk U i okolicy.
Dosyć późno, zważywszy na porę dnia i dotychczasowe birmańskie przyzwyczajenia, rozpoczynam spacer po mieście. Podążam ścieżkami wytyczonymi przez obsługę hotelu na skserowanym dla mnie planie okolicy. Zarówno tego pierwszego dnia w Mrauk U, jak i w wiele tygodni, czy wręcz miesięcy po powrocie nie wiem, czy miejsce to mnie bardziej zachwyca, czy rozczarowuje. Może oczekiwania były zbyt duże? Mimo to, takiego spokoju i dającej się na każdym kroku odczuć odrębności nie spotkałem ani wcześniej, ani nie spotkam później.
W Mrauk U wszystkie drogi prowadzą do Shittaung Paya – świątyni osiemdziesięciu tysięcy oblicz Buddy. Trafiam tam więc bez trudu, jednak zamiast podziwiania wnętrza świątyni wybieram spacer wokół niej, pomiędzy licznymi stupami o typowym dla tego miejsca, otyłym kształcie. Staram się, na ile mogę i potrafię, wciągnąć w rozmowę mijane dzieciaki, spotykanych mnichów. Przekonanie do próby wzajemnego komunikowania się nie jest trudne, ale już sama próba wymiany informacji najczęściej kończy się porażką.
Mrauk U jest uboższe niż Bagan, oklolice jeziora Inle, nie wspominając o Rangun, czy Mandalay. Powszechne jest więc kończenie rozmowy dyskretną prośbą o choćby niewielki datek na jedzenie, czy na miskę ryżu. Proszą starsi, dzieci, a także mnisi. Nie jest to proceder nachalny, ale dość powszechny, powszechniejszy niż w innych miejscach, w których byłem do tej pory.
Po dwugodzinnym spacerze wydaje mi się, że widziałem niemal wszystko. Spotkany wczesnym popołudniem Niemiec ma podobne wrażenie i uważa, że na Mrauk U zaplanowaliśmy zbyt dużo czasu. Próbujemy skrócić nasz pobyt tutaj o jeden dzień, jednak jak się okazuje w samolocie z Sittwe nie ma wolnych miejsc. Trudne to trochę do zrozumienia, bo lokalne przeloty w Birmie mają co najwyżej kilkunastoprocentowe obłożenie. Zostaniemy więc zgodnie z planem jeszcze przez dwa kolejne dni na końcu końca świata.
Po obiedzie ładujemy się to terenowego Jeepa Wranglera uruchamianego na korbę. Kierowca i nasz opiekun z hotelu uzgadniają wiek samochodu, gdy pytamy ile ma lat. Okazuje się, że zaledwie sześćdziesiąt. A więc na zachód słońca jadę amerykańską, powojenną produkcją, co mnie cieszy i jest kolejną, choć nie czysto-birmańską osobliwością. Na miejscu doznaję niestety kolejnego rozczarowania; liczyłem, że słońce będzie kryło się za pagórkami porośniętymi gąszczem stup, a tymczasem domek budowany przez właścicieli hotelu znajduje się na zboczu, z którego widać jedynie niekończące się pola, dla których kresem jest wyłącznie linia horyzontu. Trudno nie zauważyć, że taki zachód słońca lub nawet o wiele piękniejszy można zobaczyć w setkach, czy nawet tysiącach miejsc w Polsce. Do zachodu pozostała jeszcze chwilka, więc wyciągamy naszych przewodników na szczyt, a nawet dalej, na drugą stronę wzgórza, by zobaczyć, czy stamtąd nie widać jakichś elementów krajobrazu, które przykułyby wzrok turysty. Przedzieramy się prze gęste krzaki i zarośla w poszukiwaniu ścieżki i docieramy do pełnych uroku i ciszy miejsc nad jeziorem, jednak typowych dla Mrauk U widoków stup na szczytach pagórków niestety brak. Ponownie zawiedzeni wracamy do bungalowu na zboczu, gdzie czeka na nas mały poczęstunek i napoje. Rozmowa schodzi na temat alkoholu w tradycji buddyjskiej. Nie jest on zabroniony, choć stanowi poważną przeszkodę w osiągnięciu Nirwany, czy też choćby uwolnienia się od ograniczeń i uzależnień. Zainspirowany naszą dyskusją kierowca pojawia się po chwili z butelką jednodniowego napoju alkoholowego sporządzonego z bambusa. Odpowiednio potraktowany sok bambusowy już po kilkunastu godzinach potrafi zamienić się w średnioprocentowy, mocno zgazowany alkohol o cierpkim smaku. Nie wiedząc czym jeszcze możemy zostać uraczeni zmieniamy temat rozmowy na bardziej ogólny poruszając kwestie szkolnictwa i opieki medycznej (a właściwie jej braku). Dowiadujemy się też o wielkich nadziejach, jakie wiążą mieszkańcy Mrauk U z planowaną tutaj budową lotniska oraz drogi lądowej, która ułatwiłaby turystom dotarcie do tego miejsca, a więc i zasiliła lokalny budżet. Kiedy tak rozmawiamy sobie w naprawdę miłej atmosferze, słońce zachodzi i tylko dlatego, by sprawić przyjemność naszych gospodarzom udaję zachwyt nad rozpościerającym się widokiem i to, że chwile te upamiętniam przy pomocy mojego aparatu.
Punktem głównym wieczornej kolacji jest kurczak w wersji naprawdę hot. Do kurczaka dostaję zupę-bulion gratis. Ukłon od właściciela pobliskiej knajpki na wolnym powietrzu.
Kolejnego poranka budzę się po szóstej, by przed siódmą stanąć na Discovery Hill. Żądny wrażeń uświadamiam sobie, że widok tolkienowskiej wioski hobbitów, jaki rozpościera się przede mną staje się bajkowy nie dzięki porannym mgłom, jak sądziłem widząc zdjęcia z tego miejsca, ale dzięki dymom z przydomowych palenisk, w których palone są śmieci i liście zebrane w trakcie porannego porządkowania obejść. Jest chłodno i pięknie. Częściowo mija moje rozczarowanie pierwszym dniem, nadal jednak pozostaje wątpliwość, czy dla tego jednego widoku warto przemierzać całą Birmę.
Kiedy wracamy po kilkudziesięciu minutach do hoteliku, na podwórku czekają już zastawione śniadaniem stoły. Właścicielka bardzo cieszy się gdy mówimy, że wszystko co nam serwuje jest very good.
Po śniadaniu przemierzam wzdłuż niemal całe miasteczko, by wypożyczyć rower. Planuję bowiem zwiedzić miejsca nieco bardziej oddalone od Mrauk U, a tak naprawdę to dotrzeć do Kothaung Temple, największej i moim zdaniem najbardziej misternej budowli w okolicy. Nie jest to jednak takie proste, bo kiedy jadę, to co chwila znajduje się powód do zatrzymania się, porozmawiania z kimś, poobserwowania życia. W pewnym momencie gubię właściwą drogę; ścieżki w terenie nie zgadzają się z tymi naniesionymi na mapę. Na szczęście uczynni Birmańczycy pokazują mi skrót przez las, który doprowadza mnie do asfaltowej drogi wiodącej do Kothaung. Świątynia z daleka wydaje się być ogromna. Jej tarasowa budowa i setki małych stup, którymi są one pokryte sprawiają wrażenie, że przed nami, w oddali rozłożyło się coś o wielkości stadionu narodowego, albo przynajmniej sporego lotniskowca. Rzeczywistość jest inna. Całą budowlę można obejść w kilka minut podziwiając tysiące stup na ścianach zewnętrznych i tysiące wizerunków Buddy na ścianach wewnętrznych. W tym miejscu buddyjska kultura przyjęła inne niż gdzie indziej kształty i oblicze. Podziwiam je, będąc jedynym obcokrajowcem w tym miejscu, w tej chwili. Również po drodze nie spotykam żadnego turysty, z którym mógłbym wymienić choćby Mingalaba; to naprawdę zdaje się być koniec końca świata.
Do miasta wracam okrężną, acz asfaltową drogą, wstępując po drodze do świątyni Zinamanaung. U podnóża schodów wiodących do na górę spotykam bardzo leciwego mnicha zbierającego datki dla swoich ubogich podopiecznych. Krótka z nim rozmowa, bardzo poprawny angielski oraz oficjalny i zorganizowany sposób w jaki to robi, rozdając spisane zestawienie potrzeb, które chce zaspokoić dzięki zebranym pieniądzom, a także jego osobisty urok powodują, że przyłączam się do akcji. W drodze na szczyt, a także w trakcie powrotu na dół towarzyszy mi grupka dzieci z pobliskich domów. Są sympatyczne i odważne. Brak nieśmiałości sprawia, że chwilę siedzimy razem, przyglądamy się sobie, oglądamy zrobione przeze mnie zdjęcia i próbujemy porozmawiać. Tam, gdzie odprowadzają mnie dzieciaki, pośród biegających wolno świń, swoje stoisko rozłożyła pani smażąca cebulowe i krewetkowe placki, a także banany i wieprzowinę. Spędzam u niej kilka minut i zajadam się tym co przygotowuje bezpośrednio przy mnie. Sam już nie wiem co lepsze; czy placki czy banany. Pani jest miła i sympatyczna, a że wspólnych słów znamy mało, uśmiechamy się na przemian, choć Pani od czasu do czasu także chichocze.
Droga doprowadza mnie do miasta, ale nie skręcam w kierunku hotelu, lecz kieruję się do portu, czy raczej miejsca, gdzie cumują przypływające do Mrauk U łodzie. W przyportowych jadłodajniach trudno o piwo. W jednej z nich znajduję jednak potwierdzenie, że piwo jest, choć jak się okazuje tak naprawdę to dopiero zaraz będzie. Jeden z chłopaków usługujących w barze bierze mój rower i po chwili wraca z piwem, dobrym i zimnym. Jedyne co w piwie nie jest dobre to jego cena. Niemal o połowę wyższa niż w najdroższych miejscach w jakich do tej pory je kupowałem. Ponieważ nie zapytałem o cenę przed zamówieniem, trudno mówić o oszustwie, jednak po raz pierwszy spotykam się z tak niebuddyjskim podejściem do handlu. Okazuję swoją dezaprobatę, głośno mówiąc, że tego miejsca nikomu polecał nie będę i odchodzę. Niniejszym nie polecam więc knajpek w Mrauk U położonych w porcie.
Wrócę jeszcze na chwilę do tego co dzieje się w chwili, gdy chłodzę najdroższym w Birmie piwem wnętrze swojego układu pokarmowego. Nieopodal, na rzece, w niewielkiej łódce, a właściwie czółnie, siedzi sobie mały, może dziesięcioletni chłopak. Co jakiś czas pływa sobie z jednego brzegu na drugi. Oczywiście zastanawiam się co by w Polsce powiedziano o matce, która tak bez opieki pozostawiła dziecko i pozwoliła mu na takie zabawy. Jednak, gdy przyglądam mu się dalej zauważam, że nie zawsze pływa on sam. Czasami w łódce razem z nim znajdują się dwie, trzy inne osoby. Kiedy wysiadają, wkładają mu w rękę banknot o małym nominale. Farryman! Przewoźnik. Moja wcześniejsza ocena zachowania matki zostaje zastąpiona bardziej ogólną oceną tego co widzę. Dziesięciolatek zarabia na siebie i rodzinę przewożąc ludzi przez rzekę – tych, którym nie chce się zasuwać do odległego o około kilometr mostu.
Zanim oddam rower w drodze powrotnej mam nieprzyjemność przyłączyć się do konduktu pogrzebowego. Zauważam i podobieństwa, i różnice do tego co jest mi znane. Podobieństwem jest przede wszystkim to, że i nasze życie i życie Birmańczyków ma swój kres, po osiągnięciu którego jesteśmy pakowni do trumny. I w Polsce i w Birmie trumna w karawanie, za którym idą zgromadzeni na pogrzebie jest wieziona na miejsce wiecznego spoczynku. Karawan jest nieco inny, bo czerń zastępuje kolor złoty. Trudno też dostrzec czerń w strojach żałobników. Podążają oni w kondukcie w swoich codziennych strojach. I smutku na ich twarzach również jakoś mniej. No, ale przecież już po chwili nasz zmarły może odrodzić się w innym ciele, w innej postaci. Oby lepszej.
Obsługa hotelu wita mnie arbuzem. Wypijam też kawę pozostawioną na tarasie mojego pokoju. Niestety kawa nie pomaga, a ja wyczerpany aktywnością ostatnich dni postanawiam sobie uciąć drzemkę. Ścina mnie solidnie, nie ma co ukrywać.
Wystarczyło zasnąć na trzy godziny, a świat zaskakująco zmienia się. Na niebie dziwne zjawisko: 80% jego powierzchni pokryte jest grubą czarną chmurą, która przesuwa się w kierunku pozostałego jeszcze w błękicie skrawka. Chmura jakby burzowa, ale nie ma ani wiatru, ani wilgoci. Po prostu spora część nieba przykryta czernią. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale mam nadzieję, że niewyjaśnione zjawisko nie przeszkodzi mi w obserwacji zachodu słońca, który chciałbym zobaczyć ze wzgórza nieopodal świątyni Lokamanung. Chyba nie często wspinają się na nie turyści, bo ścieżki są mocno pozarastane. Nie jest to jednak miejsce, w którym nikt nie bywa; pomiędzy stupami, na ziemi leżą opakowania po truskawkowych gumkach. Zachodnie sposoby na ograniczenie przyrostu naturalnego dotarły i tutaj.
