Marrakesz, zupełnie inny...
... kulturowo i klimatycznie od polskich miast nie leży aż tak daleko. Jest on oddalony o jakieś sto kilkadziesiąt złotych od Krakowa, czy Warszawy. A zakładając, że chcemy wziąć ze sobą nieco więcej dobytku - jest oddalony o złotych dwieście. Jak dotąd unikałem krótkich, jedno lub kilkudniowych wypadów. Zakładałem, że jak już jadę w jakieś miejsce to na tak długo, by poznać je w miarę dokładnie. Dla Marrakeszu zrobiłem wyjątek. Dlaczego? Trudno powiedzieć; może dlatego że tanio, może dlatego że nie miałem zbyt dużo wolnego czasu, a może skusił mnie jego dość unikalny afrykańsko-arabski charakter. |
Skupiłem się poza tym na jednym mieście, dla którego kilka dni powinno być w zupełności wystarczające. Najpewniej nastąpił mix wielu przyczyn i powodów - tak to sobie tłumaczę i nie żałuję, że przez pięć niepełnych dni snułem się wąskimi uliczkami mediny i szerokimi bulwarami przedmieść tego miasta, leżącego na styku kultów i poniekąd także kontynentów (choć to określenie ma charakter bardziej handlowy i kulturowy, niż geograficzny).
Żegnam niemal milionowy Kraków z temperaturą bliską tej, w której zamarza woda i ze szczelnym płaszczem chmur, które nie pozwalają by moja postać rzucała cień, by po 4 godzinach lotu znaleźć się pod bezchmurnym niebem tego pierwszego na północ od Sahary miasta, gdzie temperatura jest wyższa o bagatela 25 stopni, a które co do ilości mieszkańców jest bliskie miejscu mojego wylotu.
Dzisiejszy Marrakesz nie jest już tylko portem u wybrzeży Sahary i miejscem spotkań handlarzy, w którym rozpoczynają oni lub kończą podróż przez piaszczysty bezkres. Obecnie to przede wszystkim miasto przemysłu tekstylnego, drobnego rękodzieła, miejsce spotkań, imprez kulturalnych i światowych konferencji, a ponadto turystyczna Mekka.
Z okien lądującego samolotu widzę małe, prostopadłościenne, niemal posklejane ze sobą bryły domów. Wszystkie w obowiązującym łososiowym kolorze suszonej na słońcu gliny. Pewnie było tak tutaj już tysiąc lat temu, kiedy Almorawidzi wybudowali w tym miejscu ufortyfikowaną kazbę i postawili pierwszy meczet. Szybko rozrastający się w tamtych czasach Marrakesz zjednoczył nie tylko tereny obecnego Maroka, ale także Algierii, a nawet Hiszpanii. Szybko stał się – i przez wieki pozostawał – kosmopolitycznym centrum handlu, nauki i kultury, łącząc religijny świat islamu z architektonicznym stylem andaluzyjskim.
Lotnisko w Marrakeszu jest dość dobrze zorganizowane. Łatwo odnaleźć drogę do punktów kontroli paszportowej i wyjścia. Jednak próba wypłaty gotówki w punkcie, który na własne potrzeby nazwałem sobie „żywym bankomatem” na szczęście nie udaje się. Dlaczego się nie udaje? – bo nie działa żadna z posiadanych przeze mnie kart. Dlaczego „na szczęście” – bo ewentualna prowizja od transakcji w takim punkcie jest czterokrotnie wyższa niż w klasycznych bankomatach. Dlaczego „żywy bankomat”? – bo to małe okienka na hali przylotów, za którymi siedzą bankowi urzędnicy uzbrojeni w terminale i wypłacają gotówkę. Swój cel szczęśliwie osiągam tuż przed wyjściem z lotniska, w zwykłym ATM który działa bez zarzutu.
Po kilkunastu minutach miejski autobus wiezie mnie bulwarem de la Menara w kierunku centrum, do coraz węższych i coraz bardziej zatłoczonych uliczek starego miasta. Już z lotniska bardzo dobrze widać wzniesiony przez Almohadów minaret meczetu Kutubijja. Do niego zmierzam i on przez najbliższe dni będzie dla mnie często drogowskazem i punktem orientacyjnym. Wysiadam obok meczetu, na skraju Dżamaa el-Fna, w samym sercu marrakeszeńskiej gorączki. To tak, jakby wysiąść gdzieś pomiędzy kościołem Mariackim, a Sukiennicami. W takich miejscach tłum porywa. Z prawej pucybut, z lewej uliczny sprzedawca słodkiej, miętowej herbaty, z prawej muzycy gnawa, z lewej Berberowie w tradycyjnych strojach pozujący do zdjęć, z prawej zaklinacz węży, z lewej sprzedawca soków, z prawej dorożka, z lewej dwukółka ciągnięta przez osła, z prawej…., z lewej…, z prawej…
Żegnam niemal milionowy Kraków z temperaturą bliską tej, w której zamarza woda i ze szczelnym płaszczem chmur, które nie pozwalają by moja postać rzucała cień, by po 4 godzinach lotu znaleźć się pod bezchmurnym niebem tego pierwszego na północ od Sahary miasta, gdzie temperatura jest wyższa o bagatela 25 stopni, a które co do ilości mieszkańców jest bliskie miejscu mojego wylotu.
Dzisiejszy Marrakesz nie jest już tylko portem u wybrzeży Sahary i miejscem spotkań handlarzy, w którym rozpoczynają oni lub kończą podróż przez piaszczysty bezkres. Obecnie to przede wszystkim miasto przemysłu tekstylnego, drobnego rękodzieła, miejsce spotkań, imprez kulturalnych i światowych konferencji, a ponadto turystyczna Mekka.
Z okien lądującego samolotu widzę małe, prostopadłościenne, niemal posklejane ze sobą bryły domów. Wszystkie w obowiązującym łososiowym kolorze suszonej na słońcu gliny. Pewnie było tak tutaj już tysiąc lat temu, kiedy Almorawidzi wybudowali w tym miejscu ufortyfikowaną kazbę i postawili pierwszy meczet. Szybko rozrastający się w tamtych czasach Marrakesz zjednoczył nie tylko tereny obecnego Maroka, ale także Algierii, a nawet Hiszpanii. Szybko stał się – i przez wieki pozostawał – kosmopolitycznym centrum handlu, nauki i kultury, łącząc religijny świat islamu z architektonicznym stylem andaluzyjskim.
Lotnisko w Marrakeszu jest dość dobrze zorganizowane. Łatwo odnaleźć drogę do punktów kontroli paszportowej i wyjścia. Jednak próba wypłaty gotówki w punkcie, który na własne potrzeby nazwałem sobie „żywym bankomatem” na szczęście nie udaje się. Dlaczego się nie udaje? – bo nie działa żadna z posiadanych przeze mnie kart. Dlaczego „na szczęście” – bo ewentualna prowizja od transakcji w takim punkcie jest czterokrotnie wyższa niż w klasycznych bankomatach. Dlaczego „żywy bankomat”? – bo to małe okienka na hali przylotów, za którymi siedzą bankowi urzędnicy uzbrojeni w terminale i wypłacają gotówkę. Swój cel szczęśliwie osiągam tuż przed wyjściem z lotniska, w zwykłym ATM który działa bez zarzutu.