Promienie zachodzącego słońca wyfiltrowane przez zasłaniające coraz większą część nieba chmury oświetlają okolicę w bardzo nienaturalny sposób, wyciągając na plan pierwszy żółcie i pomarańcze. Takie warunki oświetlenia nie stworzyły dla położonej u podnóża wioski nastroju, jakiego spodziewałem się o zachodzie słońca. Wracam więc do miasteczka od drugiej strony, zataczając niewielkie koło, a spotykani po drodze ludzie jakby bardziej przyjaźni, niż w części miasta położonej bliżej Shittaung Paya. Dzieci co kawałek machają i witają tradycyjnym bye, bye, choć staram się usilnie odmachiwać wołając hallo! Wracająca na rowerze do domu Birmanka, która w koszyku wiezie swoją, może dwuletnią pociechę, okrąża mnie dwukrotnie. A co, niech się malec napatrzy na białego.
Nasza trójka z łódki spotyka się wieczorem w hoteliku i szybko ustala spotkanie w pobliskim Happy Garden za pół godziny. Siedzimy sobie pijąc piwo i zajadając warzywa w czterech smakach. Dzień nie był wyczerpujący, a jednak koło 21 wszyscy mają już dosyć i decydujemy się zakończyć ten dzień. Jeszcze tylko ewakuacja pająka z sypialni i można kłaść się spać (trudno byłoby zasnąć ze świadomością, że po ścianie nad łóżkiem spaceruje piętnastocentymetrowe owłosione bydle). Na kolejny poranek zaplanowaliśmy kolejny wschód słońca, tym razem podziwiany z nieco innego wzgórza. Mam jednak wątpliwości, czy słońce pokaże swoją twarz.
Budzę się koło piątej nad ranem ze świadomością, że noc była cieplejsza niż poprzednie. Wyjaśnienie nasuwa się samo: chmury zatrzymały ciepło, wschodu słońca nie będzie. Planów jednak nie zmieniam i nieco wcześniej niż poprzedniego dnia jestem na jednym z wielu wzgórz otaczających Mrauk U. Trudno się oddycha, w gardle drapie, a nos swędzi. Coś jednak „wisi w powietrzu”. Kilka ujęć dla uwiecznienia chwili i faktu, że jednak chciało się wstać i na słońce czekać, choć nie przyszło.
W drodze powrotnej, przy studni, mam niebywałe szczęście spotkać Mr. Radio zwanego też Literature Man. Jak każdego spotkanego turystę raczy mnie swoimi opowieściami oraz prosi, bym ze swojego kraju przysłał mu pocztówkę, gazety oraz mapę Niemiec. Z trudem przychodzi mu zrozumieć, że nie jestem Niemcem i ode mnie może dostać mapę Polski. Mapa Polski też może być. Mr. Radio to jedna z kilku charakterystycznych postaci Birmy, choć nie tak znany jak Aung San Suu Kyi.
Ostatnie hotelowe śniadanie znowu przynosi lokalne niespodzianki. Tym razem właścicielka uracza nas sałatką z ryżem, kluskami z kokosem oraz smażonymi, małymi rybkami. Do uzgodnionego odpływu naszej łódki mamy dwie godziny. Wystarczająco dużo czasu, by potwierdzić zaplanowany lot i zapłacić za hotel. Po negocjacjach wychodzi 25$ za pobyt. Nie dużo jak na Birmę i droższy niż pozostałe miejsca w tym kraju Mrauk U, ale nie mało mając na uwadze standard. Bo na przykład kąpiel mieszkańców pokoju położonego nad moim powodowała, że woda lała się w mojej łazience z sufitu, na samym środku, spływając do kratki ściekowej. Nie może być mowy o żadnej fuszerce, Po prostu tak ktoś zaprojektował odpływ wody.
Jeszcze tylko pożegnanie z właścicielem Happy Garden, u którego stołowałem się przez ostatnie 3 dni. Jego gastronomiczny interes jest godny polecenia, nie tylko ze względu na wyśmienite potrawy, ale także osobiste zaangażowanie we wszystko co robi właściciel. Kilkakrotnie powtarzał mi, że fakt iż powracam do niego po raz kolejny, jest wyjątkowym zaszczytem. Zawsze dokładał do zamówionego posiłku coś od siebie chcą się odwdzięczyć w ten sposób za uznanie dla jego wysiłków jakie okazuję przychodząc do niego. O tym wszystkim opowiadał wprost i tej radości nie maskował.
Kilka minut przed 10.00 wychodzimy z plecakami przed hotel i ku zdziwieniu czekających już rikszarzy, którzy nie wiadomo skąd wiedzą, że za chwilę wyjeżdżamy, decydujemy się na spacer z ekwipunkiem przez całe miasto, aż do przystani. Ich miny, naprawdę bezcenne. Jesteśmy prawdopodobnie pierwszymi turystami, którzy tak objuczeni maszerują przez miasto. I ponownie: miny mijanych mieszkańców Mrauk U, jakie robią na widok oplecaczonych turystów – bezcenne.
Kwadrans po dziesiątej opuszczamy Mrauk U na pokładzie łodzi, która zawiodła nas trzy dni wcześniej z nadzieją, że naprawa silnika okazała się skuteczna. Opuszczam to miejsce bez żalu. Nie wiem jednak jeszcze, że żal i sentyment będzie z czasem narastał.
SITTWERyba i ryż
Powrót do Sittwe to także powrót do chronologicznej poprawności. Bo o ile od wyjazdu z domu czas jakby się cofał - poprzez Rangun, Kalaw, Inle, Kakku, Bagan, Mrauk U zanurzałem się coraz głębiej w przeszłości, o tyle teraz nawracam poprzez Sittwe, Ngapali Beach, Rangun do teraźniejszości. |
Takie właśnie przemyślenia snują mi się po głowie, gdy płyniemy po spokojnej toni Kaladan River. Słońce bardzo powoli przebija się przez gęste chmury i do intensywności, do jakiej przyzwyczaiło mnie w ostatnich dniach bardzo mu daleko. Do krajobrazów, które mijam za prawą i lewą burtą dobieram ścieżkę dźwiękową w postaci muzycznych opowieści Ketila Bjørnstada i czuję się naprawdę szczęśliwy tym, co dane jest mi tu przeżywać każdego dnia. Przesuwające się przed oczami obrazy brodzących w wodzie rybaków, którzy zagarniają do swych sieci małe rybki, poruszające się na horyzoncie łódki, oślepiające blaskiem odbitego słońca iglice pagód, słomiane i bambusowe chaty, pasące się na łąkach bydło, wolno idący brzegiem ludzie z koszami na głowach lub objuczone workami – to zostanie w pamięci na zawsze. Nie mam co do tego wątpliwości.
W dół rzeki podróż trwa sześć i pół godziny. A żebym na brzegu nie pozostał sam, czeka już na mnie (nie wiadomo skąd o tym wiedząc) moto-taxi, które za równowartość półtora piwa zawiezie mnie do centrum. Trochę to dziwne że w kraju, w którym nie obowiązują przepisy ruchu drogowego, a instrukcje BHP nie leżą nawet na półce z powieściami Franka Herberta, czy Asimova, prowadzący pojazdy motoropodobne zakładają kaski. Birmańska jakość nakazuje ich zakładanie, ale już nie wspomina nic o ich zapinaniu.
Ubzdurałem sobie, że przenocuję w Mya Guest House. Przewodnik LP poleca, więc trzeba spróbować. Jednak, gdy pada cena 25$ parskam śmiechem, a widząc brak możliwości jakiejkolwiek negocjacji ceny – odjeżdżam. Kolejnym wyborem jest Prince, w którym jedyny akceptowalny pokój to tzw. familijny z łazienką za 15$ - poniżej jakiegokolwiek standardu. No, ale to w końcu tylko jedna noc. Nie wiem o jakiego Prince’a chodziło temu, który nazywał ten przybytek. Na pewno nie o Prince’a Polo, które jest solidną, wielowarstwową konstrukcją w pięknym opakowaniu. Może o tego Prince’a od Purple Rain bo drzwi mają prześwit tak koło 170 cm. W Sittwe jest jeszcze jedno miejsce, w którym można się zatrzymać – to motel Palace. Mają tam nawet klimatyzację, ale niestety nie mają prądu.
Uciekam szybko jak tylko się da ze swojego family room, by nie dostać jakiegoś obłędu i rozpoczynam późnopopołudniowy spacer po mieście. Sittwe to w zasadzie jedna główna kilkukilometrowa ulica wzdłuż brzegu i odchodzące od niej mniejsze uliczki. Pogubić się tu nie sposób. Zachowując wszelkie proporcje, w szczególności proporcje birmańskie, można to miasto nazwać kosmopolitycznym. Tutaj krzyżuje się buddyzm z islamem, a oprócz typowych birmańskich rysów, na ulicach Sittwe można zobaczyć osoby o ciemniejszej karnacji i hinduskim pochodzeniu. Im ciemniejsza karnacja, tym niższa warstwa społeczna do której się przynależy – ta zależność jest bardzo łatwo zauważalna. Sittwe to także miasto bardzo dużych dysproporcji w standardzie życia. Obok eleganckich właścicieli swoich niewielkich interesów oraz ich dzieci powracających ze szkoły w starannie skrojonych mundurkach, na każdym kroku spotyka się żebrzące, umorusane maluchy, które jedną rękę wyciągają po prośbie, a drugą wskazują na brzuszek. Czuję się tu trochę nieswojo cały czas otoczony gromadką dzieci lub przynajmniej kilku ciekawskich facetów, gdy tylko próbuję wyciągnąć aparat.
Świat jest mały. Nasza „mraukowa” ekipa spotyka się w jednej knajpie, przy jednym stoliku, choć śpimy w różnych miejscach. Być może to jedyna jadłodajnia, która wyglądała po ludzku i jakoś podświadomie wybraliśmy właśnie ją? Kto wie. Dziwne to miasto. Dziwne bo na przykład w menu nie ma cen, a ja przezorny i nauczony jednak bardziej arabskim, niż azjatyckim doświadczeniem skrupulatnie o nie dopytuję przed złożeniem zamówienia.
Noc pod moskitierą całkiem ciepła. Nie dlatego, żeby moskitiera była ogrzewana, ale dlatego, że piąta….. szósta ….. siódma, a słońca nie widać. Zachmurzenie nieba pełne, ciepło nagrzanej ziemi nie uciekło nocą ku niebu. Początkowo wmawiam sobie, że to takie naturalne, nadmorskie zachmurzenie, z którym poradzi sobie zaraz bryza morska, ale niepokój narasta do tego stopnia, że nie mogę już spać i przesuwam zamówione wczoraj na 8.30 śniadanie o godzinę wcześniej. W końcu Sittwe to miasto targowe, a targi w południe to się sprząta, a nie odwiedza.
Kiedy na tarasie o powierzchni 1,5m2 zastawionym stolikiem o powierzchni 1 m2, jem sobie pierwszy posiłek tego dnia, dostrzegam że w Sittwe są komary. Nieduże i bardzo przyjacielskie, ale to pierwsze komary jakie widzę w Birmie, a widok komara w tym kraju powoduje u obcokrajowca automatyczny lęk o jego wątrobę.
Komary komarami, a targ targiem. Wszędzie piszą, że to największy targ rybny w Birmie, ale jak to bywa z przymiotnikami w stopniu najwyższym, których używa się w tym kraju, przy każdym należałoby postawić gwiazdkę i dopisać coś drobnym druczkiem. Bo w Birmie wszystko jest naj, ale pod pewnymi szczególnymi warunkami oczywiście, o których już się nie wspomina.
Żeby dotrzeć na targ rybny przeciskam się przez targ ryżowy i jego stoiska; ryż w dużych worach, w małych workach, długi, krótki, mały, większy, bardziej biały, mniej biały, tyle tego że można oszaleć. Brakuje jedynie kupujących – jak w Polsce. A na targu rybnym wszystko co można pozyskać z morza po odcedzeniu wody: najwięcej oczywiście ryb, sporo też żyjątek bez nazwy w języku polskim, trawa wodna... Żywe, martwe świeże, solone, suszone. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że pomiędzy „martwe-niesuszone” a „martwe-suszone” jest taka ogromna różnica. Ogrom tej różnicy nie polega na tym, co można dostrzec, ale na tym co można poczuć. Jeżeli ktoś w latach 90-tych ubiegłego wieku przejeżdżał obok zakładów celulozowych w Świeciu, Kwidzynie, czy Ostrołęce, niech to co wtedy czuł spokojnie nazywa zapachem. To co ja czułem przechodząc pomiędzy stoiskami z „martwe-niesuszone” można nazwać FOSS (fetor, odór, smród, swąd). I jest to zupełne przeciwieństwo tego, co można „wyniuchać” pomiędzy paniami sprzedającymi „martwe-suszone”, bo tam naprawdę pachnie.
Ależ to jest frajda zobaczyć co ludzie jedzą. I jeszcze mówią, że dobre! Że im smakuje! Niesamowite miejsce. Od dziś inaczej będę patrzył na mój talerz. Poza tym to jedno z naprawdę niewielu miejsc w Birmie, gdzie nie czuję się komfortowo, ale nie mam na myśli wiszącej w powietrzu „atmosfery”, a fakt, że cały czas ktoś mi się przygląda i chodzi za mną. Na szczęście jest to tylko wspomniana już ciekawość, nie mająca nic wspólnego z sytuacją, która budziła by we mnie lęk w sytuacji zagrożenia.
Kiedy opuszczam targ spotykam na ulicy „dziewczynkę z przyklejonym do twarzy uśmiechem”. Tak ją sobie nazwałem poprzedniego dnia, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Śniada, umorusana, w swoim żółtym sweterku, w trakcie wymiany ząbków na nowe, śmieje się nie tylko swoimi czarnymi oczami, ale i ustami, których kąciki uniesione są ku górze cały czas. Nie wyciąga ręki jak inne dzieci w geście prośby. Po prostu bezustannie się uśmiecha. Wraz ze swoim uśmiechem pozostaje nie tylko na moim zdjęciu, ale i w moim sercu jako jedna z najbardziej bliskich mi osób jakie spotkałem. Kiedy macha mi na pożegnanie zastanawiam się jak wyglądałby jej uśmiech, gdyby los obdarował ją tyloma rzeczami i takim komfortem życia, jakie mają dzieci w Polsce.
Zmęczony tłumem oddalam się nieco od ulicy i zabudowań. Przysiadam na ławeczce z widokiem na Zatokę Bengalską, która w tym miejscu ma brunatny kolor Balatonu (zatoka, nie ławeczka). Użyte słowo „przysiadam” jest trochę na wyrost. Projektant i wykonawcy tej betonowo-drewnianej konstrukcji przerośli bowiem formą samego Antonio Gaudiego i nie dali się ponieść wymogom sztuki użytkowej, idąc w kierunku surrealizmu azjatyckiego. Ale nawet tutaj, wśród niewygody, nie pozostaję sam. Naprzeciwko mnie, w odległości 3-4 metrów przykuca sobie Sittwańczyk i patrzy na mnie bez zmrużenia okiem przez 10-15 minut, po czym spokojnie odchodzi. I tak mu się dziwię, że wytrzymał ze mną niemal kwadrans.
W drodze powrotnej wpadam na moje ukochane placki. Fasolkowe i z kukurydzą chyba jednak najlepsze. Jest więc obiad, a zielona herbata na popitkę gratis.
A przy hoteliku (fe, co za nadużycie) czeka już moto-taksówka, która zawiezie mnie na lotnisko z małą przerwą na zdjęcie Stara w barwach Birmańskiej Straży Pożarnej, które o mało co nie przypłaciłem aresztowaniem, choć starałem się wytłumaczyć, że on z Polski, tak jak ja, i tak jak ja to chluba mojego narodu.
Lotnisko w Sittwe to taki hangarek. Na samolot czeka czternaście osób w tym czterech obcokrajowców. Obsługa lotniska, to około pięćdziesiąt istot: ochrona, bagażowi każdej z trzech lokalnych linii lotniczych, strażnicy, celnicy, pracownicy biura imigracyjnego i nie wiadomo kto jeszcze (nie liczę obsługi technicznej lotniska, bo ta zapewne jest niepoliczalna). Poza ważeniem nie ma kontroli bagażu, ale nalepkę security check dostaje każdy pakunek. Mimo, że lot do Tandwe trwa tylko 35 minut napoje serwowane są dwa razy, każdy dostaje kanapeczkę z tuńczykiem, a z prasy (oficjalne wydanie angielskie New Light for Myanmar) dowiaduję się, jakie są cztery tezy gospodarcze, socjalne i polityczne władzy (w sumie dwanaście – muszą więc ostro zasuwać by realizować te hasła). Kolejne 10 stron to relacja z posiedzenia parlamentu. Na ostatnich stronach wzmianka o ostatnim locie promu Discovery, opis nowego modelu klimatyzatora firmy Panasonic, informacja o zwycięstwie Karoliny Woźniackiej oraz o ujęciu nastolatków z USA, którzy zabili chomika.
Drugie w moim życiu lądowanie w Tandwe, a wrażenia te same. Samolot kołami niemal zahacza o czubki fal, a podwozie ociera się o przybrzeżne skały. Jestem obok jednej z najpiękniejszych plaż na świecie.
W dół rzeki podróż trwa sześć i pół godziny. A żebym na brzegu nie pozostał sam, czeka już na mnie (nie wiadomo skąd o tym wiedząc) moto-taxi, które za równowartość półtora piwa zawiezie mnie do centrum. Trochę to dziwne że w kraju, w którym nie obowiązują przepisy ruchu drogowego, a instrukcje BHP nie leżą nawet na półce z powieściami Franka Herberta, czy Asimova, prowadzący pojazdy motoropodobne zakładają kaski. Birmańska jakość nakazuje ich zakładanie, ale już nie wspomina nic o ich zapinaniu.
Ubzdurałem sobie, że przenocuję w Mya Guest House. Przewodnik LP poleca, więc trzeba spróbować. Jednak, gdy pada cena 25$ parskam śmiechem, a widząc brak możliwości jakiejkolwiek negocjacji ceny – odjeżdżam. Kolejnym wyborem jest Prince, w którym jedyny akceptowalny pokój to tzw. familijny z łazienką za 15$ - poniżej jakiegokolwiek standardu. No, ale to w końcu tylko jedna noc. Nie wiem o jakiego Prince’a chodziło temu, który nazywał ten przybytek. Na pewno nie o Prince’a Polo, które jest solidną, wielowarstwową konstrukcją w pięknym opakowaniu. Może o tego Prince’a od Purple Rain bo drzwi mają prześwit tak koło 170 cm. W Sittwe jest jeszcze jedno miejsce, w którym można się zatrzymać – to motel Palace. Mają tam nawet klimatyzację, ale niestety nie mają prądu.
Uciekam szybko jak tylko się da ze swojego family room, by nie dostać jakiegoś obłędu i rozpoczynam późnopopołudniowy spacer po mieście. Sittwe to w zasadzie jedna główna kilkukilometrowa ulica wzdłuż brzegu i odchodzące od niej mniejsze uliczki. Pogubić się tu nie sposób. Zachowując wszelkie proporcje, w szczególności proporcje birmańskie, można to miasto nazwać kosmopolitycznym. Tutaj krzyżuje się buddyzm z islamem, a oprócz typowych birmańskich rysów, na ulicach Sittwe można zobaczyć osoby o ciemniejszej karnacji i hinduskim pochodzeniu. Im ciemniejsza karnacja, tym niższa warstwa społeczna do której się przynależy – ta zależność jest bardzo łatwo zauważalna. Sittwe to także miasto bardzo dużych dysproporcji w standardzie życia. Obok eleganckich właścicieli swoich niewielkich interesów oraz ich dzieci powracających ze szkoły w starannie skrojonych mundurkach, na każdym kroku spotyka się żebrzące, umorusane maluchy, które jedną rękę wyciągają po prośbie, a drugą wskazują na brzuszek. Czuję się tu trochę nieswojo cały czas otoczony gromadką dzieci lub przynajmniej kilku ciekawskich facetów, gdy tylko próbuję wyciągnąć aparat.
Świat jest mały. Nasza „mraukowa” ekipa spotyka się w jednej knajpie, przy jednym stoliku, choć śpimy w różnych miejscach. Być może to jedyna jadłodajnia, która wyglądała po ludzku i jakoś podświadomie wybraliśmy właśnie ją? Kto wie. Dziwne to miasto. Dziwne bo na przykład w menu nie ma cen, a ja przezorny i nauczony jednak bardziej arabskim, niż azjatyckim doświadczeniem skrupulatnie o nie dopytuję przed złożeniem zamówienia.
Noc pod moskitierą całkiem ciepła. Nie dlatego, żeby moskitiera była ogrzewana, ale dlatego, że piąta….. szósta ….. siódma, a słońca nie widać. Zachmurzenie nieba pełne, ciepło nagrzanej ziemi nie uciekło nocą ku niebu. Początkowo wmawiam sobie, że to takie naturalne, nadmorskie zachmurzenie, z którym poradzi sobie zaraz bryza morska, ale niepokój narasta do tego stopnia, że nie mogę już spać i przesuwam zamówione wczoraj na 8.30 śniadanie o godzinę wcześniej. W końcu Sittwe to miasto targowe, a targi w południe to się sprząta, a nie odwiedza.
Kiedy na tarasie o powierzchni 1,5m2 zastawionym stolikiem o powierzchni 1 m2, jem sobie pierwszy posiłek tego dnia, dostrzegam że w Sittwe są komary. Nieduże i bardzo przyjacielskie, ale to pierwsze komary jakie widzę w Birmie, a widok komara w tym kraju powoduje u obcokrajowca automatyczny lęk o jego wątrobę.
Komary komarami, a targ targiem. Wszędzie piszą, że to największy targ rybny w Birmie, ale jak to bywa z przymiotnikami w stopniu najwyższym, których używa się w tym kraju, przy każdym należałoby postawić gwiazdkę i dopisać coś drobnym druczkiem. Bo w Birmie wszystko jest naj, ale pod pewnymi szczególnymi warunkami oczywiście, o których już się nie wspomina.
Żeby dotrzeć na targ rybny przeciskam się przez targ ryżowy i jego stoiska; ryż w dużych worach, w małych workach, długi, krótki, mały, większy, bardziej biały, mniej biały, tyle tego że można oszaleć. Brakuje jedynie kupujących – jak w Polsce. A na targu rybnym wszystko co można pozyskać z morza po odcedzeniu wody: najwięcej oczywiście ryb, sporo też żyjątek bez nazwy w języku polskim, trawa wodna... Żywe, martwe świeże, solone, suszone. Nigdy wcześniej nie sądziłem, że pomiędzy „martwe-niesuszone” a „martwe-suszone” jest taka ogromna różnica. Ogrom tej różnicy nie polega na tym, co można dostrzec, ale na tym co można poczuć. Jeżeli ktoś w latach 90-tych ubiegłego wieku przejeżdżał obok zakładów celulozowych w Świeciu, Kwidzynie, czy Ostrołęce, niech to co wtedy czuł spokojnie nazywa zapachem. To co ja czułem przechodząc pomiędzy stoiskami z „martwe-niesuszone” można nazwać FOSS (fetor, odór, smród, swąd). I jest to zupełne przeciwieństwo tego, co można „wyniuchać” pomiędzy paniami sprzedającymi „martwe-suszone”, bo tam naprawdę pachnie.
Ależ to jest frajda zobaczyć co ludzie jedzą. I jeszcze mówią, że dobre! Że im smakuje! Niesamowite miejsce. Od dziś inaczej będę patrzył na mój talerz. Poza tym to jedno z naprawdę niewielu miejsc w Birmie, gdzie nie czuję się komfortowo, ale nie mam na myśli wiszącej w powietrzu „atmosfery”, a fakt, że cały czas ktoś mi się przygląda i chodzi za mną. Na szczęście jest to tylko wspomniana już ciekawość, nie mająca nic wspólnego z sytuacją, która budziła by we mnie lęk w sytuacji zagrożenia.
Kiedy opuszczam targ spotykam na ulicy „dziewczynkę z przyklejonym do twarzy uśmiechem”. Tak ją sobie nazwałem poprzedniego dnia, gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Śniada, umorusana, w swoim żółtym sweterku, w trakcie wymiany ząbków na nowe, śmieje się nie tylko swoimi czarnymi oczami, ale i ustami, których kąciki uniesione są ku górze cały czas. Nie wyciąga ręki jak inne dzieci w geście prośby. Po prostu bezustannie się uśmiecha. Wraz ze swoim uśmiechem pozostaje nie tylko na moim zdjęciu, ale i w moim sercu jako jedna z najbardziej bliskich mi osób jakie spotkałem. Kiedy macha mi na pożegnanie zastanawiam się jak wyglądałby jej uśmiech, gdyby los obdarował ją tyloma rzeczami i takim komfortem życia, jakie mają dzieci w Polsce.
Zmęczony tłumem oddalam się nieco od ulicy i zabudowań. Przysiadam na ławeczce z widokiem na Zatokę Bengalską, która w tym miejscu ma brunatny kolor Balatonu (zatoka, nie ławeczka). Użyte słowo „przysiadam” jest trochę na wyrost. Projektant i wykonawcy tej betonowo-drewnianej konstrukcji przerośli bowiem formą samego Antonio Gaudiego i nie dali się ponieść wymogom sztuki użytkowej, idąc w kierunku surrealizmu azjatyckiego. Ale nawet tutaj, wśród niewygody, nie pozostaję sam. Naprzeciwko mnie, w odległości 3-4 metrów przykuca sobie Sittwańczyk i patrzy na mnie bez zmrużenia okiem przez 10-15 minut, po czym spokojnie odchodzi. I tak mu się dziwię, że wytrzymał ze mną niemal kwadrans.
W drodze powrotnej wpadam na moje ukochane placki. Fasolkowe i z kukurydzą chyba jednak najlepsze. Jest więc obiad, a zielona herbata na popitkę gratis.
A przy hoteliku (fe, co za nadużycie) czeka już moto-taksówka, która zawiezie mnie na lotnisko z małą przerwą na zdjęcie Stara w barwach Birmańskiej Straży Pożarnej, które o mało co nie przypłaciłem aresztowaniem, choć starałem się wytłumaczyć, że on z Polski, tak jak ja, i tak jak ja to chluba mojego narodu.