Po kilkunastu minutach miejski autobus wiezie mnie bulwarem de la Menara w kierunku centrum, do coraz węższych i coraz bardziej zatłoczonych uliczek starego miasta. Już z lotniska bardzo dobrze widać wzniesiony przez Almohadów minaret meczetu Kutubijja. Do niego zmierzam i on przez najbliższe dni będzie dla mnie często drogowskazem i punktem orientacyjnym. Wysiadam obok meczetu, na skraju Dżamaa el-Fna, w samym sercu marrakeszeńskiej gorączki. To tak, jakby wysiąść gdzieś pomiędzy kościołem Mariackim, a Sukiennicami. W takich miejscach tłum porywa. Z prawej pucybut, z lewej uliczny sprzedawca słodkiej, miętowej herbaty, z prawej muzycy gnawa, z lewej Berberowie w tradycyjnych strojach pozujący do zdjęć, z prawej zaklinacz węży, z lewej sprzedawca soków, z prawej dorożka, z lewej dwukółka ciągnięta przez osła, z prawej…., z lewej…, z prawej…
Siadam, by ogarnąć wirujący wokół świat, tłumy, kolory, zapachy. Kurczowo przytrzymuję mały podręczny bagaż – fototorbę i duży podręczny bagaż, czyli minimum osobistych rzeczy na kilka najbliższych dni. Offlineowy plan miasta wskazuje kierunek, w którym powinienem się udać do zarezerwowanego wcześniej riadu. Powinienem kierować się na północ, a więc przejść przez plac i przeciskać się przez kolejne suki.
Ponieważ przeciskanie się prze nich (dokładnie właśnie tak: suk po suku, a nie suka po suce) i dotarcie do riadu gdzie mam zarezerwowany nocleg zajmuje około 30 minut, warto w tym czasie wyjaśnić dwa terminy: suk – to nie samiec psa, a wydzielona branżowo część starego miasta, w której powstają towary o podobnym charakterze. Granica pomiędzy sukami jest dość płynna i w całości tworzą one labirynt wąskich, krętych, często ślepych uliczek, które przysłonięte światłochronami tworzą swoiste tunele. Uliczki są tak wąskie, że środkami komunikacji w obrębie suk mediny stają się rowery i motorowery, z rzadka osły zaprzężone do marokańskich dwukółek. Od świtu do późnego wieczora główne szlaki labiryntu wypełnione są stoiskami z marokańskim rękodziełem, pamiątkami dla turystów, małymi jadłodajniami, bardziej wykwintnymi restauracjami, sklepami mięsnymi i zakładami usługowymi.
Ale celem dla mnie jest riad. Tym terminem określa się stary arabski dom w medinie. Te odnowione i odpowiednio przystosowane stały się w ostatnich latach popularnymi miejscami noclegowymi dla turystów. Są wspaniałą alternatywą dla hoteli (położonych z dala od ścisłego centrum), czy innych form bardziej prywatnego kwaterunku. Przejście przez bramę wejściową riadu, która bardzo często jest jedynym otworem w murze od strony ulicy, wprowadza nas w uroczy klimat domu kupieckiego, zorganizowanego wokół zacienionego patio.
W prawdziwym labiryncie uliczek nie bez kłopotów odnajduję swój riad. W zasadzie kiedy w końcu stoję u jego drzwi uznaję to za jakiś cud. Gospodarz, a właściwie menadżer jest pewien, że trafiłem tu dzięki sprytowi taksówkarza i niedowierza w moją samodzielność. Na wszelki wypadek i tak tłumaczy mi jak odnaleźć drogę na przyszłość: musisz zawsze odnaleźć meczet Ben Nasseur (dość krytyczny warunek początkowy, ale ten punkt zna podobno każdy taksówkarz), a później idziesz prosto i musisz zakręcić tylko pięć razy, jak pięć palców u jednej dłoni: lewo, prawo, lewo, prawo i lewo. Zawsze zakręcasz w pierwszą możliwą. Czy to jasne? Wytłumaczenie jest proste i logiczne, a jak się później okazuje faktycznie wytycza najprostszą drogę do riadu. Pewnym problemem jest to, że już po pierwszym „w lewo” okolica staje się mało przyjazna, a wieczorami wręcz mroczna.
Sam riad przewyższa moje oczekiwania, naprawdę urzekając swoim klimatycznym wystrojem. W praktyce to dwa połączone ze sobą domy, a każdy z nich posiada patio wokół którego na trzech poziomach, niczym przyległe do krużganków rozmieszone są pokoje. Dbałość o cień, który w Marrakeshu – zwłaszcza w miesiącach letnich – jest towarem niezwykle cennym i poszukiwanym, widać w wielu elementach: brak okien na ścianach zewnętrznych, zadaszone patio, krużganki, grube mury, małe okna od wewnątrz. To wszystko owinięte zielonymi, liściastymi pnączami i zacienione drzewkami pomarańczy. Do mojego pokoju na piętrze prowadzą ukryte za jednym z drzewek pomarańczowych drzwi, znajdujące się w rogu wspomnianego patio. Sam riad i chodzenie po nim to niezła przyjemność i ciekawe doświadczenie: ukryte w ścianach małe i wąskie drzwi do kolejnych pomieszczeń, wąskie schody które prowadzą nas w lewo, by zaraz skręcić w prawo, wielopoziomowe tarasy na dachach, pozwalające przechodzić z jednego budynku na drugi…. To wszystko jest dla mnie wspomnieniem zabaw z dzieciństwa i połączeniem starego zamczyska i małego labiryntu. Owe schody i korytarze prowadzą do wejść, do kolejnych pokoi, na kolejne piętra krużganków, do pomieszczeń ogólnodostępnych, do położonych na kolejnych tarasach łóżek i foteli do opalania.
Można się zamknąć w riadzie i spędzić w nim kilka dni na wypoczynku – bez wątpienia. Ja jednak, podobnie jak wszyscy przyjeżdzający do Marrakeszu zostawiam swój bagaż, stawiam krok przez wysoki próg bramy i wracam w labirynt uliczek mediny.
Za cel obieram sobie plac Dżamaa el-Fna i sąsiadujący z nim meczet Kutubijja. Tym razem chcę jednak dostać się do niego nieoczywistą drogą. Ten oczywisty dla mnie wybór nieoczywistej drogi przypłacam szybkim pomyleniem kierunków i zagubieniem się. Takie są uliczki mediny: niby skręcasz w lewo, ale de facto zakręcasz cały czas w prawo; starasz się skorygować kierunek i jesteś w miejscu bez przejścia. Lokalna pomoc może być albo kosztowna, albo niewiele warta. Dwie kolejno zapytane osoby pokazują inne kierunki, albo tłumaczą: w lewo, w lewo i następnie w prawo. Co z tego, kiedy już pierwsze „w lewo” okazuje się mieć kilka możliwości skrętu w tym kierunku. A nawet jak przebrniesz przez pierwsze dwa lewo i jedno prawo, to stajesz przed kolejnymi skrzyżowaniami uliczek i kolejna wskazówka nie pasuje już do poprzednich. Kiedy więc spostrzegam, że w tym miejscu już byłem wyciągam znowu smartfonowego podpowiadacza drogi, by nie dać się oskubać jednemu z wielu nastoletnich nibyprzewodników.
W ramach tego wydłużonego spaceru do głównego placu miasta robię przerwę na ni to lunch, ni to obiad. I nie ma co ukrywać, że taki wybór kulinarny nie trafi mi się do końca pobytu w Maroku. Zaczynam od wysokiego „c”, czyli od marokańskiego Tajine z wołowiny z suszonymi śliwkami i migdałami. Pieczone w glinianym naczyniu o stożkowatym kształcie mięso, do tego lokalny chlebek wypiekany w wielu miejscach starego miasta. Trudno opisać ten smak. Jak się okaże będę go poszukiwać przez kilka kolejnych dni i tak dobrego nie uda mi się już powtórzyć. Nie powiem jak odnaleźć to miejsce, które mnie tak kulinarnie zachwyciło. Zawiłość zakamarków mediny sprawia, że podawanie wskazówek, czy namiarów na to gdzie co się kupiło lub co i gdzie jadło jest całkowicie pozbawione sensu.