Lotnisko w Sittwe to taki hangarek. Na samolot czeka czternaście osób w tym czterech obcokrajowców. Obsługa lotniska, to około pięćdziesiąt istot: ochrona, bagażowi każdej z trzech lokalnych linii lotniczych, strażnicy, celnicy, pracownicy biura imigracyjnego i nie wiadomo kto jeszcze (nie liczę obsługi technicznej lotniska, bo ta zapewne jest niepoliczalna). Poza ważeniem nie ma kontroli bagażu, ale nalepkę security check dostaje każdy pakunek. Mimo, że lot do Tandwe trwa tylko 35 minut napoje serwowane są dwa razy, każdy dostaje kanapeczkę z tuńczykiem, a z prasy (oficjalne wydanie angielskie New Light for Myanmar) dowiaduję się, jakie są cztery tezy gospodarcze, socjalne i polityczne władzy (w sumie dwanaście – muszą więc ostro zasuwać by realizować te hasła). Kolejne 10 stron to relacja z posiedzenia parlamentu. Na ostatnich stronach wzmianka o ostatnim locie promu Discovery, opis nowego modelu klimatyzatora firmy Panasonic, informacja o zwycięstwie Karoliny Woźniackiej oraz o ujęciu nastolatków z USA, którzy zabili chomika.
Drugie w moim życiu lądowanie w Tandwe, a wrażenia te same. Samolot kołami niemal zahacza o czubki fal, a podwozie ociera się o przybrzeżne skały. Jestem obok jednej z najpiękniejszych plaż na świecie.
NGAPALI BEACHTu słońce skryło swe oblicze
Lotnisko w Thandwe jest dużo przyjemniejsze niż hala w Sittwe. Wraz ze mną z samolotu wysiadają cztery osoby, a wobec tego bagażowi nie bawią się w żadne rozładunki, załadunki, wózki, tylko biorą walizy i plecaki na bary i zanoszą wprost do czekających na przybyłych autobusów. Są to autobusy należące do ośrodków wypoczynkowych położonych w Ngapali Beach. Fajnie jest mieć autobus na wyłączność, z dwuosobową załogą: kierowcą i panią, która wita przybywających gości. Linthar Oo Lodge, które wybrałem, położone jest ok. 15 minut jazdy od lotniska. Po drodze towarzyszącą mi pani wyjaśnia co mijamy: a to drogę do miasta, a to wioskę rybacką, a to jedyny hotel w okolicy, który czasami ma internet (ale od kilku dni nie ma, bo stolica odcięła połączenie). Kiedy wspomina o internecie zdaję sobie sprawę, że należałoby w końcu nawiązać kontakt z ojczyzną. Odkąd opuściłem Bagan ślad jakby po mnie zaginął. |
W Lodge zostaję miło powitany, a dwie młode panie (!) biorą plecak i zanoszą do mojego pokoju. Będę mieszkał w małym bungalowie; skromnym, ale gustownym i czystym. Nie ma co prawda ciepłej wody, ani klimatyzacji, ale obie rzeczy wydają się być zbyteczne. Ładowanie telefonu, który służy mi wyłącznie za zegarek oraz akumulatorów do aparatu możliwe jest pomiędzy 18.00 a 23.00, bo tylko wtedy jest prąd.
Plaża! Piękny, czysty, drobny piach, równiutko „wyprasowany” specjalnymi grabiami przez obsługę hotelu, prowadzi do lazurowego morza. Żeby zamoczyć stopę, wcale nie trzeba przedzierać się pomiędzy setkami leżaków; na odcinku dwustu metrów jest ich zaledwie kilkanaście. Tyle samo co skał, które na styku piasku z wodą zaburzają monotonię płaskiego terenu. Na plaży prawdziwe pustki. Zaledwie kilka spacerujących osób i grupa lokalnych chłopaków grających w oddali w piłkę.
Dosyć duże fale przynoszą w głąb plaży ciepłą wodę, jednak są one niczym wobec potężnego tsunami w Japonii, o którym się dowiaduję. Muszę szybko skontaktować się z domem. Przecież z perspektywy Polski Birma to już prawie Japonia! Nieważne, że z Polski do Birmy jest niemal tak samo daleko jak z Birmy do Japonii – pewnie ktoś tam się o mnie martwi. No, ale internetu nie ma. Pozostaje więc telefon. Udaje się dodzwonić niemal za pierwszym razem, ale minuta to zbyt mało na opowieści. Oni wiedzą, że ja żyje i nic mi nie jest, a ja wiem, że mam uciekać w głąb lądu.
Uciekać to może nie, ale w głąb lądu należy się udać, bo jedzenie w Ngapali Beach jest najsmaczniejsze w całej Birmie i wcale nie droższe niż w pozostałych miejscach, w których już byłem. Królują oczywiście owoce morza, ale skupione niemal w jednym miejscu knajpki, oświetlone wieczorem świeczkami i kolorowymi lampkami, oferują także inne przysmaki. Do tego wszystkiego w Ngapali, w wielu miejscach można dostać przepyszne drinki za równowartość jednego dolara. Drink ze świeżych, właśnie zerwanych z drzewa owoców, z mięty, która rośnie obok na krzaku i z alkoholu naprawdę wysokiej jakości, smakuje wspaniale, dużo lepiej niż ten, który wyszedł spod ręki barmana w Europie.
Kurczak w zielonym curry i do tego mohito. Nieźle brzmi – prawda? A zapewniam, że jeszcze lepiej smakuje.
Wieczór zapada szybko, a życia nocnego tu nie ma. Nie pozostaje nic innego niż wcześnie położyć się spać, by nacieszyć oczy widokiem kolejnego wschodu słońca.
Jeżeli śpi się na plaży (a bungalowy w Linthar Oo Lodge są położone na plaży), to każdy plusk wody w nocy wydaje się być prawdziwym tsunami. Odgłosy uderzających o brzeg fal w kompletnej ciszy i całkowitej ciemności potęgują się i zwielokrotniają.
Poranek jest ciepły, a niebo – podobnie jak to ma miejsce od pewnego popołudnia w Mrauk U – spowite jest chmurami. Personel hotelu grabi liście, prostuje piach, zamiata ścieżki. Błogość. Wychodzę na tarasik, przeciągam się i wdycham powietrze przesiąknięte zapachami morza. Błogość.
Pogoda nie zamierza się poprawiać. Po śniadaniu, zamiast opalania i moczenia decyduję się na spacer wzdłuż brzegu. Najpiękniejsza plaża w Birmie (znowu należałoby zapewne zastosować gwiazdkę i mały druczek) ma zaledwie trzy kilometry długości, a wzdłuż niej położonych jest około dziesięciu hoteli o różnym, najczęściej jednak dość wysokim standardzie. Linthar Oo Lodge jest tu wyjątkiem, choć muszę przyznać, że plaża, palmy i skały przy hoteliku, w którym się zatrzymałem są zdecydowanie najładniejsze, a okolica i otoczenie najsympatyczniejsze. Spacer po tym kilkukilometrowym odcinku plaży pozwala na spotkanie zaledwie kilkudziesięciu osób. Jest pusto, turystów nie ma prawie w ogóle i jak się dowiaduję – sezon się już skończył. Dziwne to trochę, bo ciepło to dopiero ma być! Ale Birmańczycy wypoczywają od października do lutego. Teraz będzie już za gorąco. Te kilkanaście hoteli postawiono właśnie dla bogatych i układnych Birmańczyków na te cztery miesiące roku, a także dla naprawdę nielicznych turystów z zagranicy, którzy tu przyjeżdżają także o innej porze.
Na końcu plaży przed hotelami, tego piachu prostowanego dla turystów, znajduje się wioska rybacka. Nie jest tu może tak czysto jak w miejscach dla przyjezdnych i wypoczywających, ale za to o ile przyjaźniej i ciekawiej. Na szczyty wzruszenia wprowadzają mnie małe dzieciaki, które widząc mnie przybiegają ze swoich domów i wkładają w dłonie muszelki mówiąc: no money, souvernir! Muszelki dużo ładniejsze niż te, które udało mi się znaleźć. A ta cała serdeczność pośród wielkich mat, na których suszą się ryby – rezultat nocnych połowów, pośród porozrzucanych na piasku śmieci, zdechłych ryb i tego co pozostało z ich patroszenia.
Południowa przerwa kulinarna to sałatka z avocado i dwa drinki, które z pewnością są robione od serca, bo na chwilę diametralnie zmieniają postrzeganie rzeczywistości. Robi się błogo i sennie. Chwila lektury i Morfeusz bierze mnie w swoje objęcia.
Popołudnie mija mi na lekturze i nicnierobieniu, choć niecierpliwie czekam, by móc znowu zasmakować coś dobrego na kolację. Czekam na nią, licząc na kolejne odkrywanie nieznanych dotąd smaków i zapachów. Tym razem decyduję się na grillowanego kalmara…
Kiedy słońce wstaje po raz kolejny, nie dość że nie widać go zza chmur, to jeszcze zaczyna delikatnie mżyć. Jest jednak ciepło i można spokojnie spacerować. A na plaży prawdziwe pustki. Opuścili ją nawet panowie zachęcający do Boat Trip i większość Pań sprzedających nadmorskie pamiątki. Nie widać nawet Pań sprzedających owoce.
Jedyny ruch jaki można zauważyć o poranku to fotografujące się na jednej ze skałek już od 30 minut trzy młode chinki. Mają już zdjęcia we wszystkich możliwych kombinacjach i pozycjach, no ale kto bogatemu w gigabajty pamięci zabroni.
Po raz kolejny poświęcam się lekturze polskich gazet i znalezionej w hotelowej biblioteczce powieści Książę Mgły – Carlosa Ruiza Zafona. Totalne lenistwo po ostatnich intensywnych dniach jest męczące. Książkę „łykam” w jedno popołudnie.
Jeżeli będziecie w Ngapali Beach stołujcie się w Excelence, a jeżeli nie będziecie mieli pomysłu na to, co do ust włożyć, polecam Spring Rolls z krewetkami – duża i przepyszna porcja.
Każdy poranek to odrobina nadziei, że chmury gdzieś się rozpierzchną, a ja łapnę trochę nadmorskiego słonka. Nadzieja ta jest jednak płonna. Wypada powiedzieć sobie: no cóż, może jutro będzie ładniej... Ale jutro będę już spakowany na powrót do Rangun. Mój przedostatni dzień w Birmie jest więc pochmurny choć skrzętnie liczę każdą „przecierkę” na niebie, przez którą pada na mnie promyczek słońca.
Na śniadaniu pojawia się kulinarna nowość: omlet z cebulą, chili i pomidorami. Obżeram się wyjątkowo i zanim wyruszę na spacer chwytam jeszcze za Short Stories Oscara Wilde’a.
Śniadania w Linthar Oo Lodge są także szczególne z innego względu; zawsze towarzyszą mi dwa sympatyczne młode psiaki. Nagrodą za ich nienachalne towarzystwo i łobuzerski wyraz psich oczu jest zawsze jakiś smakołyk przyniesiony ze śniadaniowego bufetu.
Są chwile, kiedy budzi się we mnie nadzieja na promienie słońca, ale jak szybko się zapala, tak i szybko gaśnie. Spaceruję więc po ruchomej jak zawsze plaży Ngapali. Rusza się ona odnóżami krabów, które kryją się w wydrążonych przez siebie norach, pozostawiając jedynie na powierzchni piachu misterne wzory ułożone ze sklejonych przez siebie kulek. Wydaje mi się, że dziś jest ich znacznie więcej niż poprzednio. Może to dzień kraba?
Popołudnie ratuje wydobyty nie wiadomo skąd numer wprost, a wieczór baracuda z grilla. Gdybym wiedział wcześniej, że istnieje coś takiego jak baracuda, pytał bym o nią wszędzie i zawsze. Najsmaczniejsza z najsmaczniejszych rzeczy jakie jadłem w Birmie. Smak, którego w Polsce uświadczyć nie sposób.
Ostatni zachód słońca nad Zatoką Bengalską jest taki, jakby go nie było. Zbierająca się powoli tęsknota za domem każe mi położyć się wcześniej spać, by czas minął szybciej.
Plaża! Piękny, czysty, drobny piach, równiutko „wyprasowany” specjalnymi grabiami przez obsługę hotelu, prowadzi do lazurowego morza. Żeby zamoczyć stopę, wcale nie trzeba przedzierać się pomiędzy setkami leżaków; na odcinku dwustu metrów jest ich zaledwie kilkanaście. Tyle samo co skał, które na styku piasku z wodą zaburzają monotonię płaskiego terenu. Na plaży prawdziwe pustki. Zaledwie kilka spacerujących osób i grupa lokalnych chłopaków grających w oddali w piłkę.
Dosyć duże fale przynoszą w głąb plaży ciepłą wodę, jednak są one niczym wobec potężnego tsunami w Japonii, o którym się dowiaduję. Muszę szybko skontaktować się z domem. Przecież z perspektywy Polski Birma to już prawie Japonia! Nieważne, że z Polski do Birmy jest niemal tak samo daleko jak z Birmy do Japonii – pewnie ktoś tam się o mnie martwi. No, ale internetu nie ma. Pozostaje więc telefon. Udaje się dodzwonić niemal za pierwszym razem, ale minuta to zbyt mało na opowieści. Oni wiedzą, że ja żyje i nic mi nie jest, a ja wiem, że mam uciekać w głąb lądu.
Uciekać to może nie, ale w głąb lądu należy się udać, bo jedzenie w Ngapali Beach jest najsmaczniejsze w całej Birmie i wcale nie droższe niż w pozostałych miejscach, w których już byłem. Królują oczywiście owoce morza, ale skupione niemal w jednym miejscu knajpki, oświetlone wieczorem świeczkami i kolorowymi lampkami, oferują także inne przysmaki. Do tego wszystkiego w Ngapali, w wielu miejscach można dostać przepyszne drinki za równowartość jednego dolara. Drink ze świeżych, właśnie zerwanych z drzewa owoców, z mięty, która rośnie obok na krzaku i z alkoholu naprawdę wysokiej jakości, smakuje wspaniale, dużo lepiej niż ten, który wyszedł spod ręki barmana w Europie.
Kurczak w zielonym curry i do tego mohito. Nieźle brzmi – prawda? A zapewniam, że jeszcze lepiej smakuje.
Wieczór zapada szybko, a życia nocnego tu nie ma. Nie pozostaje nic innego niż wcześnie położyć się spać, by nacieszyć oczy widokiem kolejnego wschodu słońca.
Jeżeli śpi się na plaży (a bungalowy w Linthar Oo Lodge są położone na plaży), to każdy plusk wody w nocy wydaje się być prawdziwym tsunami. Odgłosy uderzających o brzeg fal w kompletnej ciszy i całkowitej ciemności potęgują się i zwielokrotniają.
Poranek jest ciepły, a niebo – podobnie jak to ma miejsce od pewnego popołudnia w Mrauk U – spowite jest chmurami. Personel hotelu grabi liście, prostuje piach, zamiata ścieżki. Błogość. Wychodzę na tarasik, przeciągam się i wdycham powietrze przesiąknięte zapachami morza. Błogość.
Pogoda nie zamierza się poprawiać. Po śniadaniu, zamiast opalania i moczenia decyduję się na spacer wzdłuż brzegu. Najpiękniejsza plaża w Birmie (znowu należałoby zapewne zastosować gwiazdkę i mały druczek) ma zaledwie trzy kilometry długości, a wzdłuż niej położonych jest około dziesięciu hoteli o różnym, najczęściej jednak dość wysokim standardzie. Linthar Oo Lodge jest tu wyjątkiem, choć muszę przyznać, że plaża, palmy i skały przy hoteliku, w którym się zatrzymałem są zdecydowanie najładniejsze, a okolica i otoczenie najsympatyczniejsze. Spacer po tym kilkukilometrowym odcinku plaży pozwala na spotkanie zaledwie kilkudziesięciu osób. Jest pusto, turystów nie ma prawie w ogóle i jak się dowiaduję – sezon się już skończył. Dziwne to trochę, bo ciepło to dopiero ma być! Ale Birmańczycy wypoczywają od października do lutego. Teraz będzie już za gorąco. Te kilkanaście hoteli postawiono właśnie dla bogatych i układnych Birmańczyków na te cztery miesiące roku, a także dla naprawdę nielicznych turystów z zagranicy, którzy tu przyjeżdżają także o innej porze.
Na końcu plaży przed hotelami, tego piachu prostowanego dla turystów, znajduje się wioska rybacka. Nie jest tu może tak czysto jak w miejscach dla przyjezdnych i wypoczywających, ale za to o ile przyjaźniej i ciekawiej. Na szczyty wzruszenia wprowadzają mnie małe dzieciaki, które widząc mnie przybiegają ze swoich domów i wkładają w dłonie muszelki mówiąc: no money, souvernir! Muszelki dużo ładniejsze niż te, które udało mi się znaleźć. A ta cała serdeczność pośród wielkich mat, na których suszą się ryby – rezultat nocnych połowów, pośród porozrzucanych na piasku śmieci, zdechłych ryb i tego co pozostało z ich patroszenia.
Południowa przerwa kulinarna to sałatka z avocado i dwa drinki, które z pewnością są robione od serca, bo na chwilę diametralnie zmieniają postrzeganie rzeczywistości. Robi się błogo i sennie. Chwila lektury i Morfeusz bierze mnie w swoje objęcia.
Popołudnie mija mi na lekturze i nicnierobieniu, choć niecierpliwie czekam, by móc znowu zasmakować coś dobrego na kolację. Czekam na nią, licząc na kolejne odkrywanie nieznanych dotąd smaków i zapachów. Tym razem decyduję się na grillowanego kalmara…
Kiedy słońce wstaje po raz kolejny, nie dość że nie widać go zza chmur, to jeszcze zaczyna delikatnie mżyć. Jest jednak ciepło i można spokojnie spacerować. A na plaży prawdziwe pustki. Opuścili ją nawet panowie zachęcający do Boat Trip i większość Pań sprzedających nadmorskie pamiątki. Nie widać nawet Pań sprzedających owoce.
Jedyny ruch jaki można zauważyć o poranku to fotografujące się na jednej ze skałek już od 30 minut trzy młode chinki. Mają już zdjęcia we wszystkich możliwych kombinacjach i pozycjach, no ale kto bogatemu w gigabajty pamięci zabroni.
Po raz kolejny poświęcam się lekturze polskich gazet i znalezionej w hotelowej biblioteczce powieści Książę Mgły – Carlosa Ruiza Zafona. Totalne lenistwo po ostatnich intensywnych dniach jest męczące. Książkę „łykam” w jedno popołudnie.
Jeżeli będziecie w Ngapali Beach stołujcie się w Excelence, a jeżeli nie będziecie mieli pomysłu na to, co do ust włożyć, polecam Spring Rolls z krewetkami – duża i przepyszna porcja.
Każdy poranek to odrobina nadziei, że chmury gdzieś się rozpierzchną, a ja łapnę trochę nadmorskiego słonka. Nadzieja ta jest jednak płonna. Wypada powiedzieć sobie: no cóż, może jutro będzie ładniej... Ale jutro będę już spakowany na powrót do Rangun. Mój przedostatni dzień w Birmie jest więc pochmurny choć skrzętnie liczę każdą „przecierkę” na niebie, przez którą pada na mnie promyczek słońca.
Na śniadaniu pojawia się kulinarna nowość: omlet z cebulą, chili i pomidorami. Obżeram się wyjątkowo i zanim wyruszę na spacer chwytam jeszcze za Short Stories Oscara Wilde’a.
Śniadania w Linthar Oo Lodge są także szczególne z innego względu; zawsze towarzyszą mi dwa sympatyczne młode psiaki. Nagrodą za ich nienachalne towarzystwo i łobuzerski wyraz psich oczu jest zawsze jakiś smakołyk przyniesiony ze śniadaniowego bufetu.
Są chwile, kiedy budzi się we mnie nadzieja na promienie słońca, ale jak szybko się zapala, tak i szybko gaśnie. Spaceruję więc po ruchomej jak zawsze plaży Ngapali. Rusza się ona odnóżami krabów, które kryją się w wydrążonych przez siebie norach, pozostawiając jedynie na powierzchni piachu misterne wzory ułożone ze sklejonych przez siebie kulek. Wydaje mi się, że dziś jest ich znacznie więcej niż poprzednio. Może to dzień kraba?
Popołudnie ratuje wydobyty nie wiadomo skąd numer wprost, a wieczór baracuda z grilla. Gdybym wiedział wcześniej, że istnieje coś takiego jak baracuda, pytał bym o nią wszędzie i zawsze. Najsmaczniejsza z najsmaczniejszych rzeczy jakie jadłem w Birmie. Smak, którego w Polsce uświadczyć nie sposób.
Ostatni zachód słońca nad Zatoką Bengalską jest taki, jakby go nie było. Zbierająca się powoli tęsknota za domem każe mi położyć się wcześniej spać, by czas minął szybciej.
POWRÓT DO RANGUNDeszczowe pożegnanie
Kiedy na początku wędrówki opuszczałem Rangun, by zagłębić się w Birmie, wiedziałem że wrócę do niego, że rozgrzana promieniami słońca posadzka w Shwedagon będzie mnie parzyć w stopy, a odbijające się od złotej stupy promienie będą niemiłosiernie razić. Wiedziałem, że jeszcze raz poczuję w nozdrzach zapach miasta unoszący się na drobinach unoszącego się pyłu. Nigdy jednak nie można niczego być pewnym. Jedyne co się sprawdziło, to powrót. |
Faktycznie udało mi się zatoczyć koło i powrócić do Rangun. Tylko, że tym razem przykrytego chmurami z temperaturą przekraczającą 30⁰C i wilgotnością sięgającą 100%. Każda kolejna włożona koszulka jest sucha przez najwyżej kwadrans, po czym lepi się do ciała i można z niej wyciskać wodę. Moje zdziwienie było równe temu, jakie malowało się na obliczach Birmańczyków. Tropik? W Birmie? O tej porze roku? Niemożliwe, a jednak prawdziwe.
A miało to być popołudnie i wieczór w Shwedagon. Miało być, a więc i będzie. Wisienka z tortu zostawiona na sam koniec mojego pobytu tutaj. No cóż, może nie przyjdzie zjeść mi jej na srebrnej, czy choćby platerowanej tacy, a na jednorazowej tekturce, ale wisienka czeka, trzeba do niej tylko dotrzeć.
Kiedy opuszczam White House jest wczesne popołudnie, na ulicach ruch i tłok. Ja, wbrew wszystkiemu pokonam te kilka kilometrów i pójdę do złotej pagody na nogach.
Tak też się dzieje. Docieram po niemal dwóch godzinach spacerowania ulicami Rangun. Wspinam się po schodach na wzgórze i wykupuję bilet. Nie zobaczę Shwedagon w blasku słońca, ale zobaczę ją w kroplach deszczu - zadumaną, rozmodloną. Każdy krok będę stawiał starannie, nie dlatego by nie poparzyć stopy, ale dlatego by nie poślizgnąć się na śliskich, mokrych płytkach.
Tak też się dzieje. Zanurzam się w dostojeństwie tego miejsca, w medytacyjnym nastroju każdego z setek posągów Buddy, zaczynam dostrajać się do skupienia i rozmodlenia buddyjskich pątników. Kilka razy mówiono mi, że nie trzeba być buddystą, by sięgać po szczęście w rozumieniu tego systemu filozoficznego, by dzielić się dobrą karmą. Tak właśnie staram się myśleć. Chcę, by te pozytywne myśli płynące ode mnie rozeszły się do tych wszystkich, których tu spotkałem i uczyniły ich choć odrobinę szczęśliwszymi.
Otaczam kilkakrotnie najwyższą stupę – Shwedagon Paya, krążąc pomiędzy małymi stupami, kapliczkami, pagodami. Ciągle przysiadam i przypatruję się ludziom. Nigdy nie dowiem się kim są trzy panie, które nie włączyły się do modlitw prowadzonych przez buddyjskiego mnicha, lecz same zaintonowały modły, pozostając niemal w bezruchu, z przymkniętymi powiekami przez ponad godzinę. Nie dowiem się nigdy, kim jest otoczony tłumem ludzi siwy starzec, którego słuchał zgromadzony wokół tłum, a on nakładał ręce na głowy zgromadzonych. Jedynie Ci, którym pokazywałem zrobione mu zdjęcie, kiwali głowami z aprobatą i wyrazami największego szacunku. Nie wiem jak potoczą się losy młodych mnichów, którzy przyszli się pomodlić tylko na chwilę w swych eleganckich szatach i z parasolami dobranymi pod ich kolor. Nie wiem kim jest mężczyzna w pokolonialnym kapeluszu dekorujący drzewka dziwnymi cebulkami i czosnkiem. Nie wiem też, skąd pochodzi mnich podobny do Staszka Sojki.
Nowoczesność przegrała świat wiary. Tutaj widać to nad wyraz dokładnie. Tutaj też, aż wstyd się przyznać, usłyszałem po raz pierwszy swoje myśli, których nie zagłuszał szum cywilizacji.
Bardzo trudno pisze się o odczuciach jakie nachodzą w tym miejscu; dużo łatwiej jest o nich milczeć. Pomilczę więc obrazując to milczenie zdjęciami.
Nie pamiętam jak dotarłem do hotelu. Wydaje mi się, że taksówką. Nie pamiętam, czy tego wieczora jadłem kolację. Całą noc z nieba lała się ściana deszczu. W Polsce z takich chmur raczej nie pada, a tutaj zalewa ulice miasta. Temperatura spadła do około 20⁰C a powinno być niemal 40⁰C. Wszyscy się dziwią. Mimo, że modlitewne śpiewy słychać już od 5.00 rano, mnie udaje się zejść na śniadanie (a właściwie wyjść, bo śniadania serwowane są na tarasie bardzo wysokiego budynku, z którego rozpościera się widok na sporą część miasta), dopiero koło 8.00. Śniadania w White House są sławne w całej Birmie. Urozmaicone i bardzo smaczne. Kulinarnie skupiam się ziemniakach opiekanych w formie talarków, których tak bardzo brakowało mi w Birmie, a technicznie na tosterze, do które panie z obsługi (lub nawet sami goście hotelowi) dokładają żarzące się węgielki i na umieszczonej ponad nimi siateczce kładą pieczywo.
W całym hotelu raptem 9 gości, a obsługa znacznie liczniejsza.
Ostatnie śniadanie w Birmie jem w towarzystwie Hiszpanów, Szwajcarów i Kanadyjczyka. Większość z nich to ludzie młodzi, w trakcie wielomiesięcznej tułaczki po świecie. Szwajcarzy bez pracy mówią, że to dla nich wspaniałe rozwiązanie, bo takie życie jest dużo tańsze niż w Szwajcarii i zasiłek na nie wystarcza. U siebie mieliby dużo trudniej.
Przed 10.00 jestem już spakowany. W kieszeni pozostało 15.000K, odliczam więc kwotę na taksówkę, która zawiezie mnie na lotnisko i udaję się na poszukiwanie pamiątek. Bogyoke Market jest zaledwie 500m od hotelu i wydaje się być dobrym miejscem na zrobienie ostatnich zakupów.