Droga do celu (przypominam - to Dżamaa el-Fna) wydłuża się nie tylko w metrach, ale i w czasie. Trudno nie przystanąć, nie pooglądać, nie próbować się potargować. Sporym zaskoczeniem jest dla mnie brak nachalności sprzedawców. Spodziewałem się czegoś bliskiego klimatom panującym w kurortach egipskich, gdzie w zasadzie kontakt wzrokowy albo nawet węchowy pomiędzy sprzedającym, a turystą (który nie zawsze jest kupującym) to strata wielu minut na targowaniu się, czy ewentualnie ucieczka. Na marrakeszeńskich targowiskach nawet zaproszenie do wejścia i obejrzenia towaru jest sporadyczne. Cena podawana jest spokojnie, bez emocji i dopiero wyraźna sugestia kupującego o wysokiej cenie jest powodem to negocjacji. Bywa też, że sam wyraz zawodu na twarzy i odejście od stoiska powoduje przywołanie i zachętę do targowania się, ale reguły nie ma. Akcje sprzedażowo-zakupowe w Marrakeszu są więc lajtową wersją arabskiego targowania się. Można je też porównać do hardcoreowych akcji azjatyckich. Nienużąca przyjemność robienia zakupów – tak odbieram Marrakesz.
Interesy z turystami prowadzą w Marrakeszu ludzie różnego pochodzenia. Są to jednak głównie Arabowie i Berberowie. Podobnie jak wprawne oko zauważy różnice pomiędzy wyglądem zewnętrznym obu tych grup etnicznych, tak i wprawny zmysł obserwacji pomoże nam potwierdzić nasze przypuszczenie. Berberowie są znacznie milsi, potrafią bezinteresownie lub prawie bezinteresownie poruszać tematy inne niż dokonywana transakcja, potrafią słuchać. Osoby pochodzenia arabskiego wydają się mieć policzoną każdą sekundę rozmowy z tobą, i jeżeli nie prowadzi ona do potencjalnego zysku, nie zostanie ci ona poświęcona.
Ciągnąć dalej temat zakupów w Marrakeszu należy wspomnieć o trzech kwestiach z tym związanych. Pierwsza to wysokość cen; potwierdzają się obserwacje, że cena wyjściowa to dwukrotność ceny za jaką ostatecznie towar można kupić. Czasami udaje się zejść jeszcze niżej, a czasami ten wspomniany opust 50% trudno osiągnąć. Ale średnia to średnia. Kwestia druga to pewna „biznesowa uprzejmość”; pozostajesz najlepszym przyjacielem, super kumplem, przybyszem z najfajniejszego kraju na świecie, miss lub mister world tak długo, jak długo jesteś potencjalnym klientem. Kiedy odchodzisz bez sfinalizowanego interesu często lecą za tobą arabskie, francuskie i angielskie epitety – mało przyjemne i finezyjne określenia. Trójcę uwag dotyczących kupowania uzupełnia zasada: choćbyś nie wiem jak uważał i tak w końcu zrobią cię w konia. Nie chodzi tu o jakieś wielkie wałki. Jednak musisz trzymać się zasady: najpierw ustalam cenę ostateczną. Może się bowiem okazać, że koleżanka robiła hennę na ręce i zapłaciła tyle to a tyle, ale twój wzór jest niby bardziej misterny i kosztuje 10x tyle – choć z wyglądu wyglądają bardzo podobnie. A może zamówiłeś w knajpie jakieś danie z menu? Rachunek jest dwukrotnie wyższy, bo do dania dostałeś przystawkę, sałatkę, oliwki, pieczywo… A to wszystko przecież kosztuje… Wszystkie soki po dwadzieścia, ale ten jeden wyjątkowo po dziesięć. Bierzesz? Dostajesz. Tylko, że kubeczek o połowę mniejszy niż dla pozostałych soków. Generalnie w marokańskim handlowaniu nic złego się nie dzieje. Każdy chce ugrać jak najwięcej dla siebie. Nikt nie zbiednieje, nikt też nie zrobi interesu życia. Ale świadomość tego, że daliśmy się wkręcić może przeszkadzać.
Ponieważ przeciskanie się prze nich (dokładnie właśnie tak: suk po suku, a nie suka po suce) i dotarcie do riadu gdzie mam zarezerwowany nocleg zajmuje około 30 minut, warto w tym czasie wyjaśnić dwa terminy: suk – to nie samiec psa, a wydzielona branżowo część starego miasta, w której powstają towary o podobnym charakterze. Granica pomiędzy sukami jest dość płynna i w całości tworzą one labirynt wąskich, krętych, często ślepych uliczek, które przysłonięte światłochronami tworzą swoiste tunele. Uliczki są tak wąskie, że środkami komunikacji w obrębie suk mediny stają się rowery i motorowery, z rzadka osły zaprzężone do marokańskich dwukółek. Od świtu do późnego wieczora główne szlaki labiryntu wypełnione są stoiskami z marokańskim rękodziełem, pamiątkami dla turystów, małymi jadłodajniami, bardziej wykwintnymi restauracjami, sklepami mięsnymi i zakładami usługowymi.
Ale celem dla mnie jest riad. Tym terminem określa się stary arabski dom w medinie. Te odnowione i odpowiednio przystosowane stały się w ostatnich latach popularnymi miejscami noclegowymi dla turystów. Są wspaniałą alternatywą dla hoteli (położonych z dala od ścisłego centrum), czy innych form bardziej prywatnego kwaterunku. Przejście przez bramę wejściową riadu, która bardzo często jest jedynym otworem w murze od strony ulicy, wprowadza nas w uroczy klimat domu kupieckiego, zorganizowanego wokół zacienionego patio.
W prawdziwym labiryncie uliczek nie bez kłopotów odnajduję swój riad. W zasadzie kiedy w końcu stoję u jego drzwi uznaję to za jakiś cud. Gospodarz, a właściwie menadżer jest pewien, że trafiłem tu dzięki sprytowi taksówkarza i niedowierza w moją samodzielność. Na wszelki wypadek i tak tłumaczy mi jak odnaleźć drogę na przyszłość: musisz zawsze odnaleźć meczet Ben Nasseur (dość krytyczny warunek początkowy, ale ten punkt zna podobno każdy taksówkarz), a później idziesz prosto i musisz zakręcić tylko pięć razy, jak pięć palców u jednej dłoni: lewo, prawo, lewo, prawo i lewo. Zawsze zakręcasz w pierwszą możliwą. Czy to jasne? Wytłumaczenie jest proste i logiczne, a jak się później okazuje faktycznie wytycza najprostszą drogę do riadu. Pewnym problemem jest to, że już po pierwszym „w lewo” okolica staje się mało przyjazna, a wieczorami wręcz mroczna.
Sam riad przewyższa moje oczekiwania, naprawdę urzekając swoim klimatycznym wystrojem. W praktyce to dwa połączone ze sobą domy, a każdy z nich posiada patio wokół którego na trzech poziomach, niczym przyległe do krużganków rozmieszone są pokoje. Dbałość o cień, który w Marrakeshu – zwłaszcza w miesiącach letnich – jest towarem niezwykle cennym i poszukiwanym, widać w wielu elementach: brak okien na ścianach zewnętrznych, zadaszone patio, krużganki, grube mury, małe okna od wewnątrz. To wszystko owinięte zielonymi, liściastymi pnączami i zacienione drzewkami pomarańczy. Do mojego pokoju na piętrze prowadzą ukryte za jednym z drzewek pomarańczowych drzwi, znajdujące się w rogu wspomnianego patio. Sam riad i chodzenie po nim to niezła przyjemność i ciekawe doświadczenie: ukryte w ścianach małe i wąskie drzwi do kolejnych pomieszczeń, wąskie schody które prowadzą nas w lewo, by zaraz skręcić w prawo, wielopoziomowe tarasy na dachach, pozwalające przechodzić z jednego budynku na drugi…. To wszystko jest dla mnie wspomnieniem zabaw z dzieciństwa i połączeniem starego zamczyska i małego labiryntu. Owe schody i korytarze prowadzą do wejść, do kolejnych pokoi, na kolejne piętra krużganków, do pomieszczeń ogólnodostępnych, do położonych na kolejnych tarasach łóżek i foteli do opalania.
Można się zamknąć w riadzie i spędzić w nim kilka dni na wypoczynku – bez wątpienia. Ja jednak, podobnie jak wszyscy przyjeżdzający do Marrakeszu zostawiam swój bagaż, stawiam krok przez wysoki próg bramy i wracam w labirynt uliczek mediny.
Za cel obieram sobie plac Dżamaa el-Fna i sąsiadujący z nim meczet Kutubijja. Tym razem chcę jednak dostać się do niego nieoczywistą drogą. Ten oczywisty dla mnie wybór nieoczywistej drogi przypłacam szybkim pomyleniem kierunków i zagubieniem się. Takie są uliczki mediny: niby skręcasz w lewo, ale de facto zakręcasz cały czas w prawo; starasz się skorygować kierunek i jesteś w miejscu bez przejścia. Lokalna pomoc może być albo kosztowna, albo niewiele warta. Dwie kolejno zapytane osoby pokazują inne kierunki, albo tłumaczą: w lewo, w lewo i następnie w prawo. Co z tego, kiedy już pierwsze „w lewo” okazuje się mieć kilka możliwości skrętu w tym kierunku. A nawet jak przebrniesz przez pierwsze dwa lewo i jedno prawo, to stajesz przed kolejnymi skrzyżowaniami uliczek i kolejna wskazówka nie pasuje już do poprzednich. Kiedy więc spostrzegam, że w tym miejscu już byłem wyciągam znowu smartfonowego podpowiadacza drogi, by nie dać się oskubać jednemu z wielu nastoletnich nibyprzewodników.
W ramach tego wydłużonego spaceru do głównego placu miasta robię przerwę na ni to lunch, ni to obiad. I nie ma co ukrywać, że taki wybór kulinarny nie trafi mi się do końca pobytu w Maroku. Zaczynam od wysokiego „c”, czyli od marokańskiego Tajine z wołowiny z suszonymi śliwkami i migdałami. Pieczone w glinianym naczyniu o stożkowatym kształcie mięso, do tego lokalny chlebek wypiekany w wielu miejscach starego miasta. Trudno opisać ten smak. Jak się okaże będę go poszukiwać przez kilka kolejnych dni i tak dobrego nie uda mi się już powtórzyć. Nie powiem jak odnaleźć to miejsce, które mnie tak kulinarnie zachwyciło. Zawiłość zakamarków mediny sprawia, że podawanie wskazówek, czy namiarów na to gdzie co się kupiło lub co i gdzie jadło jest całkowicie pozbawione sensu.
Droga do celu (przypominam - to Dżamaa el-Fna) wydłuża się nie tylko w metrach, ale i w czasie. Trudno nie przystanąć, nie pooglądać, nie próbować się potargować. Sporym zaskoczeniem jest dla mnie brak nachalności sprzedawców. Spodziewałem się czegoś bliskiego klimatom panującym w kurortach egipskich, gdzie w zasadzie kontakt wzrokowy albo nawet węchowy pomiędzy sprzedającym, a turystą (który nie zawsze jest kupującym) to strata wielu minut na targowaniu się, czy ewentualnie ucieczka. Na marrakeszeńskich targowiskach nawet zaproszenie do wejścia i obejrzenia towaru jest sporadyczne. Cena podawana jest spokojnie, bez emocji i dopiero wyraźna sugestia kupującego o wysokiej cenie jest powodem to negocjacji. Bywa też, że sam wyraz zawodu na twarzy i odejście od stoiska powoduje przywołanie i zachętę do targowania się, ale reguły nie ma. Akcje sprzedażowo-zakupowe w Marrakeszu są więc lajtową wersją arabskiego targowania się. Można je też porównać do hardcoreowych akcji azjatyckich. Nienużąca przyjemność robienia zakupów – tak odbieram Marrakesz.
Interesy z turystami prowadzą w Marrakeszu ludzie różnego pochodzenia. Są to jednak głównie Arabowie i Berberowie. Podobnie jak wprawne oko zauważy różnice pomiędzy wyglądem zewnętrznym obu tych grup etnicznych, tak i wprawny zmysł obserwacji pomoże nam potwierdzić nasze przypuszczenie. Berberowie są znacznie milsi, potrafią bezinteresownie lub prawie bezinteresownie poruszać tematy inne niż dokonywana transakcja, potrafią słuchać. Osoby pochodzenia arabskiego wydają się mieć policzoną każdą sekundę rozmowy z tobą, i jeżeli nie prowadzi ona do potencjalnego zysku, nie zostanie ci ona poświęcona.
Ciągnąć dalej temat zakupów w Marrakeszu należy wspomnieć o trzech kwestiach z tym związanych. Pierwsza to wysokość cen; potwierdzają się obserwacje, że cena wyjściowa to dwukrotność ceny za jaką ostatecznie towar można kupić. Czasami udaje się zejść jeszcze niżej, a czasami ten wspomniany opust 50% trudno osiągnąć. Ale średnia to średnia. Kwestia druga to pewna „biznesowa uprzejmość”; pozostajesz najlepszym przyjacielem, super kumplem, przybyszem z najfajniejszego kraju na świecie, miss lub mister world tak długo, jak długo jesteś potencjalnym klientem. Kiedy odchodzisz bez sfinalizowanego interesu często lecą za tobą arabskie, francuskie i angielskie epitety – mało przyjemne i finezyjne określenia. Trójcę uwag dotyczących kupowania uzupełnia zasada: choćbyś nie wiem jak uważał i tak w końcu zrobią cię w konia. Nie chodzi tu o jakieś wielkie wałki. Jednak musisz trzymać się zasady: najpierw ustalam cenę ostateczną. Może się bowiem okazać, że koleżanka robiła hennę na ręce i zapłaciła tyle to a tyle, ale twój wzór jest niby bardziej misterny i kosztuje 10x tyle – choć z wyglądu wyglądają bardzo podobnie. A może zamówiłeś w knajpie jakieś danie z menu? Rachunek jest dwukrotnie wyższy, bo do dania dostałeś przystawkę, sałatkę, oliwki, pieczywo… A to wszystko przecież kosztuje… Wszystkie soki po dwadzieścia, ale ten jeden wyjątkowo po dziesięć. Bierzesz? Dostajesz. Tylko, że kubeczek o połowę mniejszy niż dla pozostałych soków. Generalnie w marokańskim handlowaniu nic złego się nie dzieje. Każdy chce ugrać jak najwięcej dla siebie. Nikt nie zbiednieje, nikt też nie zrobi interesu życia. Ale świadomość tego, że daliśmy się wkręcić może przeszkadzać.
W końcu docieram do celu. Wychodzę na otwartą przestrzeń placu Dżamaa el-Fna, centrum Marrrakeszu, miejsce spotkań, wyznacznik kierunków. Żyje ono przez całą dobę. Tak jak rynek w Krakowie, Kao San w Bangkoku, Plac Czerwony w Moskwie, czy La Rambla w Barcelonie. W jego okolicy można spotkać liczne ATMy i kilka kantorów. Ale tak naprawdę to, co istotne to jadłodajnie, knajpy, restauracje w otaczających plac domach, stragany z żywnością i sokami, które w ciągu dnia jakby przymierają, a wieczorem pokazują swój dynamizm w pełni. Tutaj zrobisz sobie zdjęcie z małpą, wężem, kameleonem, osłem, żółwiem. Jeżeli wcześniej nie zapytałeś ile to będzie kosztować nie dziw się, że to najdroższe zdjęcie w twoim życiu. Tu kupisz niemal oryginalnego Rolexa lub Pateka za kila dolców od czarnoskórych Afrykańczyków. Oni sprzedają też zabójczo kolorowe koszulki i spodnie w każdym rozmiarze. I to wszystko sprzedają „z ręki”, cały ich sklep mieści się w worku na plecach.