Ludzie, których mijam wydają się być zaskoczeni pogodą. A sam targ nie robi jakiegoś piorunującego wrażenia, choć jest naprawdę spory. Dominują japonki w milionach wzorów, materiały tekstylne, wyroby jubilerskie, jest też sporo wyrobów z drewna i laki. Ceny podobne do tych, jakie spotykałem w miejscach turystycznych. To, czego nie można tutaj znaleźć to kolonialne kapelusze i obrazy na płótnach. Resztę rzeczy można kupić. Ja wybieram ludową torbę dla Ali, procę dla Kuby, łyżki z drewna tekowego do sałatek i łyżkę do butów dla rodziców. I po pieniądzach.
Szybkie mycie w hotelu przed podróżą i wsiadam do taksówki, którą kieruje birmański Robert Kubica. Mimo, że pędzi jak szalony droga i tak zajmuje bite pół godziny. Kiedy mijamy kolejne dzielnice Rangun rozpoznaję już kierunki i charakterystyczne obiekty.
Ponownie przechodzę obok drzewa ptasiego śpiewu. Tym razem panuje wokół niego cisza. Birma żegna deszczem, Birma żegna ciszą. Także ciszą jaką zasiała w moim sercu.
Siedzę na ranguńskim lotnisku, na które przyleciałem po raz pierwszy miesiąc temu. Nie poznałem Birmy przez czas tu spędzony. Poznałem jedynie powierzchownie ten jej fragment, który otwarty jest dla turystów, a i tak szukałem miejsc, gdzie dociera ich najmniej. Takimi miejscami były Kakku, Mrauk U, a nawet Sittwe. Poza typowymi szlakami były wioski w górach Shan i jaskinie świątynne w okolicach Kalaw. Wielu dostępnych dla turystów miejsc nie zobaczyłem: nie widziałem Golden Rock, nie byłem w Bago, nie zaliczyłem wielu przewodnikowych punktów w Mandalay. Były to zawsze świadome wybory. I choć zdaję sobie sprawę, że do Birmy pewnie nigdy już nie powrócę, to zawsze mogę wmawiać sobie, że jest w tym kraju jeszcze sporo ciekawych miejsc, które na mnie czekają.
Zapamiętam Birmę także jako przyjazny kraj, który pozwolił zrealizować mi marzenia, pokazując na koniec swój pogodowy pazur.
Nie życzę Birmie demokracji. Życzę jej edukacji i otwarcia na świat. Życzę mądrych przywódców. Niech ten bogaty w surowce kraj rozwija się mądrze i inwestuje w ludzi i infrastrukturę, zamiast w budowanie nowej stolicy. Niech Birma nie zatraci nigdy tego czym potrafi oczarowywać.
Wobec tego co już przeżyłem podróż powrotna jest tylko smutną koniecznością, nie wartą opisywania. Wspomnę więc tylko z obowiązku, że do Bangkoku w towarzystwie uśmiechniętych tajskich stewardes docieram na pokładzie Airbusa 320-200. Na dobrze już znanym lotnisku Suvarnabhumi szybko wyrabiam wizę „on arrival”, która dla polskich obywateli będzie bezpłatna tylko do końca marca. Przechodzę do hali odlotów i choć schody ruchome wyrzucają mnie przy rzędzie stanowisk B, to mój check-in ma miejsce przy rzędzie N. Oznacza to ni mniej, ni więcej, tylko przejście z plecakiem kilkuset metrów. Czynię to w pośpiechu, bo po obfitym śniadaniu zjedzonym w White House nie zostało już w brzuchu zbyt wiele, a czasu do kolejnego odlotu jest coraz mniej. Tuż za punktami kontroli paszportowej wpadam więc do pierwszej jadłodajni, gdzie kanapka, kawałek pizzy i cola doprowadzają mnie do stanu ponownej używalności. Uskuteczniam przedpodróżne mycie zębów i po chwili ładuję się „on-board”.
Na pokładzie ogromnego Airbusa 340-400 panuje dużo sympatyczniejszy niż w Jumbo Jet układ siedzeń 2-4-2, a i miejsca na nogi zdecydowanie więcej. Moje miejsce znajduje się niemal w samym ogonie. Kiedy wychylam się pomiędzy rzędy, przodu samolotu nawet nie widać. Startujemy o czasie. Niestety obsługa pokładowa jakby nie radzi sobie z obsługą pasażerów. Stewardzi i stewardesy w podeszłym wieku miotają się i biegają we wszystkie strony. Chłodną rybę z ryżem dostaję dopiero po dwóch godzinach, bez możliwości wyboru czego innego z menu, bo pozostałe pozycje się już skończyły. Kiedy zaczynam analizować smak ryby i czekam na jakiś napój załoga zostaje przez kapitana odwołana, a samolot zamienia się w prawdziwy roller coaster. Nigdy wcześniej nie przeżyłem takich turbulencji jak te, które wywołane były burzą w rejonie Zatoki Bengalskiej. Nie wiedziałem też, że samolot jest w stanie mechanicznie wytrzymać takie siły, jakie działają na niego w tej chwili, gdy ja jestem blady jak ściana, a stres sięga himalajskich szczytów, ku którym zmierzamy. Moje przerażenie potęgują krzyki pasażerów, obok których pojawiają się i śmiechy. Te drugie odgłosy to reakcja tych, którzy napoje, niekoniecznie na bazie wody, dostali nieco wcześniej niż ja. Cudem jakimś zawartość mojego żołądka pozostaje na swoim miejscu.
Zmęczony przeżyciem rodem z wesołego miasteczka powoduje, że szybko zasypiam, a gdy budzę się, jest 4.00 – czyli w Birmie 9.00. O ile warunki podróży na pokładzie samolotu AirFrance są bardzo dobre, o tyle obsługa jest fatalna. Śniadanie zostaje podane tak późno, że w zasadzie nie ma czasu na to by je zjeść przed lądowaniem w Paryżu, do którego docieramy kilka minut przed czasem.
Dwie godziny oczekiwania na samolot do Warszawy poświęcam na przeglądnięcie zdjęć z podróży i krótkie notatki z ostatniego jej etapu.
Ponowny lot liniami Air France, tym razem z Paryża do Warszawy i kolejne rozczarowanie. W trakcie rejsowego lotu jednej z najpoważniejszych linii na świecie, pomiędzy dwoma europejskimi stolicami, nie jest serwowany żaden posiłek, ani napój. Zaczynam, marzyć za birmańskimi standardami, przynajmniej niektórymi.
Witaj Polsko!
A miało to być popołudnie i wieczór w Shwedagon. Miało być, a więc i będzie. Wisienka z tortu zostawiona na sam koniec mojego pobytu tutaj. No cóż, może nie przyjdzie zjeść mi jej na srebrnej, czy choćby platerowanej tacy, a na jednorazowej tekturce, ale wisienka czeka, trzeba do niej tylko dotrzeć.
Kiedy opuszczam White House jest wczesne popołudnie, na ulicach ruch i tłok. Ja, wbrew wszystkiemu pokonam te kilka kilometrów i pójdę do złotej pagody na nogach.
Tak też się dzieje. Docieram po niemal dwóch godzinach spacerowania ulicami Rangun. Wspinam się po schodach na wzgórze i wykupuję bilet. Nie zobaczę Shwedagon w blasku słońca, ale zobaczę ją w kroplach deszczu - zadumaną, rozmodloną. Każdy krok będę stawiał starannie, nie dlatego by nie poparzyć stopy, ale dlatego by nie poślizgnąć się na śliskich, mokrych płytkach.
Tak też się dzieje. Zanurzam się w dostojeństwie tego miejsca, w medytacyjnym nastroju każdego z setek posągów Buddy, zaczynam dostrajać się do skupienia i rozmodlenia buddyjskich pątników. Kilka razy mówiono mi, że nie trzeba być buddystą, by sięgać po szczęście w rozumieniu tego systemu filozoficznego, by dzielić się dobrą karmą. Tak właśnie staram się myśleć. Chcę, by te pozytywne myśli płynące ode mnie rozeszły się do tych wszystkich, których tu spotkałem i uczyniły ich choć odrobinę szczęśliwszymi.
Otaczam kilkakrotnie najwyższą stupę – Shwedagon Paya, krążąc pomiędzy małymi stupami, kapliczkami, pagodami. Ciągle przysiadam i przypatruję się ludziom. Nigdy nie dowiem się kim są trzy panie, które nie włączyły się do modlitw prowadzonych przez buddyjskiego mnicha, lecz same zaintonowały modły, pozostając niemal w bezruchu, z przymkniętymi powiekami przez ponad godzinę. Nie dowiem się nigdy, kim jest otoczony tłumem ludzi siwy starzec, którego słuchał zgromadzony wokół tłum, a on nakładał ręce na głowy zgromadzonych. Jedynie Ci, którym pokazywałem zrobione mu zdjęcie, kiwali głowami z aprobatą i wyrazami największego szacunku. Nie wiem jak potoczą się losy młodych mnichów, którzy przyszli się pomodlić tylko na chwilę w swych eleganckich szatach i z parasolami dobranymi pod ich kolor. Nie wiem kim jest mężczyzna w pokolonialnym kapeluszu dekorujący drzewka dziwnymi cebulkami i czosnkiem. Nie wiem też, skąd pochodzi mnich podobny do Staszka Sojki.
Nowoczesność przegrała świat wiary. Tutaj widać to nad wyraz dokładnie. Tutaj też, aż wstyd się przyznać, usłyszałem po raz pierwszy swoje myśli, których nie zagłuszał szum cywilizacji.
Bardzo trudno pisze się o odczuciach jakie nachodzą w tym miejscu; dużo łatwiej jest o nich milczeć. Pomilczę więc obrazując to milczenie zdjęciami.
Nie pamiętam jak dotarłem do hotelu. Wydaje mi się, że taksówką. Nie pamiętam, czy tego wieczora jadłem kolację. Całą noc z nieba lała się ściana deszczu. W Polsce z takich chmur raczej nie pada, a tutaj zalewa ulice miasta. Temperatura spadła do około 20⁰C a powinno być niemal 40⁰C. Wszyscy się dziwią. Mimo, że modlitewne śpiewy słychać już od 5.00 rano, mnie udaje się zejść na śniadanie (a właściwie wyjść, bo śniadania serwowane są na tarasie bardzo wysokiego budynku, z którego rozpościera się widok na sporą część miasta), dopiero koło 8.00. Śniadania w White House są sławne w całej Birmie. Urozmaicone i bardzo smaczne. Kulinarnie skupiam się ziemniakach opiekanych w formie talarków, których tak bardzo brakowało mi w Birmie, a technicznie na tosterze, do które panie z obsługi (lub nawet sami goście hotelowi) dokładają żarzące się węgielki i na umieszczonej ponad nimi siateczce kładą pieczywo.
W całym hotelu raptem 9 gości, a obsługa znacznie liczniejsza.
Ostatnie śniadanie w Birmie jem w towarzystwie Hiszpanów, Szwajcarów i Kanadyjczyka. Większość z nich to ludzie młodzi, w trakcie wielomiesięcznej tułaczki po świecie. Szwajcarzy bez pracy mówią, że to dla nich wspaniałe rozwiązanie, bo takie życie jest dużo tańsze niż w Szwajcarii i zasiłek na nie wystarcza. U siebie mieliby dużo trudniej.
Przed 10.00 jestem już spakowany. W kieszeni pozostało 15.000K, odliczam więc kwotę na taksówkę, która zawiezie mnie na lotnisko i udaję się na poszukiwanie pamiątek. Bogyoke Market jest zaledwie 500m od hotelu i wydaje się być dobrym miejscem na zrobienie ostatnich zakupów.
Ludzie, których mijam wydają się być zaskoczeni pogodą. A sam targ nie robi jakiegoś piorunującego wrażenia, choć jest naprawdę spory. Dominują japonki w milionach wzorów, materiały tekstylne, wyroby jubilerskie, jest też sporo wyrobów z drewna i laki. Ceny podobne do tych, jakie spotykałem w miejscach turystycznych. To, czego nie można tutaj znaleźć to kolonialne kapelusze i obrazy na płótnach. Resztę rzeczy można kupić. Ja wybieram ludową torbę dla Ali, procę dla Kuby, łyżki z drewna tekowego do sałatek i łyżkę do butów dla rodziców. I po pieniądzach.
Szybkie mycie w hotelu przed podróżą i wsiadam do taksówki, którą kieruje birmański Robert Kubica. Mimo, że pędzi jak szalony droga i tak zajmuje bite pół godziny. Kiedy mijamy kolejne dzielnice Rangun rozpoznaję już kierunki i charakterystyczne obiekty.
Ponownie przechodzę obok drzewa ptasiego śpiewu. Tym razem panuje wokół niego cisza. Birma żegna deszczem, Birma żegna ciszą. Także ciszą jaką zasiała w moim sercu.
Siedzę na ranguńskim lotnisku, na które przyleciałem po raz pierwszy miesiąc temu. Nie poznałem Birmy przez czas tu spędzony. Poznałem jedynie powierzchownie ten jej fragment, który otwarty jest dla turystów, a i tak szukałem miejsc, gdzie dociera ich najmniej. Takimi miejscami były Kakku, Mrauk U, a nawet Sittwe. Poza typowymi szlakami były wioski w górach Shan i jaskinie świątynne w okolicach Kalaw. Wielu dostępnych dla turystów miejsc nie zobaczyłem: nie widziałem Golden Rock, nie byłem w Bago, nie zaliczyłem wielu przewodnikowych punktów w Mandalay. Były to zawsze świadome wybory. I choć zdaję sobie sprawę, że do Birmy pewnie nigdy już nie powrócę, to zawsze mogę wmawiać sobie, że jest w tym kraju jeszcze sporo ciekawych miejsc, które na mnie czekają.
Zapamiętam Birmę także jako przyjazny kraj, który pozwolił zrealizować mi marzenia, pokazując na koniec swój pogodowy pazur.
Nie życzę Birmie demokracji. Życzę jej edukacji i otwarcia na świat. Życzę mądrych przywódców. Niech ten bogaty w surowce kraj rozwija się mądrze i inwestuje w ludzi i infrastrukturę, zamiast w budowanie nowej stolicy. Niech Birma nie zatraci nigdy tego czym potrafi oczarowywać.
Wobec tego co już przeżyłem podróż powrotna jest tylko smutną koniecznością, nie wartą opisywania. Wspomnę więc tylko z obowiązku, że do Bangkoku w towarzystwie uśmiechniętych tajskich stewardes docieram na pokładzie Airbusa 320-200. Na dobrze już znanym lotnisku Suvarnabhumi szybko wyrabiam wizę „on arrival”, która dla polskich obywateli będzie bezpłatna tylko do końca marca. Przechodzę do hali odlotów i choć schody ruchome wyrzucają mnie przy rzędzie stanowisk B, to mój check-in ma miejsce przy rzędzie N. Oznacza to ni mniej, ni więcej, tylko przejście z plecakiem kilkuset metrów. Czynię to w pośpiechu, bo po obfitym śniadaniu zjedzonym w White House nie zostało już w brzuchu zbyt wiele, a czasu do kolejnego odlotu jest coraz mniej. Tuż za punktami kontroli paszportowej wpadam więc do pierwszej jadłodajni, gdzie kanapka, kawałek pizzy i cola doprowadzają mnie do stanu ponownej używalności. Uskuteczniam przedpodróżne mycie zębów i po chwili ładuję się „on-board”.
Na pokładzie ogromnego Airbusa 340-400 panuje dużo sympatyczniejszy niż w Jumbo Jet układ siedzeń 2-4-2, a i miejsca na nogi zdecydowanie więcej. Moje miejsce znajduje się niemal w samym ogonie. Kiedy wychylam się pomiędzy rzędy, przodu samolotu nawet nie widać. Startujemy o czasie. Niestety obsługa pokładowa jakby nie radzi sobie z obsługą pasażerów. Stewardzi i stewardesy w podeszłym wieku miotają się i biegają we wszystkie strony. Chłodną rybę z ryżem dostaję dopiero po dwóch godzinach, bez możliwości wyboru czego innego z menu, bo pozostałe pozycje się już skończyły. Kiedy zaczynam analizować smak ryby i czekam na jakiś napój załoga zostaje przez kapitana odwołana, a samolot zamienia się w prawdziwy roller coaster. Nigdy wcześniej nie przeżyłem takich turbulencji jak te, które wywołane były burzą w rejonie Zatoki Bengalskiej. Nie wiedziałem też, że samolot jest w stanie mechanicznie wytrzymać takie siły, jakie działają na niego w tej chwili, gdy ja jestem blady jak ściana, a stres sięga himalajskich szczytów, ku którym zmierzamy. Moje przerażenie potęgują krzyki pasażerów, obok których pojawiają się i śmiechy. Te drugie odgłosy to reakcja tych, którzy napoje, niekoniecznie na bazie wody, dostali nieco wcześniej niż ja. Cudem jakimś zawartość mojego żołądka pozostaje na swoim miejscu.
Zmęczony przeżyciem rodem z wesołego miasteczka powoduje, że szybko zasypiam, a gdy budzę się, jest 4.00 – czyli w Birmie 9.00. O ile warunki podróży na pokładzie samolotu AirFrance są bardzo dobre, o tyle obsługa jest fatalna. Śniadanie zostaje podane tak późno, że w zasadzie nie ma czasu na to by je zjeść przed lądowaniem w Paryżu, do którego docieramy kilka minut przed czasem.
Dwie godziny oczekiwania na samolot do Warszawy poświęcam na przeglądnięcie zdjęć z podróży i krótkie notatki z ostatniego jej etapu.
Ponowny lot liniami Air France, tym razem z Paryża do Warszawy i kolejne rozczarowanie. W trakcie rejsowego lotu jednej z najpoważniejszych linii na świecie, pomiędzy dwoma europejskimi stolicami, nie jest serwowany żaden posiłek, ani napój. Zaczynam, marzyć za birmańskimi standardami, przynajmniej niektórymi.
Witaj Polsko!
Myślami ciągle wracam do tej mojej pierwszej dalekiej podróży, nastawionej na poznanie, a nie na komfort wypoczynku. Te powroty wymazują coraz bardziej rozczarowania i uwypuklają zachwyty.
Każde ze zdjęć, którym postanowiłem się podzielić kryje w sobie jakąś historię, przeżycie, bądź uczucie. Podnosi mi i tak nie niskie ciśnienie i przyspiesza bicie serca. Taka jest właśnie moja Birma. Jeżeli kiedyś zdecydujecie się do niej dotrzeć, być może Wasza też taka będzie.
Zdaję sobie sprawę z naużywania w opisie tej podróży słów takich jak magiczny, wyjątkowy, szczególny, przepyszny, niezapomniany. Proszę o wyrozumiałość. Dla kogoś te przymiotniki mogą odnosić się do ostatniego meczu FC Barcelona (nawet przepyszny), dla kogoś innego do ostatniego seksu z ukochaną (nawet magiczny), a dla jeszcze kogoś innego do kontraktu, który właśnie zawarł ze swoim klientem. Ja odnoszę je do Birmy.
W mojej głowie zrodziło się po powrocie wiele złotych, srebrnych, a czasami i papierowych myśli związanych z Birmą. Pozwolę sobie podzielić się nimi z Wami:
Ponieważ w Azji wdzięczność znaczy więcej niż jakakolwiek umowa – dziękuję ci Birmo.
Każde ze zdjęć, którym postanowiłem się podzielić kryje w sobie jakąś historię, przeżycie, bądź uczucie. Podnosi mi i tak nie niskie ciśnienie i przyspiesza bicie serca. Taka jest właśnie moja Birma. Jeżeli kiedyś zdecydujecie się do niej dotrzeć, być może Wasza też taka będzie.
Zdaję sobie sprawę z naużywania w opisie tej podróży słów takich jak magiczny, wyjątkowy, szczególny, przepyszny, niezapomniany. Proszę o wyrozumiałość. Dla kogoś te przymiotniki mogą odnosić się do ostatniego meczu FC Barcelona (nawet przepyszny), dla kogoś innego do ostatniego seksu z ukochaną (nawet magiczny), a dla jeszcze kogoś innego do kontraktu, który właśnie zawarł ze swoim klientem. Ja odnoszę je do Birmy.
W mojej głowie zrodziło się po powrocie wiele złotych, srebrnych, a czasami i papierowych myśli związanych z Birmą. Pozwolę sobie podzielić się nimi z Wami:
- Choć Birma jest krajem ze wszech miar prowizorycznym, to jednak dobrze zorganizowanym. Ta prowizorka jest trwała i stabilna. Niby nic nie ma prawa tu działać poprawnie, a jednak działa.
- Birma jest krajem odciętym od świata, ale nie niecywilizowanym. Pod wieloma względami Birmańczycy wydają się być nawet bardziej cywilizowani od Europejczyków. Problem nie polega więc moim zdaniem na tym kiedy cywilizacja w naszym pojęciu dotrze do Birmy, lecz czy Birmańczycy jej potrzebują i czy są na nią przygotowani.
- W trakcie tej podróży uzmysłowiłem sobie, że pochodzę ze zmęczonego kontynentu. Spotkani na lotnisku w Bangkoku turyści-golfiści nerwowo nadawali na bagaż swoje wózki z kijami, biznesmeni porozsiadani w każdym kąciku rozkładali swoje laptopy, by odebrać i wysłać e-maile, napotykani turyści autokarowi nie rozglądali się dookoła, a jednie mieli czas na zrobienie zdjęcia i już pędzili z powrotem do autobusu, bo i za ciepło na zewnątrz, i tyle rzeczy jeszcze do zobaczenia… Jakże odmienne to zachowania od spokojnie siedzących i kontemplujących mnichów, od dzieci, które zaciągają mnie do wspólnej zabawy, od starszych, którzy przerywają swoją pracę, by zamienić ze mną kilka słów.
- Birma ma swoje prawa i zasady, którymi się kieruje. Czasami są one dla nas niezrozumiałe, a czasami takimi zasadami jest wręcz brak jakichkolwiek regulacji. Na przykład zasady ruchu drogowego są bardzo ogólne. Nieliczne światła drogowe na skrzyżowaniach są raczej fantazją, niż rzeczywistą potrzebą. A jednak przez miesiąc pobytu w tym kraju, mimo zupełnego szaleństwa drogowego, nie widziałem żadnego wypadku czy stłuczki.
- Birma to także kraj psów, rozmnażających się bez jakiejkolwiek kontroli. Nie ma się ich co obawiać. Są przyjazne, przyjacielskie, nie są nachalne, nie przeszkadzają i trzymają się z boku – mają po prostu birmańską naturę.
- Birma zaskakuje punktualnością. O ile dobrze pamiętam raz jedyny czekałem mniej niż pół godziny dłużej niż powinienem na autobus do Mandalay. Nie był to przystanek początkowy, więc opóźnienie miało prawo się zdarzyć, a na miejsce i tak dotarliśmy o czasie.
- Szczególne są birmańskie pożegnania: ciepłe i serdeczne bez odrobiny sztuczności. Drogi gościu, lub przelotnie spotkany człowieku – jeżeli było Ci ze mną dobrze i mile spędziłeś ze mną czas, jest to dla mnie największa nagroda. Mnie było miło i dobrze.
- Fotografowanie ludzi było dla mnie zawsze problemem. Myślałem, że Birma to zmieni otwartością i życzliwością swoich mieszkańców. Nie do końca tak się stało, widocznie blokada wewnętrzna jest zbyt duża. Fotografowanie ludzi, z ich radościami i troskami na twarzy to, w moim odczuciu, odzieranie ich z prywatności i godności. Przełamywała mnie w tym kraju wielokrotnie birmańska życzliwość, czy też zachęta. Jednak nigdy nie zrozumiem Niemców, Francuzów, czy Hiszpanów, którzy wypadają ze swoich autokarów traktując Birmańczyków jak zwierzęta w zoo, odzierając ich z jakiejkolwiek godności, manipulując nimi dla lepszych ujęć i własnej uciechy. Dlaczego wyjeżdżając ze swoich krajów wyzbywają się tak szybko zasad, o poszanowanie których wobec siebie walczą i dopominają się na każdym kroku?
- Kiedy myślę lub jestem pytany co najmocniej utkwiło mi w pamięci i do których sytuacji wracam myślami najczęściej, bez problemu wymieniam:
- niezapowiedzianą wizytę na ślubie w trakcie wędrówki po górach Shan,
- noc spędzoną w wiosce Pat To Pink,
- chłopaków z Sagaing, którzy podzielili się ze mną tajemnicą ich żółwia,
- dziewczynka z niegasnącym, przyklejonym do twarzy uśmiechem spotkaną w Sittwe,
- a także wszystkie te sytuacje, w których to ja okazywałem się być egzotycznym elementem birmańskiego krajobrazu i z przyjemnością mogłem robić za małpkę.
- wszystkim rozpasanym dzieciakom, dla których chwilowy brak dostępu do internetu lub niemożność oglądania telewizji stanowi dramat lub nie lada problem, chciałbym pokazać radość jaką może sprawić bambusowa piłka, kijek, latawiec zrobiony z plastikowej torebki, a przede wszystkim jak cennym darem jest czas, w którym jako dziecko nie trzeba ciężko pracować,
- kulinarnie wspominam makaron z baru przy skrzyżowaniu w Shwenyaung, baracudę z Ngapali Beach i wszystko co jadłem w Happy Garden (Mrauk U) ze względu na dobey smak i jeszcze lepszą atmosferę jaką stworzył właściciel tej restauracji. Życzę mu, by wkrótce mógł cieszyć się swoim guesthousem, tak jak o tym marzy.
Ponieważ w Azji wdzięczność znaczy więcej niż jakakolwiek umowa – dziękuję ci Birmo.
Plan podróży w wersji "tak faktycznie było"
Wędrówka po górach Shan
Wiele osób pytało mnie jak skontaktować się z Kothe. I choć docierały już do mnie informacje, że wyjechał z Kalaw i go tam nie ma, to być może powodem tego wyjazdu były jego plany uświadamiania i edukacji, o których pisałem w relacji i może już powrócił i znowu oprowadza turystów... Próbujcie pisać na[email protected] a jeżeli nie uda Wam się z nim skontaktować, to gorąco polecam usługi Mr. Aung, który jest emerytowanym dyrektorem liceum i licencjonowanym przewodnikiem w języku angielskim. Można go odnaleźć w agencji HTUN HTUN, Yadanar Street 5/25 Kalaw, tel. +95 (81) 50134, e-mail: [email protected]
Wyprawa do wioski ludu Chin
Choć sam nie korzystałem to mogę polecić sympatycznego Aung Zan, który organizuje wyprawy łódką i dżipem do wioski plemienia Chin: Aung Zan Tours Guide, Main Road 16, Aung Man Galar Quarter, Mrauk U, tel. +95 (98) 501721. - koszt 60.000K
Koszty przejazdów i przelotów
Loty międzynarodowe
Warszawa - Amsterdam - Bangkok - Paryż - Warszawa z ubezpieczeniem na wypadek anulacji - 3.012 zł
Bangkok - Rangun - Bangkok - 142 EUR
Loty krajowe
Rangun - Sittwe - 75 USD
Sittwe - Thandwe - 69 USD
Tandwe - Rangun - 99 USD
Za loty zapłaciłem o ok 30% mniej niż kwoty na biletach. Nie wiem dlaczego. Być może był to rabat pośrednika, którego mi udzielił rezygnując ze swojej marży?