Dżamaa el-Fna ze względu na swój dynamizm jest ciekawy i intrygujący o każdej porze. Wspaniale wygląda o poranku, gdy budzi się do życia; w południe, gdy przemierzający go ludzie umykają, by skryć się w zacienionych uliczkach mediny; wieczorem, kiedy najpełniej rozwija się turystyczno-towarzyskie życie i kiedy trudno o miejsce w knajpie, czy restauracji i kiedy na jego powierzchni, w kręgach gromadzą się Marokańczycy by posłuchać opowieści klechdarzy, bajdałów, gawędziarzy, którzy prezentują saharyjskie opowieści, wzbogacając je śpiewem, mimiką, gestem… Ciekawy jest też nocą, kiedy oświetlają go świetlówki stoisk, ale i marokańskie lampy sprzedawane na straganach i rozłożone na ziemi. Ja najbardziej lubię ten poranny.
W Marrakeszu można sobie zrobić mnóstwo ciekawych zdjęć. Na tych zdjęciach mogę (oczywiście za opłatą) pojawić się zwierzęta, czy zarabiający w ten sposób Berberowie w tradycyjnych strojach. Trudno jest jednak zrobić zdjęcie przypadkowym przechodniom, handlarzom, kupcom… Starannie strzegą swojej prywatności, a na widok skierowanego w ich stronę obiektywu odwracają się, zasłaniają twarz (u kobiet i tak często już wystarczająco zasłoniętą) lub z rzadka proszą „noł foto”.
„Noł foto”, a nawet „noł entry” dla innowierców obowiązuje w meczecie księgarzy, Katubijja. Najważniejszy zabytek miasta dostępny jest wyłącznie dla muzułmanów, ale podobno wewnątrz wystrój jest bardzo surowy i niczym nie zachwyca. Położony w bezpośrednim sąsiedztwie Dżamaa el-Fna oddzielony jest od niego małym parkiem, w którym stacjonują dorożki. Co ciekawe minaret meczetu stał się modelem dla późniejszych budowli Almohadów: Wieży Hassana w Rabacie, czy bardziej znanej La Girlady w Sewilli.
Tego najważniejszego zabytku miasta zwiedzić nie można, a innych miejsc historyczno-kulturowych nie ma w Marrakeszu zbyt wiele. Zwiedzam więc po kolei co można i co się da, a wszystko w Marrakeszu jest po 70 MAD. Cenią się jak na wątpliwej jakości atrakcje, ale też i tragedii nie ma.
Na południe od placu Dżamaa el-Fna (nieco dalej niż Katubijja położona na zachód od niego), znajduje się meczet Kazba. Trafiam w jego okolice akurat w godzinie południowego nawoływania muezina, który wyśpiewuje Adhan nawołując wiernych do modlitwy. W trakcie nawoływania do środka podążają mężczyźni w kaftanach (Allahu akbar - intonuje muezin),
w swetrach (Aszhadu ana la ilaha illa'llah - kontynuuje dalej), w kurtkach puchowych (Aszhadu ana Muhammadan rasulu'llah – nie przestaje nawoływać), w tradycyjnych djellabach (Hajja 'ala's-salat – wyśpiewuje), w skórzanych kurtkach (Hajja 'ala'-l-falah - argumentuje śpiewem konieczność modlitwy), w polarach (La ilaha illa'llah – kończy).
Pojawił się ukradkiem temat ubioru mieszkańców Marrakeszu. Oczywiste są zachwyty nad ciągle popularnymi ubiorami tradycyjnymi, egzotycznymi dla kultury europejskiej i nie spotykanymi na starym kontynencie. Ale ja zwróciłem uwagę na coś innego: zarówno te tradycyjne ubiory jak djellaby, czy zwykła codzienna, „zachodnia odzież” nie przystaje do panującej pogody. Wokoło powyżej 25°C, w słońcu znacznie więcej, a niemal wszyscy na około ubrani jak na wielkie mrozy. Wełniane djellaby skrywające ciało do samych stóp i naciągnięte na głowy kaptury. Pod nimi grube bluzy. Jeżeli już puchówka, to pod nią wełniany golf (zapewne nie na gołe ciało). Kiedy jadę miejskim autobusem do ogrodów Menara jestem jedynym, który podwinął rękawy u lekkiej, przewiewnej, bawełnianej koszuli. Reszta pasażerów ubrana na cebulkę. Tak właśnie wygląda zima w Marrakeszu; temperatura spada poniżej 30°. O samych ogrodach nieco później, bo teraz miało być o miejscach zabytkowych. Powróćmy więcdo meczetu Kazba, w którym skończyła się już południowa modlitwa.
Tuż za meczetem znajdują się grobowce Sadytów, przybyłych z Tamegrutu samozwańczych potomków Proroka, którzy nie znajdując uznania w Fezie właśnie w Marrakeszu założyli stolicę. Przez wiele lat, po upadku dynastii ich grobowce były zamurowane, a ponownie odkryte zostały mniej więcej wiek temu przez Francuzów. Miejsce ciche, spokojne, sprzyjające kontemplacji jak każdy cmentarz, a także ciekawe ze względu na swój muzułmański charakter.
Tuż obok meczetu i grobowców (choć wejście z zupełnie innej strony wymusza krótki spacer pomiędzy domami w tytułowym, łososiowym kolorze) znajdują się ruiny pałacu El-Badi, wybudowanego właśnie przez Sadytów. Otwarty dziedziniec zawiera w sobie sporych rozmiarów basen i ogrody z drzewkami pomarańczy. Na okalających go murach gniazdują bociany, dla których o tej porze roku w Polsce jest za zimno. El-Badi to jakie miejsce, w którym łapię przestrzenny oddech od ciasnych zabudowań mediny. Tutaj swobodnie dociera słońce i nagrzewa posadzkę dziedzińca.
Podobnie jak kilka kroków dzieli meczet Kazba i grobowce Sadytów od pałacu El-Badi, tak samo blisko jest z El-Badi do drugiego pałacu El-Bahia. Stosunkowo nowy, bo niespełna dwustuletni kompleks zabudowań w dość ograniczony sposób zachwyca licznymi dziedzińcami, salami, małymi ogrodami.
Zanim z zabytków przeniesiemy się do ogrodów zróbmy małą przerwę na coś do jedzenia. Dla mnie Marrakesz to przede wszystkim Tajine with prunes, czyli doskonała wołowina lub jagnięcina ze śliwkami. Klasyczne słodkie i pikantne marokańskie danie, które łączy suszone śliwki i mięso z aromatycznymi przyprawami imbiru, szafranu, cynamonu i pieprzu. Do tego placki wypiekany w licznych, małych piekarniach starego miasta. Marrakesz to także soki: przede wszystkim pomarańczowy i granatowy. Na placu Dżamaa el-Fna wieczorami warto spróbować ślimakową zupę, a także harirę, choć ta wegetariańska, oparta głównie na ciecierzycy i kosztująca 3 MAD pozbawiona jest jak dla mnie smaku. Warto popróbować robionych na przyulicznych straganach kanapek, czy też marokańskich placków nadziewanych wołowiną. Marrakesz to również bardzo dobra kawa serwowana na przykład na tarasach budynków okalających główny plac miasta. Marrakesz jest smaczny.