Przejazdy i przepływy
Taksówka Bogyoke Aung San Market - Mother Land Inn 2 - 2.000K
Taksówka Mother Land Inn 2 - Dworzec autobusowy - 6.000K
Wynajęcie Tuk-Tuka na objazd po świątyniach wokół Kalaw - 5.000K
Wynajęcie taksówki z Nyaung Shwe do Kakku i w drodze powrotnej do Shwe Nyuang Junction Road - 60 USD
Blue Taxi z dworca autobusowego do centrum Mandalay - 5.000K
Prom Mandalay-Mingun - 5.000K
Blue Taxi z Mandalay Hill do centrum miasta - 3.000K
Wynajęcie Blue Taxi na cały dzień - objazd Sagaing, Ava, Amarapura - 18.000K
Przeprawa łódką na wyspę Ava - 1.000K
Wynajęcie bryczki-dwukółki na objazd po wyspie - 5.000K
Riksza w Mandalay na trasie port-centrum (lub odrotnie) - 2.000K
Rejs Mandalay-Bagan na pokładzie Malikha 2 (www.malikha-rivercruises.com) - 36 USD
Autobus Bagan - Rangun - 15.000K
Taksówka z dworca autobusowego na lotnisko - 4.000K
Łódź z Sittwe do Mrauk U - 40 USD od osoby w obie strony (3 osoby na łódce)
Riksza z przystani do Golden Star w Mrauk U - prawie o północy - 2.000K
Mototaxi w Sittwe z portu do centrum miasta - 3.000K
Mototaxi z cetrum Sittwe na lotnisko - 1.000K
Taksówka White House - Lotnisko - 5.000K
Warszawa - Amsterdam - Bangkok - Paryż - Warszawa z ubezpieczeniem na wypadek anulacji - 3.012 zł
Bangkok - Rangun - Bangkok - 142 EUR
Loty krajowe
Rangun - Sittwe - 75 USD
Sittwe - Thandwe - 69 USD
Tandwe - Rangun - 99 USD
Za loty zapłaciłem o ok 30% mniej niż kwoty na biletach. Nie wiem dlaczego. Być może był to rabat pośrednika, którego mi udzielił rezygnując ze swojej marży?
Przejazdy i przepływy
Taksówka Bogyoke Aung San Market - Mother Land Inn 2 - 2.000K
Taksówka Mother Land Inn 2 - Dworzec autobusowy - 6.000K
Wynajęcie Tuk-Tuka na objazd po świątyniach wokół Kalaw - 5.000K
Wynajęcie taksówki z Nyaung Shwe do Kakku i w drodze powrotnej do Shwe Nyuang Junction Road - 60 USD
Blue Taxi z dworca autobusowego do centrum Mandalay - 5.000K
Prom Mandalay-Mingun - 5.000K
Blue Taxi z Mandalay Hill do centrum miasta - 3.000K
Wynajęcie Blue Taxi na cały dzień - objazd Sagaing, Ava, Amarapura - 18.000K
Przeprawa łódką na wyspę Ava - 1.000K
Wynajęcie bryczki-dwukółki na objazd po wyspie - 5.000K
Riksza w Mandalay na trasie port-centrum (lub odrotnie) - 2.000K
Rejs Mandalay-Bagan na pokładzie Malikha 2 (www.malikha-rivercruises.com) - 36 USD
Autobus Bagan - Rangun - 15.000K
Taksówka z dworca autobusowego na lotnisko - 4.000K
Łódź z Sittwe do Mrauk U - 40 USD od osoby w obie strony (3 osoby na łódce)
Riksza z przystani do Golden Star w Mrauk U - prawie o północy - 2.000K
Mototaxi w Sittwe z portu do centrum miasta - 3.000K
Mototaxi z cetrum Sittwe na lotnisko - 1.000K
Taksówka White House - Lotnisko - 5.000K
Noclegi
Rangun - Mother Land Inn 2 - Lower Pazundaung Road 433, tel. +95 (1) 291343, e-mail: [email protected], e-mail: [email protected], www.myanmarmotherlandinn.com - 16 USD za noc
Kalaw - Winner Hotel - Pyi Taung Su Road, tel. +95 (81) 50025, e-mail: [email protected] - 8 USD za noc
Nyaung Shwe (Inle Lake) - Bright Hotel, Phaung Daw Side Road 53, Win Quarter, tel. +95 (81) 29137 -
Mandalay - ET Hotel -
Nyaung-U (Bagan) -
Mrauk U - Golden Star Guest House, Min Bar Gree Road 116, tel. +95 (98) 501664 - 25 USD za trzy noce po niezłych negocjacjach
Sittwe - Prince Hotel - 8 USD
Ngapali Beach - Linn Thar Oo Lodge - 15 USD za noc
Rangun - White House - Kon Zay Dan Street 69/71, Pabedan Township, tel. +95 (1) 240780, e-mail: [email protected] - 8 USD
Kalaw - Winner Hotel - Pyi Taung Su Road, tel. +95 (81) 50025, e-mail: [email protected] - 8 USD za noc
Nyaung Shwe (Inle Lake) - Bright Hotel, Phaung Daw Side Road 53, Win Quarter, tel. +95 (81) 29137 -
Mandalay - ET Hotel -
Nyaung-U (Bagan) -
Mrauk U - Golden Star Guest House, Min Bar Gree Road 116, tel. +95 (98) 501664 - 25 USD za trzy noce po niezłych negocjacjach
Sittwe - Prince Hotel - 8 USD
Ngapali Beach - Linn Thar Oo Lodge - 15 USD za noc
Rangun - White House - Kon Zay Dan Street 69/71, Pabedan Township, tel. +95 (1) 240780, e-mail: [email protected] - 8 USD
Inne ceny, które udało mi się zapamiętać
Wejście do Sule Paya - 2.000K
Internet w Kalaw - 500K za 30 minut
Przewodnik po górach Shan (w tym nocleg, jedzenie) - 27 USD
Przewóz bagażu z Kalaw do hotelu nad jeziorem Inle - 3.000K
Wejście do strefy jeziora Inle - 5 USD
Wynajęcie łódki na cały dzień - pływanie po jeziorze - 15.000K
Longyi - wysoka jakość - sklep mocno turystyczny - 10.000K
Bransoletka z pnia bambusa, lakierowana - 2.000K
Tradycyjna koszula ludu Pa-O - 5.000K
Opłata za fotografowanie w Świątyni Shwe In Tain i ruinach Indein - 300K
Opłata za fotografowanie w Pagodzie Phaung Daw Oo -(Pagoda Czterech Twarzy Buddy na jeziorze Inle) - 300K
Wejście do strefy archeologicznej Sagaing-Mingun - 3 USD
Branzoletka z ziaren słonecznika - 500K
Wejście do strefy archeologicznej Bagan (7 dni) - 10 USD
Mapa strefy archeologicznej Bagan z naniesionymi świątyniami i ścieżkami kupiona w hotelu - 1.000K
Wejście na teren Shwedagon Pagoda - 5 USD
Wyjazdowa, obowiązkowa opłata na lotnisku w Rangun - 10 USD
Znaczek na pocztówkę do Polski - 30K (to nie pomyłka - równowartość 10gr.)
Wynajęcie łódki na zachód słońca przy moście U-Beina - 4.000K
Wynajęcie roweru w Mrauk U - 1.000K za dzień
Koszt minuty połączenia telefonicznego do Polski - 6 USD
Typowa birmańska torba płócienna - 4.000K
Świecznik z drewna tekowego - 4.000K
Proca - 1.000K
Łyżki do sałatek z drewna tekowego - 3.500K
Łyżka do butów z drewna tekowego - 1.500K
Internet w Kalaw - 500K za 30 minut
Przewodnik po górach Shan (w tym nocleg, jedzenie) - 27 USD
Przewóz bagażu z Kalaw do hotelu nad jeziorem Inle - 3.000K
Wejście do strefy jeziora Inle - 5 USD
Wynajęcie łódki na cały dzień - pływanie po jeziorze - 15.000K
Longyi - wysoka jakość - sklep mocno turystyczny - 10.000K
Bransoletka z pnia bambusa, lakierowana - 2.000K
Tradycyjna koszula ludu Pa-O - 5.000K
Opłata za fotografowanie w Świątyni Shwe In Tain i ruinach Indein - 300K
Opłata za fotografowanie w Pagodzie Phaung Daw Oo -(Pagoda Czterech Twarzy Buddy na jeziorze Inle) - 300K
Wejście do strefy archeologicznej Sagaing-Mingun - 3 USD
Branzoletka z ziaren słonecznika - 500K
Wejście do strefy archeologicznej Bagan (7 dni) - 10 USD
Mapa strefy archeologicznej Bagan z naniesionymi świątyniami i ścieżkami kupiona w hotelu - 1.000K
Wejście na teren Shwedagon Pagoda - 5 USD
Wyjazdowa, obowiązkowa opłata na lotnisku w Rangun - 10 USD
Znaczek na pocztówkę do Polski - 30K (to nie pomyłka - równowartość 10gr.)
Wynajęcie łódki na zachód słońca przy moście U-Beina - 4.000K
Wynajęcie roweru w Mrauk U - 1.000K za dzień
Koszt minuty połączenia telefonicznego do Polski - 6 USD
Typowa birmańska torba płócienna - 4.000K
Świecznik z drewna tekowego - 4.000K
Proca - 1.000K
Łyżki do sałatek z drewna tekowego - 3.500K
Łyżka do butów z drewna tekowego - 1.500K
Jedzenie i picie - polecane miejsca i przykładowe ceny
Przydrożny bar na trasie Rangun-Kalaw
Makaron z warzywami - 1.500K
Coca-cola - 1.000K
Kalaw - Everest - Nepali Food Center, Aung Chan Thar Street, tel. _95 (81) 50348
Nepalskie danie z kawałami mięsa, w sosie curry i z chapatti za 2.500K
Bagan Restaurant, Nyaung-U, tel. +95 (61) 60674, e-mail: [email protected]
Piwo Mandalay - 1.300K
Lime Juice - 700K
Fried Chicken with Cashew - 3.000K
Chicken Keema - 5.000K
Chapatti - 500K
Mrauk U - Happy Garden Restaurant (na przeciwko Kan Hla Lake, tel. +95 (98) 501664)
Piwo Double Strong - 2.000K
Fried Chicken - 2.000K
Hot and Sour Chicken with Vegitables - 2.500K
Rice - 500K
Lime Juice - 500K
Ngapali Beach -
Główne danie - każde wyśmienite i godne polecenia - 3.500K
Drink (Mohito, Caipirinha, inne) - 1.000K
Sałatka avocado, pomidory, cebulka - 1.000K
Kalmary w warzywach - 3.000K
Gdzieś na trasie, przy drodze...
Kokos z dziurką i włożoną do środka rurką - 1000K
Schłodzona puszka soku Lici lub innego - 500K
Smażony w woku placek cebulowy, krewetkowy, paprykowy, .... - 100K / szt.
Star Cola lub inne odpowiedniki napojów z 'naszego świata' - 500K za butelkę
Piwa 0,66l - od 1.600 do 2.000K za butelkę
Makaron z warzywami - 1.500K
Coca-cola - 1.000K
Kalaw - Everest - Nepali Food Center, Aung Chan Thar Street, tel. _95 (81) 50348
Nepalskie danie z kawałami mięsa, w sosie curry i z chapatti za 2.500K
Bagan Restaurant, Nyaung-U, tel. +95 (61) 60674, e-mail: [email protected]
Piwo Mandalay - 1.300K
Lime Juice - 700K
Fried Chicken with Cashew - 3.000K
Chicken Keema - 5.000K
Chapatti - 500K
Mrauk U - Happy Garden Restaurant (na przeciwko Kan Hla Lake, tel. +95 (98) 501664)
Piwo Double Strong - 2.000K
Fried Chicken - 2.000K
Hot and Sour Chicken with Vegitables - 2.500K
Rice - 500K
Lime Juice - 500K
Ngapali Beach -
Główne danie - każde wyśmienite i godne polecenia - 3.500K
Drink (Mohito, Caipirinha, inne) - 1.000K
Sałatka avocado, pomidory, cebulka - 1.000K
Kalmary w warzywach - 3.000K
Gdzieś na trasie, przy drodze...
Kokos z dziurką i włożoną do środka rurką - 1000K
Schłodzona puszka soku Lici lub innego - 500K
Smażony w woku placek cebulowy, krewetkowy, paprykowy, .... - 100K / szt.
Star Cola lub inne odpowiedniki napojów z 'naszego świata' - 500K za butelkę
Piwa 0,66l - od 1.600 do 2.000K za butelkę
Agencja turystyczna
Gorąco polecam usłumi Mr. Tint Lwin, który dostarczył mi wiele informacji, zarezerwował bilety i był przy tym sympatycznym rozmówcą:
Nyaung-U (Bagan) - Golden Myanmar Guset House, Bagan-Nyaung Main Road, tel. +95 (61) 60901, e-mail: [email protected], www.goldenmyanmarguesthouse.com
Nyaung-U (Bagan) - Golden Myanmar Guset House, Bagan-Nyaung Main Road, tel. +95 (61) 60901, e-mail: [email protected], www.goldenmyanmarguesthouse.com