Najedzeni, zgodnie z obietnicą, możemy udać się do jednego z ogrodów. Marokańczycy z Marrakeszu szukają latem chłodu nie tylko w zacienionych wnętrzach riadów, czy wąskich uliczek mediny, ale także w ogrodach. Nazywanie jednak tego miejsca miastem ogrodów uważam za dużą przesadę, chyba, że pod pojęciem ogrodu ktoś rozumie gaj oliwny i wie jak on w rzeczywistości wygląda.
Miejscem wartym odwiedzin, w którym faktycznie można odnaleźć odrobinę wilgoci i chłodu są ogrody Majorelle. Jacques Majorelle w 1923 roku trafił do Marrakeszu podobno przypadkiem. Zauroczony miastem osiedlił się w nim na stałe i zaczął je nie do końca świadomie rozsławiać, prezentując we Francji swoje obrazy przedstawiające życie Marrakeszu. Równolegle przez niemal czterdzieści lat tworzył wokół swojej willi „katedrę kształtów i kolorów”, wykorzystując do tego celu rośliny przywożone z całego świata. Ogród został publicznie otwarty w 1947 roku. W kolejnych latach, a zwłaszcza po śmierci malarza ogród zaczął podupadać do momentu, w którym kupił go i na nowo wskrzesił Yves Saint-Laurent. Od 1980 YSL przywracał ogrodowi świetność, a w domu Jacques’a Majorelle stworzył muzeum poświęcone kulturze Berberów. Yves Saint-Laurent twierdził, że ogród Majorelle stanowił dla niego niewyczerpane źródło inspiracji. I było tak aż do śmierci. Być może jest tak również i dzisiaj, gdyż prochy YSL rozsypano wzdłuż alei róż prowadzącej do willi przylegającej do ogrodu, w której mieszkał projektant. Dzisiaj to miejsce spokoju, ciszy pośród miejskiego zgiełku, deficytowej wilgoci, wspaniałej roślinności i architektury ogrodowej, tłumu chińskich wycieczek.
Z jednej strony mamy ogrody Majorelle, a z drugiej ogrody Menara. Choć osiągalne w ramach dłuższego spaceru (jak wszystko w Marrakeszu), dojeżdzam do nich komunikacją miejską. Jest ona w Marrakeszu rozwinięta naprawdę bardzo dobrze, jednak skrywa się za nią kilka tajemnic. Otóż większość przystanków w mieście nie jest oznakowana w żaden sposób. O ile czasami (zwłaszcza w centrum) miejsce zatrzymywania się autobusu może wskazywać mała zatoczka lub zgromadzonych kilka czekających osób, o tyle najczęściej jest to po prostu umowne miejsce gdzie kierowca otwiera drzwi. Niejaką pomocą może być Google i jego sugestie przystankowe.
Ogrody Menara opisywane w przewodnikach jako ulubione miejsce mieszkańców miasta do weekendowego lub świątecznego wypoczynku to po prostu średnio zadbany gaj oliwny z dużym, wybetonowanym zbiornikiem wody pośrodku. Kilku biegaczy, kilku turystów. Jedyne co może do pewnego stopnia zachwycić to doskonale widoczne ośnieżone szczyty gór Atlas na horyzoncie. Mała chwila wystarcza mi, by móc w przyszłości mówić, że byłem i widziałem.
Dżamaa el-Fna ze względu na swój dynamizm jest ciekawy i intrygujący o każdej porze. Wspaniale wygląda o poranku, gdy budzi się do życia; w południe, gdy przemierzający go ludzie umykają, by skryć się w zacienionych uliczkach mediny; wieczorem, kiedy najpełniej rozwija się turystyczno-towarzyskie życie i kiedy trudno o miejsce w knajpie, czy restauracji i kiedy na jego powierzchni, w kręgach gromadzą się Marokańczycy by posłuchać opowieści klechdarzy, bajdałów, gawędziarzy, którzy prezentują saharyjskie opowieści, wzbogacając je śpiewem, mimiką, gestem… Ciekawy jest też nocą, kiedy oświetlają go świetlówki stoisk, ale i marokańskie lampy sprzedawane na straganach i rozłożone na ziemi. Ja najbardziej lubię ten poranny.
W Marrakeszu można sobie zrobić mnóstwo ciekawych zdjęć. Na tych zdjęciach mogę (oczywiście za opłatą) pojawić się zwierzęta, czy zarabiający w ten sposób Berberowie w tradycyjnych strojach. Trudno jest jednak zrobić zdjęcie przypadkowym przechodniom, handlarzom, kupcom… Starannie strzegą swojej prywatności, a na widok skierowanego w ich stronę obiektywu odwracają się, zasłaniają twarz (u kobiet i tak często już wystarczająco zasłoniętą) lub z rzadka proszą „noł foto”.
„Noł foto”, a nawet „noł entry” dla innowierców obowiązuje w meczecie księgarzy, Katubijja. Najważniejszy zabytek miasta dostępny jest wyłącznie dla muzułmanów, ale podobno wewnątrz wystrój jest bardzo surowy i niczym nie zachwyca. Położony w bezpośrednim sąsiedztwie Dżamaa el-Fna oddzielony jest od niego małym parkiem, w którym stacjonują dorożki. Co ciekawe minaret meczetu stał się modelem dla późniejszych budowli Almohadów: Wieży Hassana w Rabacie, czy bardziej znanej La Girlady w Sewilli.
Tego najważniejszego zabytku miasta zwiedzić nie można, a innych miejsc historyczno-kulturowych nie ma w Marrakeszu zbyt wiele. Zwiedzam więc po kolei co można i co się da, a wszystko w Marrakeszu jest po 70 MAD. Cenią się jak na wątpliwej jakości atrakcje, ale też i tragedii nie ma.
Na południe od placu Dżamaa el-Fna (nieco dalej niż Katubijja położona na zachód od niego), znajduje się meczet Kazba. Trafiam w jego okolice akurat w godzinie południowego nawoływania muezina, który wyśpiewuje Adhan nawołując wiernych do modlitwy. W trakcie nawoływania do środka podążają mężczyźni w kaftanach (Allahu akbar - intonuje muezin),
w swetrach (Aszhadu ana la ilaha illa'llah - kontynuuje dalej), w kurtkach puchowych (Aszhadu ana Muhammadan rasulu'llah – nie przestaje nawoływać), w tradycyjnych djellabach (Hajja 'ala's-salat – wyśpiewuje), w skórzanych kurtkach (Hajja 'ala'-l-falah - argumentuje śpiewem konieczność modlitwy), w polarach (La ilaha illa'llah – kończy).
Pojawił się ukradkiem temat ubioru mieszkańców Marrakeszu. Oczywiste są zachwyty nad ciągle popularnymi ubiorami tradycyjnymi, egzotycznymi dla kultury europejskiej i nie spotykanymi na starym kontynencie. Ale ja zwróciłem uwagę na coś innego: zarówno te tradycyjne ubiory jak djellaby, czy zwykła codzienna, „zachodnia odzież” nie przystaje do panującej pogody. Wokoło powyżej 25°C, w słońcu znacznie więcej, a niemal wszyscy na około ubrani jak na wielkie mrozy. Wełniane djellaby skrywające ciało do samych stóp i naciągnięte na głowy kaptury. Pod nimi grube bluzy. Jeżeli już puchówka, to pod nią wełniany golf (zapewne nie na gołe ciało). Kiedy jadę miejskim autobusem do ogrodów Menara jestem jedynym, który podwinął rękawy u lekkiej, przewiewnej, bawełnianej koszuli. Reszta pasażerów ubrana na cebulkę. Tak właśnie wygląda zima w Marrakeszu; temperatura spada poniżej 30°. O samych ogrodach nieco później, bo teraz miało być o miejscach zabytkowych. Powróćmy więcdo meczetu Kazba, w którym skończyła się już południowa modlitwa.
Tuż za meczetem znajdują się grobowce Sadytów, przybyłych z Tamegrutu samozwańczych potomków Proroka, którzy nie znajdując uznania w Fezie właśnie w Marrakeszu założyli stolicę. Przez wiele lat, po upadku dynastii ich grobowce były zamurowane, a ponownie odkryte zostały mniej więcej wiek temu przez Francuzów. Miejsce ciche, spokojne, sprzyjające kontemplacji jak każdy cmentarz, a także ciekawe ze względu na swój muzułmański charakter.
Tuż obok meczetu i grobowców (choć wejście z zupełnie innej strony wymusza krótki spacer pomiędzy domami w tytułowym, łososiowym kolorze) znajdują się ruiny pałacu El-Badi, wybudowanego właśnie przez Sadytów. Otwarty dziedziniec zawiera w sobie sporych rozmiarów basen i ogrody z drzewkami pomarańczy. Na okalających go murach gniazdują bociany, dla których o tej porze roku w Polsce jest za zimno. El-Badi to jakie miejsce, w którym łapię przestrzenny oddech od ciasnych zabudowań mediny. Tutaj swobodnie dociera słońce i nagrzewa posadzkę dziedzińca.
Podobnie jak kilka kroków dzieli meczet Kazba i grobowce Sadytów od pałacu El-Badi, tak samo blisko jest z El-Badi do drugiego pałacu El-Bahia. Stosunkowo nowy, bo niespełna dwustuletni kompleks zabudowań w dość ograniczony sposób zachwyca licznymi dziedzińcami, salami, małymi ogrodami.
Zanim z zabytków przeniesiemy się do ogrodów zróbmy małą przerwę na coś do jedzenia. Dla mnie Marrakesz to przede wszystkim Tajine with prunes, czyli doskonała wołowina lub jagnięcina ze śliwkami. Klasyczne słodkie i pikantne marokańskie danie, które łączy suszone śliwki i mięso z aromatycznymi przyprawami imbiru, szafranu, cynamonu i pieprzu. Do tego placki wypiekany w licznych, małych piekarniach starego miasta. Marrakesz to także soki: przede wszystkim pomarańczowy i granatowy. Na placu Dżamaa el-Fna wieczorami warto spróbować ślimakową zupę, a także harirę, choć ta wegetariańska, oparta głównie na ciecierzycy i kosztująca 3 MAD pozbawiona jest jak dla mnie smaku. Warto popróbować robionych na przyulicznych straganach kanapek, czy też marokańskich placków nadziewanych wołowiną. Marrakesz to również bardzo dobra kawa serwowana na przykład na tarasach budynków okalających główny plac miasta. Marrakesz jest smaczny.
Najedzeni, zgodnie z obietnicą, możemy udać się do jednego z ogrodów. Marokańczycy z Marrakeszu szukają latem chłodu nie tylko w zacienionych wnętrzach riadów, czy wąskich uliczek mediny, ale także w ogrodach. Nazywanie jednak tego miejsca miastem ogrodów uważam za dużą przesadę, chyba, że pod pojęciem ogrodu ktoś rozumie gaj oliwny i wie jak on w rzeczywistości wygląda.
Miejscem wartym odwiedzin, w którym faktycznie można odnaleźć odrobinę wilgoci i chłodu są ogrody Majorelle. Jacques Majorelle w 1923 roku trafił do Marrakeszu podobno przypadkiem. Zauroczony miastem osiedlił się w nim na stałe i zaczął je nie do końca świadomie rozsławiać, prezentując we Francji swoje obrazy przedstawiające życie Marrakeszu. Równolegle przez niemal czterdzieści lat tworzył wokół swojej willi „katedrę kształtów i kolorów”, wykorzystując do tego celu rośliny przywożone z całego świata. Ogród został publicznie otwarty w 1947 roku. W kolejnych latach, a zwłaszcza po śmierci malarza ogród zaczął podupadać do momentu, w którym kupił go i na nowo wskrzesił Yves Saint-Laurent. Od 1980 YSL przywracał ogrodowi świetność, a w domu Jacques’a Majorelle stworzył muzeum poświęcone kulturze Berberów. Yves Saint-Laurent twierdził, że ogród Majorelle stanowił dla niego niewyczerpane źródło inspiracji. I było tak aż do śmierci. Być może jest tak również i dzisiaj, gdyż prochy YSL rozsypano wzdłuż alei róż prowadzącej do willi przylegającej do ogrodu, w której mieszkał projektant. Dzisiaj to miejsce spokoju, ciszy pośród miejskiego zgiełku, deficytowej wilgoci, wspaniałej roślinności i architektury ogrodowej, tłumu chińskich wycieczek.
Z jednej strony mamy ogrody Majorelle, a z drugiej ogrody Menara. Choć osiągalne w ramach dłuższego spaceru (jak wszystko w Marrakeszu), dojeżdzam do nich komunikacją miejską. Jest ona w Marrakeszu rozwinięta naprawdę bardzo dobrze, jednak skrywa się za nią kilka tajemnic. Otóż większość przystanków w mieście nie jest oznakowana w żaden sposób. O ile czasami (zwłaszcza w centrum) miejsce zatrzymywania się autobusu może wskazywać mała zatoczka lub zgromadzonych kilka czekających osób, o tyle najczęściej jest to po prostu umowne miejsce gdzie kierowca otwiera drzwi. Niejaką pomocą może być Google i jego sugestie przystankowe.
Ogrody Menara opisywane w przewodnikach jako ulubione miejsce mieszkańców miasta do weekendowego lub świątecznego wypoczynku to po prostu średnio zadbany gaj oliwny z dużym, wybetonowanym zbiornikiem wody pośrodku. Kilku biegaczy, kilku turystów. Jedyne co może do pewnego stopnia zachwycić to doskonale widoczne ośnieżone szczyty gór Atlas na horyzoncie. Mała chwila wystarcza mi, by móc w przyszłości mówić, że byłem i widziałem.
Marrrakesz, jak wiele marokańskich miast posiada swoją dzielnicę garbarzy. Położona wzdłuż ulicy Bab Debbarh nosi tą samą nazwę. Daleko jej do garbarni i farbiarni w Fezie Nawet smród golizny towarzyszący mizdrowaniu skór wydaje się być całkiem znośny. Nie wiem na ile garbarnie w Marrakeszu istnieją z lokalnego zapotrzebowania na ten surowiec, a na ile z potrzeby zarobku na turystach i wkręcania ich w niby przypadkowe wizyty w tym miejscu.
Z jednej strony staram się być bardzo wyczulony na propozycje podprowadzenia i wskazywania drogi, z drugiej jednak ilość różnego rodzaju informacji jakie do mnie docierają kierują mnie każdego dnia w okolice tego właśnie miejsca. Mimochodem dowiaduję się, że ktoś właśnie idzie w tamtym kierunku bo przyjechały berberskie kobiety i sprzedają barwniki, a to z kolei że właśnie odbywa się targ skór, który jest raz na kilka tygodni… Wszystko wyjaśnia mi menadżer riadu, w którym mieszkam. Ponieważ Bab Debbarh położona jest nieco na uboczu mediny, nie każdy turysta tam trafi. Dlatego też właściciele garbarni wypuszczają na miasto młodych chłopaków, którzy naganiają na różne sposoby turystów, a ci za sam fakt oglądnięcia garbarni i zrobienia kilku zdjęć słono zapłacą. Młodzi Arabowie do perfekcji opanowali podprowadzanie turystów w to miejsce, stosują różne triki i faktycznie najczęściej, z punktu widzenia turysty, robią to bezkosztowo. Działka do ich rąk trafia po prostu z rąk właściciela garbarni, który odpowiednio kasuje turystów. Historie podprowadzające na Bab Debbarh brzmią naprawdę wiarygodnie, a chłopaki znakomicie przekazują sobie wkręconych, nadając historii bardzo rzeczywiste światło.
Kiedy więc pytam menadżera riadu, który wskazał mi na prowizorycznym planie położenie tej dzielnicy, jak najłatwiej do niej dotrzeć, by nie dać się wkręcić odpowiada: „wiesz, ja tu mieszkam dopiero sześć lat i bardzo często się gubię. Musisz zapytać kogoś kto dobrze zna medinę.” Docieram tam dzięki google maps, realizując po drodze postanowienie nie odezwania się do nikogo, kto mnie będzie zaczepiał lub zagadywał.
Od samych garbarni ciekawsze okazują się klimaty ulicy i napotkani ludzie.
O czym jeszcze nie wspomniałem? O Medresie Ben-Jusufa. Być może najciekawsze miejsce w Marrakeszu jest w dwuletnim remoncie, niedostępne dla zwiedzających. Nie wspomniałem o tym, że nie spotkałem w Marrakeszu ani jednego psa. Koty i owszem, przechadzają się zacienionymi zaułkami prezentując swoje rozwichrzone, niczym naelektryzowane futra lub wylegują na rozgrzanych kamieniach wąskich uliczek i za nic mają uliczny hałas oraz panujący rozgardiasz. Psów natomiast nie ma.
Każdy dzień w Marrakeszu kończył się wieczornym, a właściwie już wczesnonocnym powrotem do riadu wąskimi uliczkami mediny. Im późniejsza jest godzina powrotu, tym gęstsza jest atmosfera. Uliczki pustoszeją, przybywa pozostawionych po całym dniu zalegających śmieci, a mijane osoby nie budzą zaufania. W kątach, do których nie docierało zimne światło energooszczędnych żarówek śpią żebracy, matki z mały dziećmi, a jeszcze głębiej młodzi faceci dają sobie po mordzie. Jak można podsumować, żeby nikogo nie urazić? Może tak: uliczki Marrrakeszu po zmroku są mało romantyczne i nie sprzyjają spacerom.
Podobno szczęśliwi czasu nie liczą. Będąc w Marrakeszu nie liczyłem go, więc byłem szczęśliwy. Tak było do momentu odlotu, w którym okazało się, że kilka ostatnich dni spędziłem w niewłaściwej strefie czasowej. Na lotnisko przed odlotem postanowiłem znowu dotrzeć możliwie tanio, a więc trochę na piechotę, trochę autobusem miejskim i znowu trochę na piechotę. Dopiero na hali odlotów zauważyłem, że wszystkie zegary źle chodzą. No bo przecież mój chodzi dobrze. Przewoźnik uprzejmie poinformował o godzinie różnicy pomiędzy czasem polskim, a marokańskim, a mój zegarek w telefonie nawet inteligentnie sam się na ten czas przestawił. Skąd więc różnica i jaka jest właściwa godzina? Pytam obsługę lotniska. „Właściwa godzina jest na zegarach – w tym roku nie zmienialiśmy czasu z letniego na zimowy”. Pomoc pracowników lotniska i tak zwana szybka ścieżka pozwalają mi zdążyć na samolot i powrócić do Polski, w której temperatura spadła poniżej -10°C.
Z jednej strony staram się być bardzo wyczulony na propozycje podprowadzenia i wskazywania drogi, z drugiej jednak ilość różnego rodzaju informacji jakie do mnie docierają kierują mnie każdego dnia w okolice tego właśnie miejsca. Mimochodem dowiaduję się, że ktoś właśnie idzie w tamtym kierunku bo przyjechały berberskie kobiety i sprzedają barwniki, a to z kolei że właśnie odbywa się targ skór, który jest raz na kilka tygodni… Wszystko wyjaśnia mi menadżer riadu, w którym mieszkam. Ponieważ Bab Debbarh położona jest nieco na uboczu mediny, nie każdy turysta tam trafi. Dlatego też właściciele garbarni wypuszczają na miasto młodych chłopaków, którzy naganiają na różne sposoby turystów, a ci za sam fakt oglądnięcia garbarni i zrobienia kilku zdjęć słono zapłacą. Młodzi Arabowie do perfekcji opanowali podprowadzanie turystów w to miejsce, stosują różne triki i faktycznie najczęściej, z punktu widzenia turysty, robią to bezkosztowo. Działka do ich rąk trafia po prostu z rąk właściciela garbarni, który odpowiednio kasuje turystów. Historie podprowadzające na Bab Debbarh brzmią naprawdę wiarygodnie, a chłopaki znakomicie przekazują sobie wkręconych, nadając historii bardzo rzeczywiste światło.
Kiedy więc pytam menadżera riadu, który wskazał mi na prowizorycznym planie położenie tej dzielnicy, jak najłatwiej do niej dotrzeć, by nie dać się wkręcić odpowiada: „wiesz, ja tu mieszkam dopiero sześć lat i bardzo często się gubię. Musisz zapytać kogoś kto dobrze zna medinę.” Docieram tam dzięki google maps, realizując po drodze postanowienie nie odezwania się do nikogo, kto mnie będzie zaczepiał lub zagadywał.
Od samych garbarni ciekawsze okazują się klimaty ulicy i napotkani ludzie.
O czym jeszcze nie wspomniałem? O Medresie Ben-Jusufa. Być może najciekawsze miejsce w Marrakeszu jest w dwuletnim remoncie, niedostępne dla zwiedzających. Nie wspomniałem o tym, że nie spotkałem w Marrakeszu ani jednego psa. Koty i owszem, przechadzają się zacienionymi zaułkami prezentując swoje rozwichrzone, niczym naelektryzowane futra lub wylegują na rozgrzanych kamieniach wąskich uliczek i za nic mają uliczny hałas oraz panujący rozgardiasz. Psów natomiast nie ma.
Każdy dzień w Marrakeszu kończył się wieczornym, a właściwie już wczesnonocnym powrotem do riadu wąskimi uliczkami mediny. Im późniejsza jest godzina powrotu, tym gęstsza jest atmosfera. Uliczki pustoszeją, przybywa pozostawionych po całym dniu zalegających śmieci, a mijane osoby nie budzą zaufania. W kątach, do których nie docierało zimne światło energooszczędnych żarówek śpią żebracy, matki z mały dziećmi, a jeszcze głębiej młodzi faceci dają sobie po mordzie. Jak można podsumować, żeby nikogo nie urazić? Może tak: uliczki Marrrakeszu po zmroku są mało romantyczne i nie sprzyjają spacerom.
Podobno szczęśliwi czasu nie liczą. Będąc w Marrakeszu nie liczyłem go, więc byłem szczęśliwy. Tak było do momentu odlotu, w którym okazało się, że kilka ostatnich dni spędziłem w niewłaściwej strefie czasowej. Na lotnisko przed odlotem postanowiłem znowu dotrzeć możliwie tanio, a więc trochę na piechotę, trochę autobusem miejskim i znowu trochę na piechotę. Dopiero na hali odlotów zauważyłem, że wszystkie zegary źle chodzą. No bo przecież mój chodzi dobrze. Przewoźnik uprzejmie poinformował o godzinie różnicy pomiędzy czasem polskim, a marokańskim, a mój zegarek w telefonie nawet inteligentnie sam się na ten czas przestawił. Skąd więc różnica i jaka jest właściwa godzina? Pytam obsługę lotniska. „Właściwa godzina jest na zegarach – w tym roku nie zmienialiśmy czasu z letniego na zimowy”. Pomoc pracowników lotniska i tak zwana szybka ścieżka pozwalają mi zdążyć na samolot i powrócić do Polski, w której temperatura spadła poniżej -10°C.